Druga
połowa listopada to może nie najprzyjemniejszy czas na
podróżowanie. Ale czy lato, z upałem i tłumami turystów, z
niemożnością znalezienia noclegu to jest to? No i jedzie z nami
pies. Latem nie byłoby to możliwe, i on, i my mielibyśmy dość.
Od
dawna marzyłam o Wenecji zimą lub wczesną wiosną.
Bożonarodzeniowa Wenecja Brodskiego czy wielkanocna Iwaszkiewicza
wydawała mi się bardziej atrakcyjna niż ta zapamiętana sprzed
lat: we wczesnowrześniowym upale i dzikim tłoku na Placu Świętego
Marka.
Nocleg
w austriackim pensjonacie: gdy budzimy się rano, łąki wokół
lśnią w słońcu, a z mgły w dolinie wyłania się wieża kościoła
i dachy domów. Śniadanie z widokiem na ogród, w karmniku na
drzewie buszują sikorki. Jedziemy. Z autostrady - wysokie góry,
obłoki w dolinach, ich strzępki jak kłębuszki waty czepiają się
ziemi - zjeżdżamy w kierunku rzadko uczęszczanym, wybierając
drogę przez Triglavski Park Narodowy. Zjazd na Würzenpass w pobliżu
Villach, potem przez Kranjską Gorę.
Wąska,
kręta i na szczęście prawie pusta droga pnie się coraz wyżej.
Skaliste kolosy, osuwiska, na szczytach śnieg. Na przełęczy Vršic
- ponad 1600 m – już kosodrzewina. Strumienie spadające z impetem
z wysokich skał. Rzeki o beżowobiałym piasku i wodzie koloru
rozbielonego malachitu – tę barwę, tylko już bardzo rozcieńczoną
i przybrudzoną, odnajdziemy potem w weneckiej lagunie. Małe osady,
czarne i białe owce na pastwiskach. Jedziemy doliną Sočy. Rzeka
rośnie, uspokaja się, jej barwa nie jest już tak świeża. Krótki
postój w miasteczku Kanal, a potem przez Novą Goricę do Triestu.
Nocleg
w Grignano obok portu jachtowego. Kiedy budzimy się rano,
rozświetlona słońcem mgła nad wodą pozwala natychmiast
zrozumieć, co znaczył dla Williama Turnera wyjazd do Włoch. Jego
pejzaże morskie nie powstałyby gdzie indziej, bo tylko tutaj można
obserwować to niesamowite zjawisko: unoszące się nad morzem,
prześwietlone opary. Światło rozproszone przez mgiełkę wydobywa
zaledwie kontury lub fragmenty przedmiotów, odbija się od nich:
złudne, ulotne, złociste. Woal mgły unosi się, opada. Pastelowe
niebo i morze, odbicie słońca w żaglach łodzi.
(...)
Wieczorny
Triest w deszczu. Wspinamy się samochodem na wzgórze kapitolińskie
– stromość uliczek przewyższa znacznie górskie drogi, a do tego
ciągle ktoś nadjeżdża z przeciwka. Aleja pnie się ku katedrze.
Lśniący, mokry bruk, pokryty pożółkłymi liśćmi. Wchodzimy do
wnętrza. Półmrok, cisza. Zbliża się siódma, czas zamykać. Obok
katedry kolumny rzymskiej bazyliki, opleciony winoroślą mur zamku.
Wśród mokrych pinii jakiś ptaszek głośno ćwierka.
Rano
do Słowenii, tym razem nad morze. Koper pustawy i zaniedbany, za to
Piran urzeka. Jest dość ciepło, trochę pada. Schodzimy z góry ku
miasteczku, potem uliczkami – zaułkami. Tłuste koty siedzące na
schodach przyglądają się nam niezbyt przyjaźnie. Owalny plac
Giuseppe Tartiniego jest jak eklektyczny, lecz elegancki salon: jasna
płaszczyzna z lśniących płyt otoczona pałacykami w różnych
stylach. Spacerujemy nabrzeżem, jemy na tarasie restauracji. Parada
aroganckich kotów trwa: jeden z nich, rezydent lokalu, żebrze przy
stolikach tuż pod nosem zdesperowanego psa, a potem ostentacyjnie
wolno przechodzi przed nim, ironicznie patrząc mu w oczy.
(...)
Dzień
wyjazdu z Triestu jest deszczowy. Katedra San Giusto o poranku niemal
pusta, a organista gra dla siebie. Budowla ma pięć naw i trzy
apsydy, powstała z dwóch stojących obok siebie kościołów z V
wieku, połączonych obecną nawą główną. W bocznych apsydach
trzynastowieczne mozaiki, całe wnętrze rozległe, wieloplanowe
dzięki rzędom smukłych kolumn, romańsko – bizantyńsko –
prawie mauretańskie. Rozproszone światło, blask mozaik. I muzyka.
W
Castello di San Giusto kolekcja broni białej, a w podziemiach
wystawa zabytków rzymskich: Tergeste, ważny port i twierdza
(wzgórze, na którym jesteśmy, miało niebagatelne walory obronne,
doceniane i po Rzymianach) powstało w II w. p.n.e. Zwiedzających
jest kilkoro, na zewnątrz deszcz.
Pada,
gdy jedziemy na zachód. Zamek w Duino nie jest udostępniany
zwiedzającym, przez mur i drzewa nie można wiele zobaczyć poza
bryłą tej imponującej, surowej budowli nad urwiskiem. Któż,
gdybym krzyknął, usłyszałby mnie z zastępów anielskich...
Tak, te słowa zostały napisane tutaj, w tym nieprzyjaznym i
niezwykłym miejscu, w samotności wielkiego parku i zamku na skale.
Rainer Maria Rilke po okresie niemocy twórczej tu odnalazł
natchnienie, napisał pierwsze dwie Elegie duinejskie i
naszkicował kilka dalszych.
W
albumie „The Castles of Friuli” można zobaczyć zdumiewający
plan tej budowli: od strony lądu broni zamku pięciometrowej
grubości mur, za nim, na dziedzińcu ukośnie usytuowana wieża na
planie kwadratu – najstarsza część zamku. Nieregularny kształt
budowli – w zasadniczej części szesnastowiecznej – wymuszony
został warunkami naturalnymi. Kilkakrotnie zamek przebudowywano, tak
że nawarstwiają się w nim różne style, a niezwykłej urody
wnętrza kontrastują z surowym, wręcz nieprzyjaznym wyrazem murów.
Grado.
Deszcz i opustoszałe ulice. Katedra świętej Eufemii wydaje się
być zamknięta, ale obok niej zbudowano niewielkie lapidarium,
pięknie naśladujące styl rzymski. Otwarte drzwi prowadzą do
kościoła: nie, nie jest pusty. Mrok rozświetlają świece przy
ołtarzu Matki Boskiej, kobiety odmawiają różaniec. Różaniec po
włosku, melorecytacja z silnie wybijanym rytmem: Santa Marija
Madre di Dio! Urzekające, narkotyczne brzmienie. Za oknem
deszcz zmienia się w ulewę, w mroku nie widać mozaik posadzkowych,
pala, srebrna nastawa ołtarzowa jest jedynie lśniącym
zarysem, a przecież nie chce nam się opuszczać tej świątyni.
Po
drodze do Akwilei rozjaśnia się. Zabytki tutejsze to pogranicze
rzymskiego antyku i chrześcijaństwa. Kościoły na planie bazyliki:
środkowa nawa dwukrotnie wyższa i dwukrotnie szersza od bocznych. W
wielkiej bazylice trwają prace konserwatorskie. Świątynia powstała
na początku IV wieku, w czasach pierwszego patriarchy Akwilei,
Teodora; zniszczona przez trzęsienie ziemi odbudowana została
częściowo w stylu gotyckim. Mozaikowy dywan na posadzce głównej
nawy można oglądać z przezroczystego pomostu. Jonasz wydostający
się z brzucha wieloryba - alegoria zbawienia. Zwierzęta, arabeski,
sceny rodzajowe.
Palmanova,
renesansowe miasto – twierdza, zaprojektowane przez Vincenza
Scamozziego, ma centralny plan oparty na regularnym dziewięcioboku -
od sześciobocznego rynku gwiaździście rozbiegają się ulice - i
dobrze zachowane na całym obwodzie wały z bastionami w manierze
nowowłoskiej, fosy i budynki koszarowe. Poza tym, niestety, wygląda
jak miasto garnizonowe, czym była i zapewne nadal jest.
Do
Mestre dojeżdżamy wieczorem. Jest piątek i piekło na drogach.
Szukamy hotelu już poza miastem – w Oriago pies nikomu nie wadzi,
choć w recepcji rezyduje kot, na szczęście nikt go nie pyta o
zdanie – a na dodatek spod hotelu odchodzi autobus do Wenecji.
Droga
SS11 Wenecja – Padwa wiedzie w znacznej części nad kanałem
Brenty. Palladiańska Villa Foscari (La Malcontenta) jest zamknięta
po sezonie, ale wieczorem oświetlona. Portyk z jońskimi kolumnami
podwojony przez odbicie w czarnej wodzie.
Rano
nad wodą stoi mgła, co wróży piękną pogodę. Jedziemy do
Wenecji i już na wstępie popełniamy błąd, nie planując trasy
ani czasu – dzień jest krótki, co boleśnie uświadomimy sobie
około 16.00, na razie jednak mamy słoneczny poranek. Płyniemy do
San Giorgio Maggiore. Przed kościołem pies szaleje z radości:
stały ląd i do tego mnóstwo miejsca. Znajduje kawałek drewna,
biega, szaleje, próbuje pić wodę – fe! Wszystko tu jest nowe,
inaczej pachnie, co za radość być na wakacjach! Za połacią lekko
wzburzonej wody lśnią w słońcu Pałac Dożów, Dogana, kopuła
Santa Maria Della Salute.
Niezawodnie
rozpoznawalna jako dzieło Andrei Palladia jest fasada San Giorgio:
cztery półkolumny w wielkim porządku – na wysokość całego
budynku – zwieńczone trójkątnym frontonem i wyłaniające się
spod nich boczne części większego trójkąta, fronty bocznych naw.
Wnętrze jasne, puste, wręcz chłodne. Monumentalizm bez patosu.
Spacerujemy
po Wenecji, płyniemy do Ca d’Oro i idziemy na spacer ustronnymi
uliczkami. Zaglądamy do kościołów – zwierzak cierpliwie czeka
na zewnątrz, tylko bazylikę Świętego Marka zwiedzamy na zmianę.
Siadamy na schodkach nad kanałem i karmimy psa, wstępujemy do baru
na filiżankę czekolady (tak smacznej jeszcze nie piłam), płyniemy
na Murano. Dzień jest ciepły, słoneczny; na statku mężczyzna w
koszulce z krótkim rękawem patrzy na psa i mówi: He is happy,
look, he is smiling!
Wieczorem
wnętrze kościoła San Giovanni e Paolo przypomina dawne obrazy
(Vittore Carpaccio? Francesco Guardi?): rozlegle, spowite w półmroku,
pustawe, a przecież tu i ówdzie toczy się życie: grupka ludzi
półgłosem rozmawia, ktoś ogląda posągi, dominikanin czyta przy
pulpicie w świetle lampy. Brakuje tylko zwierzaków – może psa?
Czeka przed kościołem, choć to też stworzenie Boże.
O
zmroku płyniemy Wielkim Kanałem od San Marco do dworca;
fantasmagoryczne dekoracje zwijają się, zamykają. Tak to jest: w
kierunku Placu otwieranie się miasta, coraz szerszej perspektywy, aż
przyjmie nas rozległa, rozświetlona wodna przestrzeń Basenu
Świętego Marka. Powrót to zamykanie, odwracanie się. Odpływamy,
rozmawiając z dwojgiem Teksańczyków; on - siwe włosy do pasa,
indiański profil, strój harleyowca - wypytuje: jak to zbudowano?
Dlaczego na wodzie? Skąd brali pale dębowe? Skąd mieli pieniądze?
Dlaczego Wenecja była taka bogata? Kim byli architekci? Kanał
rozświetlony i zatłoczony jak wielkomiejska ulica. Odpływamy, by
jutro wrócić, jak pragnie się wrócić do niezrozumiałego, lecz
urzekającego snu.
(...)
Niedzielny
poranek nie wita nas mgłą, lecz deszczem, i to jest zła wróżba.
Najpierw pada, potem zaczyna lać. Włóczymy się po San Zaccaria,
zaglądamy z przedsionka – trwa nabożeństwo – do San Giorgio
dei Greci i wędrujemy w stronę Akademii, ale wilgoć staje się nie
do wytrzymania, pies ocieka wodą, a i my mamy powoli dość.
Wczesnym popołudniem ewakuujemy się do hotelu.
Wieczorem pojedziemy
do Padwy.
Z
historycznego centrum Padwy zostało niewiele: Palazzo della Ragione,
katedra i baptysterium. Spacerujemy do późna, nie wrócimy tu
raczej za dnia, bo jutro – Rawenna.
Via
Romea wiedzie przez deltę Padu, wartą osobnej wycieczki, by
podglądać ptactwo. Nie dziś. Rawenna to kilka obiektów i warto je
zobaczyć wszystkie. Zaczynamy od Bazyliki San Vitale –
olśniewającej mozaikami w apsydzie i światłem – rozproszonym,
ciepłym. Zwiedzających jest kilkanaścioro, patrzą w ciszy, w
skupieniu. Oglądam przez lornetkę szczegóły mozaik. Twarz
Chrystusa na łuku tęczowym, ofiara Abrahama, apolliński Chrystus w
apsydzie ze świętymi Witalisem i Eklezjuszem. Dwór Justyniana i
Teodory. Justynian o pyzatej, ale sympatycznej twarzy, obok niego
łysy i brodaty biskup Rawenny Maksymian. Nieco w tyle kędzierzawy,
o charakterystycznych rysach zwycięski wódz Belizariusz, zdobywca
Rawenny dla Bizancjum. Teodora wśród dam dworu - wyrasta ponad nie,
choć w rzeczywistości była niewysoka i drobna. Cyrkówka i aktorka
o dwuznacznej reputacji dzięki urodzie i inteligencji wspięła się
z nizin społecznych na tron cesarski. Głowy władców wzorem
rzymskim otoczone są złotym nimbem.
San
Vitale wydaje się nie mieć murów. Jedynie kolumny, łuki, okna.
Nawet kapitele kolumn są lekkie, ażurowe. Kościół zbudowano na
planie ośmioboku, stworzonego przez kaplice otaczające wewnętrzny
krąg. San Vitale próbowano naśladować; najbardziej znana jest
kaplica w Akwizgranie, lecz tam nie udało się uzyskać ani tej
lekkości, ani świetlistości.
W
architekturze bizantyjskiej nie jest ważna forma zewnętrzna, lecz
wnętrze. Plan świątyni, czy to bazyliki, czy kościoła o układzie
centralnym, jest logiczny i uporządkowany. Jej wnętrze prowadzi
duszę ku Bogu. Jak powiada Focjusz: wierny wstępuje do świątyni
jak do samego nieba. Kościół bizantyjski – ze swoimi
połyskliwymi mozaikami, złoceniami, rozproszonym światłem –
jest obrazem Królestwa Bożego.
Mauzoleum
Galli Placydii jest jak złoto - niebieski klejnocik, oświetlony
przez małe okienka z szybkami z alabastru. Nad wejściem Chrystus z
owieczkami, jeszcze antyczny w wyrazie: ten głaszczący baranka
łagodny młodzieniec mógłby być Orfeuszem.
Galla
Placydia to kolejna niezwykła kobieta: przyrodnia siostra cesarza
Honoriusza. Porwana przez Gotów jako zakładniczka poślubiła
jednego z nich, Ataulfa – dziś powiedzielibyśmy może:
terrorystę! – i towarzyszyła mu w bitwach. Owdowiawszy wyszła
ponownie za mąż i później, jako matka nieletniego cesarza
Walentyniana III, została regentką.
W
San Apolinare Nuovo orszak męczenników i dziewic na ścianie nawy
głównej – i postacie trzech króli w egzotycznych strojach.
Battistero Neoniano ze sceną chrztu Chrystusa zachwyca portretami
apostołów. Jakże zindywidualizowane mają rysy! Ten sam temat
zrealizowano w Battistero degli Ariani w sposób znacznie
uproszczony, za to z użyciem większej ilości złota.
Charakterystyczne...
Jedziemy
do Classe. Gdy się zbliżamy do bazyliki San Apollinare in Classe,
zapada zmrok. Rozległe błonia przed kościołem pozwalają spojrzeć
na niego z odległości. Piękna bryła świątyni z okrągłą
campanilą, rozświetlony portyk, przez który wchodzimy do
kościoła. W apsydzie święty Apolinary – pierwszy biskup Rawenny
- jako pasterz. Idące do niego owieczki. Ptaki, kwiaty, drzewa na
jasnej zieleni łąki. Po hieratycznych, abstrakcyjnych,
ponadczasowych przedstawieniach - ta niemal naiwna, bukoliczna scena
ma w sobie wzruszającą prostotę i liryzm. I choć jej porządek
jest symboliczny, a przedstawione przedmioty są raczej znakami niż
portretami istot i rzeczy, nie sposób nie dostrzec radości, jaką
sprawiło artyście to przedstawienie. Łąka z owieczkami to
przecież rajskie pastwisko, miejsce wiecznej szczęśliwości.
Kolejny
dzień: Vicenza. Chcemy zobaczyć Villa Capra, znaną jako La
Rotonda, sztandarowe dzieło Andrei Palladia. Na razie jedziemy na
Monte Berico.
Bazylika – sanktuarium jest jak szkatułka pełna
klejnotów. Zbudowana z dwóch kościołów – niewielkiego
gotyckiego, który obecnie tworzy prezbiterium i boczne kaplice oraz
dobudowanego osiemnastowiecznego, też niedużego – lśni od wotów,
lampek, świec, ale mimo bogactwa szczegółów i rozmaitości stylów
nie sprawia wrażenia chaosu. Jest południe: księża, zakonnice i
wierni pogrążeni w modlitwie, nie możemy teraz zwiedzać. Obok
kościoła taras widokowy na miasto. Z przeciwnej strony widać dach
La Rotondy, można by tam dojść piechotą, ale raczej nie dziś, w
deszczu.
Podjeżdżamy,
wspinamy się na wzgórze. Villa Valmarana zwana ai Nani (pod
karłami, od figur ma murze ogrodu) jest po sezonie nieczynna, ale
ścieżka wiedzie wzdłuż murów, wśród zieleni. Podglądamy domy
przez bramy, jest tu wiele rezydencji w rozległych ogrodach, od
setek lat w rękach tych samych rodzin... W końcu La Rotonda, także
zamknięta. Objedziemy ją dookoła, zanim wreszcie znajdziemy punkt
widokowy – przy drodze wiodącej z Vicenzy na południe.
To
cud w pejzażu. Proporcje, harmonia i klarowność formy podkreślona
prostotą planu. Raczej elegancki pawilon niż podmiejska rezydencja.
Wewnętrzna okrągła sala przykryta niską kopułą. Cztery
sześciokolumnowe portyki jońskie, wieńczące schody; na szczytach
i w narożach frontonów posągi. Powiadają, że Andrea Palladio
zbudował cztery portyki, bo nie mógł zdecydować, który z widoków
jest najpiękniejszy. I choć dziś uroda pejzaży nieco ucierpiała,
ciągle urzekają nieodległe lesiste wzgórza w jesiennym deszczu.
Willa z rozległym ogrodem posadowiona jest na wzniesieniu, nie
przytłacza otoczenia ani się w nie nie wtapia, lecz współistnieje.
Tak jakby ona i otaczający ją pejzaż nawzajem podnosiły i
podkreślały swoją urodę.
Paweł
Muratow pisze o niej tak: Rotonda drzemie w słodkiej,
melancholijnej pustce, a jej zabite deskami okna wydają się
zamknięte na całą wieczność. Na kolumnach, spod tu i ówdzie
odbitego tynku, wyziera cegła, pociemniały kamienne schody, a fałdy
strojów zdobiących posągi pokrył zielony mech. Rotonda, choć nie
jest ruiną, odwróciła się od codzienności i żyje już tylko
życiem sztuki.
Jedziemy
do miasta. Gdzie jeszcze wzniesiono pomnik architektowi? Palladio
stoi sobie skromnie na małym placyku obok Palazzo della Ragione. To
on jest autorem obudowy dawnej sali posiedzeń rady: pod arkadami są
teraz stoiska bukinistów. Dawną budowlę gotycką otoczył
klasycyzującymi portykami. Po jednej stronie Palazzo mamy Piazza
delle Erbe z wieżą więzienną, po drugiej - Piazza dei Signori,
elegancki, kameralny plac ze smukłą i pełną wdzięku XV –
wieczną Torre di Piazza oraz palladiańską Loggia del Capitaniato.
Obok inny pałac w stylu gotyku weneckiego – takie sąsiedztwo
będzie się powtarzać na ulicach Vicenzy, szczególna jest pod tym
względem Contra Porti: domy Palladia i gotyckie pałacyki miejskie,
każdy inny, niemal każdy zachwycający.
Niezwykłość
stylu Palladia i tajemnica jego wpływu na architekturę europejską
– zwłaszcza angielską - to przede wszystkim umiejętność
wydobycia najdoskonalszych elementów budowli antycznych i
zastosowania ich w nowatorski, nieortodoksyjny sposób. Budowle
palladiańskie są łatwo rozpoznawalne, a przecież każda jest
inna. Architekt tworzył zarówno wille wpisane w wiejski pejzaż,
jak i miejskie pałacyki sąsiadujące z budynkami jakby żywcem
przeniesionymi z Wenecji – i zawsze efektem jest zdumiewająca
harmonia, wynikająca ze spokojnego rytmu, czystości detalu,
umiarkowania w dekoracjach.
Już
nie zdążymy zwiedzić muzeum Palladia z makietami jego budowli.
Jest jeszcze Teatro Olimpico, rozpoczęty przez Palladia, dokończony
przez Vincenza Scamozziego najstarszy zachowany budynek teatralny w
Europie. Wyjeżdżamy z Vicenzy zatrzymując się, by ostatni raz
popatrzeć na La Rotondę o zmierzchu.
Czas
wracać. Po drodze zwiedzimy Treviso, bogate i ładne, z zachowanymi
fortyfikacjami i pasącymi się w fosie kozami. Przed Conegliano
skręcimy w boczną drogę na widok rozległego Castello di San
Salvatore – dalej na wzgórzach rozłożyły się inne posiadłości,
ale on sam jest wyjątkowy, otoczony murami, imponujący. Ze wzgórz
widok na spowitą smogiem równinę. Jedziemy do Conegliano –
katedra w remoncie, ale spacerujemy główną arkadową ulicą,
wdrapujemy się na wzgórze zamkowe. Powoli się zmierzcha.
Wybieramy, uciekając przed korkami, boczną drogę przez góry. W
mroku nie widzimy pejzaży, ale mamy za to ścianę lasu, światła w
dolinach i drogę dla siebie; na autostradę wskoczymy dopiero w
Tolmezzo.
Fragmenty szkicu 2002 - Włochy jesienią opublikowanego w Kwartalniku Literackim Kresy nr 63
Paweł Muratow Obrazy Włoch przełożył Paweł Hertz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz