Post scriptum,
trzy lata później:
caprese albo dama
z pieskiem
Wyobraź
sobie, że śledzi ich kamera...
Ktoś,
korzystając z osłony krzaków, idzie za nimi. Najpierw z tyłu.
Potem przebiega jezdnię - to trochę niebezpieczne, na obwodnicy
starego miasta panuje o tej porze duży ruch - i ich wyprzedza.
Plan
ogólny. Widzimy ich od tyłu. Idą cienistą alejką między jezdnią
a zabudowaniami muzeum. Głowy zwrócone lekko do siebie. Wysoki,
przygarbiony mężczyzna z gęstą czupryną siwych włosów, w
ciemnym garniturze. Kobieta w jasnych spodniach i żakiecie, z
wiśniową, lakierowaną torebką. Krótkie jasnoblond włosy. W ręku
trzyma czerwoną smycz flexi.
Psa nie widać, zasłania go żywopłot.
Plan
amerykański. Idą niespiesznie, ale zdecydowanie. Teraz widoczni są
z przodu. Ona ma ciemne okulary. Nie dotykają się, zachowując
dystans. Psa nadal nie widać.
Plan
ogólny. Ruchliwa ulica. Stoją na trotuarze, co chwila zasłaniani
przez samochody, czekając na zielone światło. Ona pochyla się, by
przypiąć psu smycz. On patrzy na nią.
Wchodzą
do restauracji. Ona wykonuje gest, jakby mówiła: gdzie
chcesz.
Siedzi
naprzeciw niego w ciemnych okularach. Podczas tych niemal trzech
godzin nie zdejmie ich ani na chwilę, a on o to nie poprosi. Zapyta
tylko:
-
Nosisz okulary dlatego, że musisz?
-
Bez nich nie widziałabym cię zbyt wyraźnie. Mam minus cztery
dioptrie.
To
ma wystarczyć za wytłumaczenie. Jej oczy, których złotawa zieleń
kiedyś go zachwycała, niewidoczne za bardzo ciemnymi szkłami. Ma
coś do ukrycia? Karze go w ten sposób? Dlaczego ich nie zdjęła?
Może chciała ukryć zmarszczki - tak, to przyszło jej do głowy. W
tych okularach o niemal okrągłych oprawkach wygląda młodo.
Nieraz już faceci nabierali się na to. Ale on przecież wie, ile
ona ma lat - jest w tym samym wieku. Młodszy o prawie cztery
miesiące i całkiem siwy.
-
Masz taki sam kolor włosów, jak wtedy - mówi.
Czekała
ponad dwadzieścia lat, by się z nim spotkać, ale czy ktoś z
obecnych byłby w stanie w to uwierzyć? Że ten smutny, posiwiały,
szczupły mężczyzna w drogim garniturze był jej największą -
jedyną? - miłością. Może wcale nie byliby zaskoczeni? Jest
przystojny, otacza go trudno definiowalna aura sukcesu, widoczna w
nieostentacyjnej uprzejmości, z jaką zamawia potrawy, w
niewymuszonej swobodzie ruchów. Kiedy wybiera dla nich obojga
sałatki - zdecyduj za mnie, poprosiła, gdy spytał, na co ma ochotę
- kelnerka wydaje się urzeczona jego akcentem. Potem skorzysta z
okazji, by wtrącić francuskie słówko. A więc nie zdziwiłoby
jej, że ten facet, bez apetytu jedzący sałatkę caprese,
był łakomym, zmysłowym, neurotycznym młodzieńcem, który
porzucając ją sprawił, że z nikim innym nie umiała być
szczęśliwa.
Wreszcie,
po latach okazało się, że może się z nim spotkać. On nie
mieszka gdzieś za górami, za morzami, nie umarł i nie uciekł na
bezludną wyspę.... Mieszka w zasięgu całodziennej jazdy, w kraju,
do którego nie trzeba mieć wizy. W mieście, w którym dotąd nie
była: bogatym, pełnym zabytków i muzeów, mieszczącym siedzibę
instytucji, w której on szybko awansuje. Zrobił karierę. Jest
zamożny. Jeździ po świecie. Ma troje dzieci - o trzecim powiedział
jej, kiedy zapytała, jak się mają jego dwaj synowie:
-
Mam trzech synów. Najmłodszy ma dwa lata.
-
O! W zeszłym roku, kiedy do mnie dzwoniłeś, nie powiedziałeś mi,
że masz trzeciego syna.
-
Nie musiałem - odpowiada zaczepnie.
-
Nie musiałeś, ale mogłeś.
Trzeci
syn urodził się przed dwoma laty, a on nie powiedział jej o tym
przed rokiem, kiedy był sam w mieście, a żona z dziećmi na
wakacjach. Zatelefonował wtedy, proponując, by do niego
przyjechała. Odmówiła.
Nie zapyta o datę urodzenia tego dziecka, bo wie: dziewięć
miesięcy po tym, jak oboje spędzali godziny przy telefonie marząc
o spotkaniu, do którego nie doszło... Dziewięć miesięcy po tym,
jak zadzwonił: powiedziałem żonie, że
chcę się z tobą spotkać. Po tym,
jak milczał przez dwa tygodnie, a potem przysłał jej list i płytę
z rozdzierająco smutną muzyką. Był to kwintet smyczkowy Schuberta
z zaznaczonym fragmentem: te cztery
minuty. Co za precyzja! Nie lubiła
Schuberta ani romantyków, owej nadmiernej uczuciowości i patosu, i
ten kawałek, tak ostentacyjnie żałobny, zabrzmiał jej wtedy
fałszywie.
Uśmiechał
się. Kiedy ją zobaczył na skwerze koło Isartor, gdzie się
umówili, uśmiechnął się i pospiesznie ruszył przez trawnik.
Zapomniała już, że był taki wysoki, a teraz, wychudły i w
ciemnym garniturze, wydawał się jeszcze wyższy. Ucałowali się
jak przyjaciele, nie jak kochankowie, gdy się odnajdują po latach.
Żadne z nich tego nie pragnęło: ona, bo nie miała ochoty grać,
skoro może przegrać; on, bo to niespodziewane spotkanie, na które
się przecież ucieszył – telefon rano: jestem
w Monachium, masz czas? - już po tym,
jak odłożył słuchawkę, umówiwszy się z nią na dwunastą,
wzbudziło w nim rosnące z minuty na minutę poczucie winy i panikę,
którą teraz usiłował zagłuszyć zdawkową, przyjacielską
rozmową.
Uśmiechały
się jego oczy. Ale potem, kiedy rozmowa o błahostkach stawała się
coraz bardziej serio, posmutniały. Jedli powoli, bez apetytu, choć
posiłek był smaczny. On swoją caprese
- grube plastry dojrzałego pomidora,
pachnąca, wilgotna mozzarella i listki bazylii - przyprawił octem
balsamico
i oliwą. Jej sałatka nie wymagała dodatków. Koszyk z pieczywem
odstawili nietknięty na sąsiedni stolik. Ona piła białe wino -
jest upał, po czerwonym rozboli mnie głowa - on czerwone.
Pies
biegał po restauracyjnym ogródku i skwerze; gwizdała na niego, nic
sobie nie robiąc z siedzących wokół ludzi. Spacerował między
stolikami i pewien swego wdzięku zawierał znajomości. Głaskany,
pieszczony, niechętnie wracał, wypijał trochę wody i kładł się
u jej stóp. Mężczyzna nie okazywał mu ani sympatii, ani
zniecierpliwienia. Przyjął psa naturalnie i nawet się nie zdziwił.
Więc
to już wszystko? Na to czekałam? Patrzyła na jego twarz. Szukała
w niej tamtej twarzy, sprzed lat. Oczy: bardzo ciemne, głęboko
osadzone. Ostre, mocne rysy i duży, garbaty nos. Schudł, nawet
bardzo, sprawia wrażenie wycieńczonego. Czy jest chory? Nie, to nie
choroba. Zawsze był neurotykiem, skłonnym do depresji i wybuchów
gniewu. To wygląda na melancholię, jak ładnie ją kiedyś zwano.
Najpiękniejsze
w nim są dłonie - kiedyś tego nie wiedziała? Duże, o długich
palcach, silne i delikatne. Dłonie stworzone do miłości.
Ma
wszystko, czego ludzie pragną: karierę, pieniądze, ukochane
dzieci. Podróżuje, gdzie chce. I mówi, że nie jest szczęśliwy.
Nie wie, czego mu brak. To ona powinna nie być szczęśliwa; nie ma
żadnej z tych rzeczy. On patrzy na nią i nie rozumie, jak to
możliwe: jej pogoda ducha.
Jej
uśmiech. Czułość, z jaką karci psa. Jest w tym jakaś zagadka i
może gdyby poznał jej rozwiązanie, wyszedłby wreszcie na światło
dzienne z ponurego tunelu, w którym błądzi od lat. Pyta ją o
terapię. Kiedyś mu powiedziała, że korzystała z pomocy
psychologa.
-
Potrzebowałam jej tylko przed rozwodem. Żeby mieć dość odwagi.
Potem już nie. Rozwód to było najlepsze, co mnie spotkało w
życiu, choć nie żałuję małżeństwa. To jednak jakieś
doświadczenie, złe czy dobre, ale ważne.
-
Sadzisz, że terapia by mi pomogła?
Kiedy
zadaje to pytanie, już wie, że ona dostrzegła to, czego zbytnio
nie starał się ukryć. Jest bezbronny, przytłoczony poczuciem
winy. Kto mu zrobił pranie mózgu? Kto go tak skrzywdził i
przeraził?
-
A masz dość odwagi, by spotkać się ze swoimi demonami?
I
rozmawiają o pustyni - miejscu, gdzie mieszkają demony. Ona
opowiada o filmach, które oglądała na seminarium tego lata:
wymyśliła blok tematyczny i napisała szkic o Ojcach Pustyni i
wędrowcach szukających Bóg wie czego wśród piasków. Mówi o
Bertoluccim, Minghelli, o Pustyni
Tatarów.
-
Byłem w tym roku w Afryce, na północ od Nigru. Wiesz, gdzie to
jest?
-
Południowa Sahara. Długo?
-
Dwa tygodnie.
-
Nosiłeś strój Beduinów? Suknię, zawój i sandały?
-
Nie! - patrzy na nią zdziwiony.
-
Trzeba było spróbować; zamienić się z kimś.
-
Dlaczego?
-
Bo wtedy byłbyś naprawdę na pustyni, nie jak turysta. Czułbyś
się jej częścią... A, rozumiem, po prostu bardzo lubisz swoje
nike’i!
Trochę
żartuje, ale wyobraża go sobie w tym stroju i myśli: pięknie byś
wyglądał, gdybyś się nieco opalił. Nie do odróżnienia do
prawdziwych ludzi pustyni z tą twoją drapieżną, egzotyczną
urodą.
On
uśmiecha się łagodnie.
-
Czego tam szukałeś? Na Saharze.
-
Nie wiem. Może siebie?
-
I znalazłeś?
Kręci
głową. Ona widzi, jaki kruchy jest jego spokój. Jakby nieustannie
spoglądał w przepaść. Ale nie ja cię zatrzymam, kiedy zechcesz
skoczyć; nie dałeś mi wtedy szansy, a teraz, mój miły, mogłabym
wciąż zrobić dla ciebie bardzo wiele, choć już nie jestem w
tobie zakochana, ale nie zrobiłabym wszystkiego, jak kiedyś. Już
nie. Nie pozwoliłabym odebrać sobie spokoju, chyba że przyszłaby
mi na to ochota, co jest mało prawdopodobne, bo jakkolwiek by na to
patrzeć, ojciec trojga małych dzieci nie jest moim wymarzonym
kandydatem na kochanka.
Jest
gorąco, zbyt gorąco jak na wrzesień i on pyta, czy może zdjąć
marynarkę. Koszulę ma wymiętą - dziewczyna,
która mi prasuje koszule, jest Polką,
powiedział jej kiedyś, widocznie teraz nie ma kto... biedactwo, ja
też bym nie prasowała.
-
Ale przecież wszyscy szukamy drugiej połowy... - mówi znów on, po
tym jak kelnerka, zbyt nachalnie gorliwa (w końcu jak można jeść
sałatkę przez półtorej godziny) próbowała kolejny raz zabrać
jej talerz, a ona zaprotestowała.
To
jego słowo-klucz, słowo-zaklęcie. Druga
połowa, bliźniacze dusze, książę i księżniczka... Jakże
ją oczarowała ta wątpliwej wartości poezja, tak odmienna od
przaśnych zalotów kolegów z uczelni czy cynicznego podrywu z
wakacji. Wtedy, dwadzieścia dwa lata temu, gotowa była uwierzyć we
wszystko. Kicz i miłość są nierozłączne - i komu to
przeszkadza?
Świat,
w którym wtedy żyła, miał wiele odcieni szarości, a on wniósł
do niego egzaltację i marzenie. Opowiadali sobie baśnie, ale życie
- tamtej jesieni i zimy, przed i po trzynastym grudnia - nie dało im
szansy. A może należy uczciwie powiedzieć, że to jednak on nie
dał jej szansy. I dlatego jest tutaj, nie po to jednak, by pytać.
Zna już odpowiedź; jest tu, by zrozumieć swoje uczucia.
I
to on wraca do przeszłości, jakby chciał się przekonać, że ona
ciągle czeka. Jakby wierzył, że można tam wrócić na
czarodziejskim dywanie. Przyjemnie było opowiadać sobie baśnie,
ale teraz jesteś już dużym chłopcem, myśli ona.
Dlaczego
on o tym mówi? O drugiej połowie... jakby oczekiwał rozmowy o
uczuciach. Jak tamtej jesieni przed trzema laty, po tym jak
nieoczekiwanie pewnego poranka zadzwoniła do jego biura i zapytała:
pamiętasz mnie?
Oczywiście
że cię pamiętam. Był tak łagodny,
tak uprzejmy, że nie spodziewała się dalszego ciągu, zwłaszcza
gdy usłyszała o jego małych dzieciach, kilkuletnich chłopcach. I
kiedy zapytała - bo po to przecież dzwoniła, by zadać pytanie,
które nie dawało jej spokoju przez lata: dlaczego?
- dlaczego wtedy zamilkłeś?
- a on odpowiedział po dłuższym wahaniu: chyba
się przestraszyłem odpowiedzialności
– miał to być koniec rozmowy i koniec wszystkiego. To był
początek.
Czy
jest rozczarowany, że nie dzieje się to, czego się bał i pragnął
jednocześnie: że nie toczy się gra, którą z bezwstydną lubością
uprawiali wtedy przez telefon? Czy jest zdziwiony, że ona nie
proponuje, by poszli do jej hotelu... Co by wtedy powiedział?
Opierałby się, a jakże. Ale jeśli zostałaby tu kilka dni, mógłby
jeszcze zmienić zdanie.
-
Przecież nie można być naprawdę szczęśliwym, nie znajdując jej
– nalega. Ciągle o tej drugiej połówce.
-
Sądzisz, że do szczęścia potrzebne jest spełnienie wszystkich
pragnień? Spełniaj wszystkie życzenia dzieci, a nigdy nie nauczą
się być szczęśliwymi.
Jego
twarz nagle się zmienia. Przez chwilę można z niej odczytać
panikę i poczucie winy. Jakby słowo dzieci
otwierało w nim przepaść. Jakby nagle zdawał sobie sprawę, że
robi coś strasznego, za co zostanie ukarany. Jest w tej chwili
małym, przerażonym chłopcem z fotografii, którą gdzieś zgubiła:
wielkie, pełne bólu ciemne oczy. Ten chłopiec nadal nie umie
ukrywać uczuć i nadal jest równie bezbronny i słaby, jak wtedy.
-
Wiesz - mówi powoli, jak do dziecka - może masz rację. Szukamy
tej drugiej połowy i do czterdziestki zdaje nam się, że ona jest
gdzieś w świecie. Ale po czterdziestce czas zrozumieć, że nasza
druga połowa jest w nas samych. Jesteśmy kompletni i niczego nam
nie brak.
Te
słowa znaczą też: nie zamierzam cię uwodzić, nie usłyszysz ode
mnie, że za tobą tęsknię; nie powiem ci, że mam wolny pokój w
hotelu i możemy tam teraz pójść. Wcale go nie mam, zwolniłam i
zaraz jadę dalej. Nie powiem żadnej z tych rzeczy, których tak
bardzo się boisz, a zarazem oczekujesz. Mogłabym oczywiście w to
zagrać, a potem się wycofać, ale wiem, że ty też mógłbyś
wtedy zagrać i może dlatego nie zdejmuję ciemnych okularów, byś
nie zobaczył bólu w moich oczach, byś nie czytał z mojej twarzy,
jak ja czytam z twojej.
I
to on pyta:
-
Jak długo zostaniesz w Monachium?
-
Dziś wyjeżdżam.
Jest
zaskoczony. Jak to? Nie rozumie, że ona nie planowała tu postoju,
wpadła po drodze – no, troszkę zbaczając z drogi, jakieś
paręset kilometrów – i jeszcze tego popołudnia wyjedzie; a więc
nie będzie okazji, by spotkać się jeszcze raz; ona o to nie
poprosi.
-
Przyleciałaś samolotem?
-
Skądże! Powiedziałam ci kiedyś: dogs
don’t fly. Jesteśmy samochodem.
-
To znaczy, że prowadzisz samochód?
Ona
kręci głową. On jest zakłopotany, lecz teraz już musi to
wiedzieć i zadaje niepotrzebne, ale konieczne pytania, a ona
uśmiechając się lekko, odpowiada.
-
Z kim przyjechałaś?
-
Z mężczyzną.
-
Kto to jest?
-
Mój najlepszy przyjaciel.
-
Gdzie on jest teraz?
-
W Starej Pinakotece.
-
Wie, że jesteś ze mną?
-
Oczywiście. Nawet mnie zmusił, żebym do ciebie zadzwoniła po tym,
jak wczoraj cię nie zastałam. Powiedział, że nie po to mnie wiózł
tak daleko, żebym teraz zrezygnowała.
On
kręci głową zbulwersowany i oburzony.
-
Wykorzystujesz go!
-
Mylisz się. To ktoś, kto mnie akceptuje, pomaga i chce, żebym była
szczęśliwa.
-
A co dostaje w zamian? - pytanie brzmi szyderczo i znacząco.
-
To samo - odpowiada ona z uśmiechem.
A
wtedy on powie to raz jeszcze: najbardziej bałem się, że nie mogę cię
mieć. Dla mnie miłość to posiadanie. Ty byłaś nieuchwytna.
Byłbym oszalał z zazdrości.
Ona
milczy. Nie mówi tego, co przychodzi jej do głowy: należałam do
ciebie. Ale... masz rację. Nawet wtedy nie mogłeś być mnie pewny.
Nie chodzi o wierność, lecz o coś bardziej skomplikowanego i chyba
sam wiesz, co mam na myśli, choć tak trudno to nazwać. Bo zawsze
będę chodzić własnymi drogami, jakkolwiek wyboiste mogą się
wydać.
I
wtedy przychodzi jej do głowy coś, czego mu nie powie, bo raniąc
utraciłaby go na zawsze: mój miły, jesteś jak dziecko we mgle,
boisz się, zawsze się bałeś własnych iluzji, a nawet nie wiesz,
jak jesteś manipulowany i kto nieustannie cię wpędza w poczucie
winy. To, czego się lękamy, zawsze nas w końcu dopada, tylko z
całkiem niespodziewanej strony. Przypomnij sobie znaczące daty ze
swojego życia... Zastanów się, ile spraw zdarzyło się wcale nie
przypadkiem.
To
nie ja wykorzystuję ludzi, ale ty w to nie wierzysz. Nie wiesz, że
dla kobiety dziecko może być najlepszą polisą ubezpieczeniową?
Gdybym ci to powiedziała, zarzuciłbyś mi cynizm. Poczułbyś się
dotknięty. Nie ja jestem cyniczna. Kiedyś, mój słodki, obudzisz
się z ręką w nocniku, ale już teraz jest za późno.
Jej
wino się skończyło i on proponuje, by spróbowała z jego
kieliszka. Wolałaby jednak następny kieliszek białego. Może nie
chce poznawać jego myśli? A może po prostu to lekkie, chłodne
wino jej smakuje i ma ochotę na więcej? Kelnerka przynosi je i znów
próbuje zabrać talerz z rozgrzebanymi pędami bambusa, a ona
przekornie stwierdza, że jeszcze nie skończyła. Na jego talerzu
został samotny plaster pomidora i gałązka bazylii.
Ona
nie chce jeszcze kończyć rozmowy, choć jego przerwa obiadowa trwa
tylko dwie godziny; wie, że może sobie pozwolić na dłuższą, bo
nikt mu nie wytknie spóźnienia do pracy. Być z nim jeszcze trochę.
W końcu jednak zamawiają deser – on nie jada deserów, lecz chce
dotrzymać jej towarzystwa – a wówczas jej telefon daje sygnał,
że otrzymała wiadomość, ale nie zwraca na to uwagi. A potem w
jakimś błahym kontekście mówi: ojciec
trzech synów i widzi, jak zmienia się
jego twarz, uśmiech gaśnie, a spojrzenie staje się twarde. Jakby
jego miłość do dzieci - w którą nie wątpi - była czymś
nieustannie zagrożonym. Albo balastem, ściągającym go na ziemię.
Ona
opowiada o swoich podróżach - bo teraz właśnie jedzie na wakacje
- i o tym, jak pies cieszy się na każdy wyjazd. O mężczyźnie na
pokładzie weneckiego vaporetto,
który przyglądając się psu zwrócił się do niej:
he is happy, look, he is smiling! I
jeszcze o tym, że pływając po Wenecji mieli bilet rodzinny,
famiglia di tre con figlio di sobaka,
jak go nazwali. Sobaka to
po rosyjsku pies, tłumaczy mu - i dopiero potem przypomni sobie, że
przecież on o tym wie, dobrze zna to słowo: sobaczka.
Potem - czyli tydzień później, kiedy w jakiejś francuskojęzycznej
telewizji zobaczy Oczy czarne,
jego wyrzut sumienia. Film, w którym przejrzał się jak w lustrze.
Ale w takim razie ty musisz być Romano?
Czy naprawdę jesteś tym żałosnym kabotynem, kłamcą i tchórzem?
Powiedziała to wtedy, przed trzema laty, a on odrzekł, że tacy są
mężczyźni.
Lata
urzędniczej tresury robią swoje i on staje się niespokojny.
Powinien wracać do biura. Kelnerka przynosi im do deseru kawę ze
śmietanką, którą wypijają bez protestu; po czym tamta wraca,
przepraszając, bo miało być espresso - nic nie szkodzi, też
wypiją. Ona wychodzi do toalety i odczytuje sms, a potem odpowiada.
Zanim wróci do stolika, otrzyma następny: Take
your time. Have fun. Kiedy czyta mu te
słowa, on jest zirytowany, choć stara się to ukryć. Węszy
podstęp. I coraz bardziej niepewny chce już wyjść. Pyta jeszcze:
-
Kiedy się zobaczymy? Za następne dwadzieścia dwa lata?
-
To nie musi trwać tak długo. Sam widzisz, że jesteś bezpieczny.
Możesz czasem wysłać mi maila albo zadzwonić.
Wie,
że tego nie zrobi. Nie tylko dlatego, że sam sobie zabronił. Nie
ufa jej. Może słusznie. Chciałby się pożegnać, ale idą w tę
samą stronę. Kiedy w końcu mówią sobie do widzenia, ona
zatrzymuje się, by pies mógł pobiegać po rozległym skwerze i
patrzy pod słońce w perspektywę ulicy na oddalającego się
szybkim krokiem zgarbionego, wysokiego, siwowłosego mężczyznę.
I to już
naprawdę
Koniec
_____________________________
©
2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuńDziękuję :-)
Usuń