niedziela, 30 marca 2014

Corsica - Petru Guelfucci

Emigracja, obojętność, niewiedza


Nie lubię Milana Kundery. Poza sentymentem dla Nieznośnej lekkości bytu i podziwem dla pysznego konceptu w Pożegnalnym walcu jego powieści mnie nudzą. I nie sięgnęłabym po Niewiedzę, gdyby była dłuższa – ale 110 stron to ostatecznie krótki dystans.

Dwoje emigrantów spotyka się w samolocie do Czech. Oboje udają się tam bez entuzjazmu i na dobrą sprawę nie wiadomo po co. Opuścili ten kraj przed wielu laty, ich życie toczyło się gdzie indziej. Z tymi, co pozostali, nie utrzymywali kontaktu – ta czeska specyfika jest zresztą dla mnie do pewnego stopnia niezrozumiała: nikt z moich krewnych i znajomych nie był prześladowany za kontakt z rodziną z zagranicy; czy w Czechach było inaczej? Może jednak nie utrzymywali kontaktu, bo żadna ze stron tego nie chciała? Jedni i drudzy żyli swoim życiem i teraz, kiedy się spotykają, nie są w stanie tego zrozumieć.

To, co jest nam dane w tej krótkiej powieści, to punkt widzenia emigranta, wracającego do kraju, który przeszedł transformację; nie tylko wygląda inaczej, ale inna jest też melodia mowy i inny system wartości.
Opuszczając na lata jakieś miejsce, godzimy się na to, że ono się zmieni – zmieni się wbrew naszym oczekiwaniom. To czeka emigrantów powracających do kraju i z tym może godzą się łatwiej, bo Praga, jakkolwiek traci swój język – według Kundery coraz rzadziej słyszy się akcent na pierwszej sylabie – i pełna jest anglojęzycznych reklam, jednak pięknieje.

O wiele trudniej pogodzić się z obojętnością. Rodzina, dawni przyjaciele są zajęci sobą, własnym życiem; nie interesuje ich, co zdarzyło się ich gościowi przez te dwadzieścia czy więcej lat nieobecności. Nie zadają pytań: mówią o sobie i o swoich znajomych. To jest ich życie. Niewiedza o życiu tych, co przyjechali, zdaje się im nie przeszkadzać.
I Irena, i Josef czują się tym dotknięci. Koleżanki Ireny gardzą starannie wybranym Bordeaux rocznik 1982, zamawiają piwo. Brat i bratowa Josefa zadają pytania o jego żonę w taki sposób, by niczego się nie dowiedzieć, a on im nie mówi, że umarła. Obojętność rani. Oboje postanowią wrócić, skąd przyjechali, choć tam są jeszcze bardziej samotni.

Czy to Czechy tak się zmieniły? Czy ludzie tutaj stali się obojętni na drugiego człowieka? A może – w powieści nie dostrzegam nawet najmniejszej próby spojrzenia z tej perspektywy – i nasi bohaterowie grzeszą obojętnością? Czy zadają pytania? Chcą dowiedzieć się, jak tamci dawali sobie radę? Co było dla nich ważne? Nie, chcą mówić o sobie, lecz nikt ich nie słucha.
Tamci też chcą mówić o sobie. I także nie są wysłuchani. Wzajemna obojętność. Niewiedza.

Powiedz mi, czy to jest jeszcze nasz kraj? pyta Josef dawnego przyjaciela. Przemiana, która nastąpiła, jest dla niego niepojęta; jest tak, jakby obudził się z śpiączki. Suwerenność narodowa od dawna jest złudzeniem, odpowiada mu N., były funkcjonariusz partyjny. Być może dla ciebie na emigracji czas się zatrzymał.
To pytanie: czy ktoś jeszcze będzie gotów umierać za ten kraj, jest pytaniem zasadniczym. Ale fakt, że Josef je zadaje, świadczy tylko o tym, że jest tu obcy.

To, co zdarza się między Ireną i Josefem, także świadczy o niemożności porozumienia. Dla każdego z nich krótki romans znaczy co innego: ona widzi w nim spełnienie czegoś, co zaczęło się przed laty od przelotnego spotkania; on nawet jej nie pamięta. Dla niej jest to miłość, jakkolwiek naiwne może się to wydać w przypadku dojrzałej kobiety; on skwapliwie wykorzystując jej sen, wymyka się z pokoju hotelowego. Ona pragnie do kogoś należeć, on wybiera samotność.

Jest w tej książce postać w tle - Milada. W pewnym stopniu ofiara Josefa, płaci przez całe życie za młodzieńczą miłość. Jej cichy heroizm to być może najpiękniejszy wątek tego utworu. I dla niej warto sięgnąć po tekst Kundery.

I jeszcze z jednego powodu; autor, zajęty sobą, mimochodem i niechcący dotknął uniwersalnej kwestii, dla której temat emigracji jest tylko jednym z możliwych pretekstów.
Wyrażę to słowami Josepha Conrada: Żyjemy jak śnimy – samotnie.

 

Milan Kundera: Niewiedza Przełożył Marek Bieńczyk

Droga marzeń: grudniowy zmierzch nad Rodanem


W pochmurny grudniowy dzień jedziemy na Południe drogą D 86. Zmęczenie, pośpiech. Zmierzch zapada wcześnie.  I nagle nad Rodanem, gdzieś między Vienne a Valence chmury się rozpierzchają...
 


Niebo i rzeka są fiołkowe, lśniące, przejrzyste. 



Ta rzeka fascynuje: jej ogrom, to, jak ukształtowała krajobraz, klimat, nawet kulturę. 
Bo przecież bez Rodanu nie byłoby ani winnic, ani wielkich miast, ani Delty.



 Zmienność światła, niuanse barw... 



Obrazy niezapomniane...





sobota, 29 marca 2014

Cohen i psy


Kto by uwierzył?

Moje podekscytowane suczki, biegające po mieszkaniu, walczące o pluszaki, nagle zatrzymują się, kładą na grzbietach i przymykają oczy w ekstazie.

Co się stało?
Włączyłam to:


Wystarczą pierwsze takty
I tak do końca....



Kochamy Leonarda Cohena. Wszystkie trzy!




Nuty: http://www.musicnotes.com/
Konwersja: http://pdf2jpg.net/convert.php

piątek, 28 marca 2014

Chleb na wody płynące


....jak to się stało jak do tego doszło że ja

zdruzgotałam czyjeś serce To nie było jak cisnąć chleb
do strumienia Więc jak może być odpuszczone 
przez rzucanie chleba A serce nie było czerstwe Nie było

okruchem Nie Bardziej rannym gołębiem Jak gdybym
stąpnęła obcasem na jego pierś gdy ono się szarpało...


Z: Rosanna Warren Taszlich
tłumaczyła Irena Grudzińska - Gross
Zeszyty Literackie 2014 nr 1

środa, 26 marca 2014

Malleval - Zła Dolina




Do Malleval trafiliśmy przypadkiem. I któż jak nie samotny osiołek zaczął nas nawoływać? Nie umiał jeszcze ryczeć jak dorosły osioł, było mu bardzo smutno - osły są towarzyskie i w samotności popadają w depresję. Trochę się z nim pobawiliśmy, żal było go zostawiać. Dwa lata później jeszcze tam był, w 2007 już nie..

Bo znów tu jesteśmy.  Wtedy zobaczyliśmy obronne miasteczko na grani. Teraz, nadjeżdżając od strony płaskowyżu, widzimy, że w istocie leży w dolinie, otoczone wyższymi wzgórzami.

Malleval liczy około 400 mieszkańców. Nie spotykamy żywej duszy.

wtorek, 25 marca 2014

Madonna z Calvi


Barokowa rzeźba Matki Boskiej Różańcowej stoi w bocznej kaplicy niewielkiej, barokowej katedry Świętego Jana Chrzciciela w Calvi. Słodka dziewczyna o urodzie lalki, jak bywają Madonny na Południu.
Nie wiem, ile ma sukienek, ale na pewno jest to garderoba na każdą okazję. Ten strój nosiła po Wielkanocy 2012 roku



Kult Matki Boskiej - patronki tej wyspy - na Korsyce jest wyjątkowy. Hymn maryjny: DIO VI SALVI REGINA - to również hymn Korsyki.
Posłuchajcie - w sąsiednim poście.




Voce di Corsica - Dio vi salvi Regina

Polifonia korsykańska zapiera dech.

Muzykę odbieram emocjonalnie albo wcale.
Ta jest dla mnie dowodem na istnienie Boga.
Innego nie potrzebuję.





Dio vi salvi Regina
E Madre Universale
Per cui favor si sale
Al Paradiso.
Voi siete gioia e riso
Di tutti i sconsolati,
Di tutti i tribolati,
Unica speme.
A voi sospira e geme
Il nostro afflitto cuore,
In un mar di dolore
E d'amarezza.
Maria, mar di dolcezza
I vostri occhi pietosi,
Materni ed amorosi
A noi volgete.
Noi miseri accogliete
Nel vostro santo Velo
Il vostro Figlio in Cielo
A noi mostrate.
Gradite ed ascoltate,
O Vergine Maria,
Dolce, clemente e pia,
Gli affetti nostri.
Voi dei nemici nostri
A noi date vittoria ;
E poi l'Eterna gloria
In Paradiso.

niedziela, 23 marca 2014

Do przemyślenia

Sztuka jest jednak naprawdę rzeczą nieprzyzwoitą. I coraz bardziej przekonany jestem o tym, że głównym zadaniem sztuki dzisiaj jest gorszenie ludzi.

 Jerzy Nowosielski.

Iris Murdoch


Jakiś czas temu przemknął przez ekrany kin film Richarda Eyre Iris – oparta na książkach Johna Bayleya, męża pisarki, opowieść o ostatnich latach jej życia. Obraz wstrząsający, który długo pozostaje w pamięci. Jest to film o miłości. Ale przede wszystkim o dramacie choroby Alzheimera. 

Iris Murdoch, kobieta o błyskotliwej inteligencji, pełna życia, obojętna na konwenanse i opinię innych, związała się z mężczyzną, będącym całkowitym jej przeciwieństwem, nieśmiałym i łagodnym. John trwał przy niej mimo jej ucieczek, kochanków. Zachwycony jej nienasyceniem, jej miłością życia. A ona zawsze wracała.
Choroba przyszła powoli. Film pokazuje odchodzenie Iris do innego świata. Świata choroby. Utratę pamięci, zdolności pisania, orientacji w przestrzeni. I to, co najbardziej bolesne – nierozpoznawanie bliskich. Rozpacz Johna i niezgodę na to, co się dzieje. Walkę dwojga starych ludzi – jego i jej w coraz krótszych chwilach, gdy odzyskiwała świadomość – o godność.
Zabrakło w nim jednak – a szkoda – przekonujących dowodów na to, że pisarka była naprawdę kimś o wyjątkowej umysłowości. Obrazy choroby zdominowały film kosztem retrospekcji, które mogłyby uzmysłowić widzom, kin naprawdę była Iris Murdoch. By się tego dowiedzieć, trzeba więc sięgnąć po jej powieści.

Uważana jest za jedną z najwybitniejszych angielskich pisarek XX wieku, choć często spotyka się przemycaną mimochodem opinię, że jej powieści nie są wcale tak wybitne, jak można by oczekiwać. To prawda: budzą czasem sprzeczne emocje i na dodatek ich poziom wydaje się nierówny. Wprawiają w konfuzję: czy to jest na pewno dobra literatura? Nie ulega wątpliwości, że głębia analizy psychologicznej, celne portrety postaci pierwszo- i drugoplanowych, plastyczne opisy tła zdarzeń – wszystko to świadczy, że mamy do czynienia z literaturą serio. A jednak... Niektóre z utworów sprawiają wrażenie wtórnych, a obsesyjne krążenie pisarki wokół pewnych wątków i motywów wygląda raczej na uporczywe próby autoanalizy niż na rzeczywistą kreację. A może jednak jest całkiem inaczej? 

Powieści Iris Murdoch nie są łatwą lekturą. Mimo tradycyjnego prowadzenia narracji drobiazgowość analizy stanów psychicznych bohaterów, każdego drgnienia ich myśli, szczegółowe przedstawianie błahych zdarzeń z ich często nieciekawego życia sprawiają czasem, że ma się chęć odłożyć książkę. 
 
Bohater – narrator powieści Morze, morze, starzejący się aktor, który odszedł na emeryturę i zamieszkał na pustkowiu nad urwiskiem, zanudza nas opisami potraw – wyjątkowo ohydnych – jakie sam sobie przyrządza. Jest przy tym irytującym, zarozumiałym nudziarzem i doprawdy trudno zrozumieć, co w nim pociągało kobiety tak bardzo, że nawet teraz gotowe są o niego walczyć. I mimo woli, irytując się, czytamy dalej, by zacząć powoli pojmować, o czym jest ta powieść: o starzeniu się, o klęsce złudzeń, o ukaranej pysze? Charles, który rozpaczliwie usiłuje ocalić złudzenie z młodości, staje się w miarę rozwoju wydarzeń coraz bardziej ludzki, tragiczny i godny współczucia.

Bohaterką Dzwonu jest młoda kobieta, Dora, przeżywająca kryzys małżeński. Jej oczami oglądamy dziwny świat świeckiego bractwa, które obrało sobie siedzibę w sąsiedztwie klauzurowego klasztoru. Celem stowarzyszenia jest moralne doskonalenie się – tymczasem pisarka odsłania powoli emocjonalne problemy niemal wszystkich jego członków, które w końcu doprowadzą do tragedii.
I tu, i w Morzu... pojawia się motyw uwięzienia, rozumianego zarówno jako psychiczne uwikłanie (Dora jest nieszczęśliwa w małżeństwie, ale nie potrafi odejść; Charles uważa, że Hartley jest zatrzymywana przez męża wbrew swej woli i pragnie ją „uwolnić”), jak i fizyczne zamknięcie (zakonnice w klauzurze, Hartley uwięziona przez Charlesa).

Najciekawszą jednak realizacją motywu uwięzienia – wykorzystanego tu jako centralny problem utworu – jest Jednorożec. Rzecz, nawiązując do tradycji powieści gotyckiej - reprezentowanej w Anglii między innymi przez Horacego Walpole’a i Ann Radcliffe – wykorzystuje jej schemat fabularny, sposób wprowadzania postaci, scenerię, duszną atmosferę tajemnicy. Główna bohaterka, przyjeżdżająca do tajemniczego zamku, by podjąć pracę, jest taka, jak heroiny tamtych powieści: niewinna, ciekawa i brawurowo odważna. Ale centralną postacią jest tu Hanna, żona nieobecnego właściciela zamku, skazana przez męża na zamknięcie.
Hanna jest tytułowym jednorożcem – wszyscy ją idealizują, bo ten idealny wizerunek zaspokaja jakieś ich potrzeby. To zwierzę ze średniowiecznych gobelinów było symbolem niewinności, czystości, a czasem obrazem Chrystusa. Było też obiektem pożądania, zarówno ze względu na wartość swojego rogu – pozwalał na wykrycie trucizny w napoju, toteż ceniony był na wagę złota – jak i niekonwencjonalny sposób polowania, w którym istotną rolę grała dziewica.
Mieszkańcy zamku Gaze, „strażnicy” Hanny, są uwikłani w intensywną, niemal magiczną więź z tą kobietą. Nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, jaka jest naprawdę. Widzą w niej cierpiącą niewinność – nie dostrzegają siły i - być może – okrucieństwa. Rudowłosa piękność jest obrazem cierpienia, ale także pokutującą – słusznie – grzesznicą. Być może jest też ucieleśnieniem ukrytej, niedostrzegalnej siły, bo więzienie – z którego, gdyby tylko chciała, mogłaby się uwolnić – daje jej władzę nad otoczeniem, sprawia, że dla każdego z osobna to ona jest środkiem świata. Jest jak królowa pszczół, cały ten mikrokosmos wiruje wokół niej. Żyłam w waszych oczach jak fałszywy Bóg – mówi Hanna. Kiedy ona zginie, zginie cały jej świat. To ona nadawała mu sens. 
 
Nie na darmo Iris Murdoch była filozofem. Najważniejsze w tej pozornie lekkiej książce jest pytanie o wartość wolności. Czy wolność jest ratunkiem? A może wiedzie do katastrofy?
Nie tylko pytanie o wolność pojawia się w powieściach pisarki. Równie ważne wydaje się to, co wynika z analizy więzi między ludźmi: przekonanie o ich kruchości, nietrwałości, o trudzie nie do udźwignięcia, jakiego wymaga budowanie związków. Bohaterami jej powieści są intelektualiści, pisarze, artyści – ludzie zwykle pozbawieni elementarnych trosk materialnych, za to aż nadto skłonni do egocentryzmu. Czasem odnosi się wrażenie, że te powieści są przegadane: oni nieustannie mówią. Bywa, że dialog posuwa akcję do przodu, ale często sprawia wrażenie akademickie dyskusji. 
 
A może – uczciwie – należałoby przyznać, że w dzisiejszych czasach coraz trudniej przychodzi nam lektura skrojonej według tradycyjnego wzorca powieści. Żądamy barwnej fabuły, wyrazistych i powierzchownych wizerunków postaci, spektakularnych zwrotów akcji...
Tymczasem Iris Murdoch stara się zrozumieć fenomen człowieka: z jego egoizmem, próżnością, małością. Ale także z jego szlachetnością, wiernością sobie, poszukiwaniem sensu.

sobota, 22 marca 2014

Leonard Cohen - Take This Waltz [Official Music Video]

Pieskie popołudnie




Kołysanka dla Mikołaja


- Zaraz przyjdzie Mikołaj - oznajmił gospodarz przyjęcia.
- Przyniesie prezenty? - zapytałam, wzbudzając salwę śmiechu.

Stanął w drzwiach, drobny, niewysoki, w okrągłych okularach; zagubiony chłopiec. Podszedł do mnie, patrząc tak, jak nikt przedtem i potem. Tak patrzy dziecko na wymarzone prezenty pod choinką.

Wziął mnie za rękę i poprowadził na parkiet.
Tańczyliśmy? Raczej obejmowaliśmy się z całych sił. 


Dance me through the panic till I'm gathered safely in...
 
Wokół nas zrobiło się pusto. Poszliśmy do drugiego pokoju.
- Zdejmij pantofle - powiedział.
Gdybyśmy zamknęli drzwi, nikt nie odważyłby się ich otworzyć.

Dzisiaj obchodziłbyś urodziny, Mikołaju.

Nic między nami nie było, prawda? Tylko ta trwająca kilka godzin chwila, gdy wtulaliśmy się w siebie w nadziei, że możemy się nawzajem uratować. Nie mogliśmy. 

Co się zdarzyło? Kilka spotkań, kilka rozmów. Nie byliśmy dla siebie.

Nazwałeś mnie mieszczką. Dziś
na myśl o tym się uśmiecham, wtedy się obruszyłam. Miałeś rację, byłam nią, udręczona i zalękniona, uwięziona w życiu, którego nie chciałam. A Ty, kim byłeś? Mistrzem iluzji i samozniszczenia?

Jednak coś mi dałeś. Wyzwoliłeś z emocjonalnej hibernacji. Otworzyłeś oczy.
Nie spotkałam nikogo tak jak Ty rozdwojonego, samotnego i wygłodniałego emocjonalnie, a jednocześnie samowystarczalnego i otoczonego murem. 
Czy to była cena, jaką musiałeś zapłacić?


Twoje duże, puste mieszkanie mówiło o samotności z butelką wódki.
 
Kilka miesięcy później stałam w wielkiej sali galerii patrząc na Twoje prace - tak radykalnie odmienne, wręcz aroganckie na tle innych, że wzruszenie zaparło mi dech, wycisnęło łzy. Była w nich pustka, cisza, skupienie. Dojmująca samotność. 
Byłeś w nich Ty.

"Oczekuję, żeby to, czego istnienie przeczuwam lub raczej, co w moim oczekiwaniu istnieje, mogło ujawnić się samo".

Żyjąc w tym samym mieście nie spotykaliśmy się. Może mijaliśmy się nie widząc? Miałeś głośne wystawy, pisano o Tobie. Żartowałam, że krytyczki sztuki piszą na kolanach.

A teraz Cię nie ma. Pamiętam dzień i miejsce, i osobę, która mi o tym powiedziała.

I don't keep track of each fallen robin...

To, co tańczyliśmy wtedy, przed 22 laty, nie było tańcem, Mikołaju.
Było kołysanką. 


Śpij spokojnie.

piątek, 21 marca 2014

Koty z Forcalquier

Kto zna koty? Czyżby ktoś z was rościł sobie takie pretensje? Przyznam, że istnienie kotów było zawsze dla mnie dość ryzykowną hipotezą.
Żeby należeć do naszego świata, zwierzęta muszą, nieprawdaż, pogodzić się, choćby w minimalnym stopniu z naszym sposobem życia, muszą go tolerować, bo inaczej mierzyć będą - z wrogością lub obawą - dystans, który je od nas dzieli, i tak będą wyglądać ich stosunki z nami. 
 

Koty to koty, po prostu, a ich świat jest światem kotów, od początku do końca. Mówicie, że na nas patrzą? A bo to wiadomo, czy naprawdę raczą choć przez chwilę zachować w głębi siatkówki nasz płochy obraz? Może wpatrując się w nas okazują nam po prostu wielkopańską odmowę swoimi doskonałymi źrenicami, którym niczego nie brak? 
- To prawda, że niektórzy z nas dają się nabrać na ich czułe, elektryczne pieszczoty. Niechaj przypomną sobie, z jaką dziwną, nagłą obojętnością ich ulubiony zwierzak kładł często kres tym wylewom uczuć, wzajemnych, jak im się zdawało. Nawet oni, ci uprzywilejowani, przyjęci przez koty, wielokrotnie byli odrzuceni i wyklęci, i przyciskając do piersi tajemniczo - apatyczne zwierzę czuli, że nie wolno im przekroczyć progu kociego świata, zamieszkiwanego wyłącznie przez nie, w warunkach, o których nikt z nas nic nigdy się nie dowie.
Czy człowiek był kiedykolwiek ich współczesnym?
- Wątpię. I zapewniam was, że czasem, o zmierzchu, kot sąsiada przeskakuje przeze mnie, ignorując moją osobę, jakby chciał udowodnić zdumionym rzeczom, że ja nie istnieję.


Tak pisał Rainer Maria Rilke w przedmowie do albumu Mitsou autorstwa dwunastoletniego Balthazara Klossowskiego de Rola, zawierającego czterdzieści rysunków, a wydanego w 1921 roku przez Rotapfel-Verlag. 
(przekład Maryny Ochab; Zeszyty Literackie 1998 nr 4)

Koty z Focalquier w tamten majowy wieczór patrzyły na nas z wystudiowaną obojętnością i nie zamierzały zdradzić swej tajemnicy....



czwartek, 20 marca 2014

Kim jest kwiat? Fotografie Pawła Żaka


Fotografie wystawione w  niewielkiej, ciemnej sali Galerii Gardzienice pozornie nie opowiadały żadnej historii. Gdy jednak zatrzymałam się i objęłam je wzrokiem, zaczęły snuć narracje.

Kim jesteś? pytałam postacie z portretów.



Sfotografowane tradycyjną lustrzanką, poddane procesom graniczącym z alchemią: kwiaty w sepii.
Nic bardziej odległego od natury kwiatu - zdawałoby się - tak go sfotografować. A jednak mówiły do mnie, ich głosy przenikały się nawzajem. Jestem... kwiatem? Jestem... kimś.


Fotografie przetworzone, nieostre, zniszczone. Celebrujące niedoskonałość wizerunku.
To jest bliższe mojemu widzeniu świata niż barwa i precyzja fotografii cyfrowej.


Patrzeć tak, by zobaczyć duszę przedmiotu. Jego niepowtarzalną osobowość. Dostrzec ten jeden jedyny z pospolitych polnych kwiatów. Powój, mlecz, dziki irys. Trawę, a nawet źdźbło.
Czyż niesłuszne jest przekonanie, że fotografia kradnie dusze? A może je zatrzymuje, ulotne jak życie kwiatu? Sama będąc nietrwałą, wyraża nietrwałość życia?

Pytam autora o portrety kwiatów. Dlaczego ten, a nie inny?
W odpowiedzi słyszę własne myśli. Intuicja. Osobowość kwiatów. Kwiaty są kimś...


- To tancerka.
- Ja zobaczyłam tancerza.

- To jest silny mężczyzna, proszę spojrzeć, ma pancerz.
- I pióropusz!

- A tu wchodzimy w sferę symboli.
- Tak, to śmierć.


Niewiele wiemy o kwiatach, ale może nie potrzeba nam wiedzy? Wystarczy że są niepowtarzalne. Piękne urodą wykraczającą poza barwę i zapach. Ulotnym, przejmująco kruchym pięknem krótkiego życia.
Mówimy o tym samym i tymi samymi słowami.

Wychodzę z galerii w chłodny lubelski zmierzch i uśmiecham się do swoich myśli. Przepowiadam sobie rozmowę i ciągle jestem tam, w galerii, wśród
fotografii? grafik? obrazów? mówiących o tym, że każda żywa istota jest jedyna i osobna w swoim byciu tu i teraz. I że tylko w ciszy i skupieniu, w uważnej obserwacji - a nawet swego rodzaju partnerstwie - jej dusza, jej osobowość odsłania się przed nami. Staje się dostępna  intuicji - bo nie rozumieniu - i wrażliwości.
I nagle uderza mnie, olśniewa myśl, jak bardzo fotografie Pawła Żaka przypominają mi obrazy Tomasza Tatarczyka, jednego z najważniejszych dla mnie artystów współczesnych. To samo pochylenie się nad przedmiotem, ta sama zwodnicza prostota środków malarskich. To samo drążenie tajemnicy istnienia.


A potem piszę dziękując za spotkanie. Piszę też o skojarzeniu z obrazami Tatarczyka.

Pani słowa szczególnie mnie poruszyły, zwłaszcza że dostrzegła Pani coś, co jak sądzę w warstwie wizualnej bynajmniej się nie narzuca, a co nazwałbym pokrewieństwem odczuwania świata. Pana Tomasza miałem okazję spotkać tylko raz, zupełnie przelotnie i to w czasie gdy był już bardzo chory, tak więc nie poznałem go tak naprawdę jako człowieka i nie rozmawialiśmy o sztuce, ale jego prace mam pod powiekami od czasu, gdy je pierwszy raz zobaczyłem, nie wiedząc nawet czyjego są autorstwa. I teraz pisząc do Pani zerkam na reprodukcje jego obrazów, które jako jedyne wiszą naprzeciw mojego biurka

Są spotkania, które pozostają w nas na długo.



Publikacja za zgodą autora www.pawelzak.com


środa, 19 marca 2014

Chwila wspomnień ;-)


Bajka o Piotrusiu i czarowniku Makarym


Był raz sobie chłopiec, nazwijmy go Piotrusiem.
Wesoły, ciekawy świata, żądny wyzwań i przygód. Niestraszne mu były ani ciemny las, ani wzburzone morze. Wspinał się na drzewa, skakał na główkę do rzeki, jeździł konno na oklep. Rzucał petardy, drukował ulotki, uciekał przed policją. Wraz z kolegami prowadził życie pełne akcji i adrenaliny. Ach, jak wspaniała była młodość!
Lecz cóż to? Kumple, do niedawna gotowi na wszystkie wyzwania, coraz częściej wymawiali się brakiem czasu. Gdzie go spędzali? Z kim? Co robili? Co mogło być ciekawsze od męskich przygód?

Dziewczyny! - odkrył ze zgrozą Piotruś. To one były za to odpowiedzialne!
A przecież jeszcze niedawno wszyscy zgodnie twierdzili, że zadawanie się z dziewczynami to strata czasu i że kto jak kto ale oni wcale a wcale nie są tym zainteresowani.
- Nigdy się nie ożenię! - deklarowali wszyscy jak jeden mąż. - Będę podróżnikiem, kowbojem, partyzantem, kosmonautą, alpinistą, milionerem, prezydentem. Nie mam czasu na baby!
I co? Sprzeniewierzyli się.
Piotruś długo miał nadzieję, że jego przyjaciele otrząsną się i zrozumieją, co tracą. Niestety, nic takiego nie następowało i wokół Piotrusia powoli robiło się pusto. Co robić? W pojedynkę żadna przygoda nie jest już tak ciekawa...

***
Mijał czas. A może dziewczyna to nie jest taki zły pomysł? - zastanawiał się Piotruś. Może byłaby taka ładna i miła jak dziewczyny Złygniewa, Mściwoja czy nawet safanduły Bonifacego?  Ale gdzie ją spotkać? I jak to zrobić, żeby chciała? - trapił się. A co jeśli ją zaproszę na randkę, a ona mnie wyśmieje??? Albo się zgodzi? Co wtedy? Co się robi na randce?? Czego one właściwie od nas
chcą?
Powoli - bardzo powoli, bo już tak miał, że do nowych pomysłów podchodził ostrożnie - Piotruś doszedł do wniosku, że musi znaleźć swoją kobietę. Taką, o jakich czytał w książkach. Tę jedyną i wyjątkową, z którą przeżyje Miłość. Już przeczuwał, że to coś pięknego i strasznego, a takie były jego ulubione przygody - piękne i straszne.

***
Pewnego dnia otrzymał maila od nieznanego nadawcy. Miał go skasować, gdy wpadły mu w oko słowa "kobieta twoich marzeń". Co? Kobieta moich marzeń czeka na mnie? Gdzie?
Wkrótce znał drogę - nie, nie do tej kobiety, lecz do domu tajemniczego jegomościa - Czarodzieja Makarego. Wyruszył więc w świat, niespiesznie, bo po co się spieszyć, skoro życie jest wystarczająco długie, tędy i owędy, ale bardziej owędy, bo tam jest zwykle ciekawiej, aż wreszcie dotarł do wysokiej żelaznej bramy, za którą rozciągał się tajemniczy ogród.
Był wczesny poranek. Piotruś  obmył twarz rosą, podbiegł i przeskoczył przez płot. Mógł wejść przez bramę, bo była otwarta, ale nawet tego nie sprawdził. Dębowa aleja zaprowadziła go do niewielkiego pałacyku. Wszedł - na wprost ujrzał uchylone drzwi do sali...

***
Znalazł się w wysokiej sali o trzech portfenetrach z prawej strony i trojgu pojedynczych drzwiach z lewej. Na wprost wchodzącego znajdowały się jeszcze jedne drzwi, większe od pozostałych i dwuskrzydłowe. Czarodziej Makary w niebieskim stroju do joggingu stał patrząc na ogród. W fontannie kąpały się ptaki, na trawie leżała jeszcze rosa, kwiaty na rabatach powoli otwierały kielichy.
- O, jesteś - odwrócił się w stronę Piotrusia.
- Chciałbym.... - wyszeptał Piotruś i zarumienił się. - Chciałbym spotkać.... Kobietę....
- Oczywiście. Znasz warunki?
- Tak. Będzie ze mną rok a potem muszę zdecydować: zostaje na zawsze czy odchodzi.
- Ile masz prób?
- Trzy.
- OK. Możesz doprecyzować swoje oczekiwania.
- To znaczy?
- Nie mówimy o takich głupstwach jak kolor oczu, włosów czy waga. Czego oczekujesz?
- Przyjaźni... - zaczął Piotruś. - I Miłości. I....mogłaby być ładna?
- Ładna? Oczywiście. Ale wiesz przecież, że uroda przemija? Jeśli z nią zostaniesz, kiedyś się zestarzeje. Ty też.
- Wiem.
- Jesteś wiec gotowy?
- Tak.
- Otwórz pierwsze drzwi.
Piotruś podszedłszy do drzwi na miękkich nogach ujął klamkę.
- Oto...
Drzwi uchyliły się na spowity jasnym światłem pokój odsłaniając zwiewną dziewczęcą postać -
-...Dziewica.


***
Minął rok i jeszcze trochę, a Piotruś raźnie zmierzał w stronę pałacyku Czarodzieja Makarego. Słońce stało w zenicie, ptaki spały w koronach drzew i słychać było tylko brzęczenie pszczół.
Makary w dżinsach i czerwonym tiszercie stał w sali patrząc na ogród. Kwiaty na klombach otworzyły kielichy, lecz sprawiały wrażenie zmęczonych upałem.
- Witaj. I cóż, Piotrusiu?
- Mogę spróbować jeszcze raz?
- Oczywiście. Ale muszę znać powód - dlaczego nie chcesz być z Dziewicą?
- Och, jest ładna i miła, i romantyczna... ale taka wycofana i nieśmiała. I wstydliwa. No nie wiem. Chciałbym żeby była bardziej otwarta i wykazywała inicjatywę...
- Taak... bardziej kokieteryjna? Zmysłowa? Wyzwolona?
- No.... - zarumienił się Piotruś - coś w tym rodzaju.
- Otwórz więc drugie drzwi.
Piotruś stanowczo chwycił za klamkę. Za drzwiami oślepił go błysk luster, zanim dostrzegł  kobiecą postać w czerni.
- Oto...Kokietka.


***
Nie wiadomo kiedy minął rok. A potem jeszcze trochę czasu. Późnym popołudniem Piotruś wkroczył zdecydowanym krokiem do wysokiej sali. Czarodziej Makary w perłowoszarym garniturze od Armaniego stał patrząc na ogród spowity złotawym światłem zachodzącego słońca. Kwiaty stulały kielichy, ptaki szybowały pod niebem, w trawie grały cykady.
- Wróciłeś.
- Tak.
- Co się stało tym razem?
- Nic. Była ładna, miła i zmysłowa. Ale nie mógłbym się z nią ożenić.
- Dlaczego?
- Głupio mi o tym mówić. Po prostu chcę wykorzystać trzecia szansę - zgodnie z umową.
- Przyprawiła ci rogi?
- Ską...skąd pan wie? - Piotruś zaczerwienił się po same uszy.
- Widzę.
Gwałtownym ruchem obu rak Piotruś chwycił się za głowę.
- Pan żartuje! - oburzył się.
- Nie. Masz to wypisane na twarzy.
Piotruś spuścił wzrok.
- Mam ostatnią szansę, prawda?
- Otwórz trzecie drzwi.
Piotruś szybko podszedł i szarpnął za klamkę. Stała odwrócona i patrzyła w okno, w czerwonej sukni i narzuconym na ramiona jedwabnym, złotym szalu. Powoli odwróciła głowę.
- Oto.... Kobieta.


***
I znów minął rok i jeszcze trochę. Późnym wieczorem Piotruś szedł mroczną aleją wiodącą do pałacyku Makarego. Szedł, a raczej ciężko kroczył. Drzwi były zamknięte. Zastukał kołatką, a potem jeszcze raz. Stukał, aż usłyszał kroki na schodach. W drzwiach stanął Makary w białym płaszczu kąpielowym. Spojrzał na Piotrusia ze smutkiem i bez słowa poszedł do sali. Piotruś też milczał.
- Wiem - zaczął cicho - że wykorzystałem swoje próby. Ale pan grał nie fair. Nie wierzę, że na całym świecie nie ma takiej, która byłaby mi przeznaczona. Tej jednej, jedynej. Nie wierzę!!! - podniósł głos. - Pan jest oszustem, ukrył ją pan przede mną. Zmarnowałem życie przez pana!
- Czyżby? - uśmiechnął się Makary.
- Przepraszam. Proszę o ostatnią szansę.
- To wbrew regułom.
- Proszę!
- Dlaczego nie chciałeś z nią być?
- Nie wiem. Po prostu czułem, że to nie ona. Nie ta jedyna. Poza tym miała za duże oczekiwania. Chciała być kochana. Kochała mnie, ale jej miłość bywała dla mnie ciężarem. Oczekiwała, że będę dorosły, a ja chciałbym czasem być dawnym Piotrusiem.
- Więc kogo pragniesz?
- Tej, która jest mi przeznaczona, jedynej. Stworzonej tylko dla mnie.
- Jesteś gotów na spotkanie z nią?
- Więc ona tu jest? Wiedziałem! - wykrzyknął radośnie Piotruś.
- Jest jeden warunek: tym razem bez roku próby. Do końca.
- Tak! Przecież ona jest moim przeznaczeniem! Zostanie ze mną na zawsze?
- Zamknie ci oczy.
- Chcę!
- Podejdź do wielkich drzwi. Tak. A teraz je otwórz.
Drzwi otworzyły się w mrok.
- Oto...


***
Czytelniku, jak myślisz: kogo spotkał Piotruś za ostatnimi drzwiami?







wtorek, 18 marca 2014

Z ośliczką w Sewennach


A gdyby tak  z osiołkiem i psami przejść śladem Roberta Louisa Stevensona? Wędrówki, którą opisał w "Travels with a Donkey in the Cevennes".

We wrześniu 1878 roku Stevenson wybrał się w podróż. Dziś to nikogo by nie zdziwiło, ale wówczas samotna włóczęga po bezdrożach była pomysłem dość ekscentrycznym.
Kupiona w Le Monastier ośliczka, którą nazwał Modestine - Skromnisia - a diminutive she-ass, not much bigger than a dog, the colour of a mouse, with a kindly eye and a determined under-jaw - niosła bagaż, w tym specjalnie uszyty śpiwór, który kosztował więcej niż ona sama. 


Pisarza interesowały ślady powstania kamizardów, hugenotów zamieszkujących Sewenny, przeciwko brutalnej pacyfikacji regionu przez wojsko francuskie. Ten mało znany fakt z czasów Ludwika XIV był reakcją na tak zwane dragonady - kwaterowanie w domach hugenotów wojsk francuskich i brutalne nękanie mieszkańców, mające znamiona wojny totalnej i polityki spalonej ziemi. Na skutek prześladowań wielu protestantów opuściło Francję, a  mieszkańcy Sewennów wszczęli rebelię trwającą od 1702 do 1709 roku. Nie na wiele się zdała - represje trwały nadal....
 W Le Bleymard wjechaliśmy na jego szlak. Nie ma tu, w Lozère, nadmiaru atrakcji, podobnie jak przed ponad stu laty. Region był wówczas ekstremalnie ubogi, co jest nadal widocznym skutkiem tamtych odległych, dramatycznych wydarzeń. Uroda krainy jest subtelna. Łagodne wzgórza, kamieniste łąki ze stadkami krów, rozległe doliny. 


Książka Stevensona, urocza i zabawna opowieść, pełna trafnych obserwacji obyczajowych, zabawnych scenek i ironicznych komentarzy nie jest niestety dostępna w polskim przekładzie. Szkoda. Mój ulubiony fragment to refleksja zapisana po przebudzeniu pod gwiazdami, o świcie:

And yet even while I was exulting in my solitude I became aware of a strange lack. I wished a companion to lie near me in the starlight, silent and not moving, but ever within touch. For there is a fellowship more quiet even than solitude, and which, rightly understood, is solitude made perfect. And to live out of doors with the woman a man loves is of all lives the most complete and free.



 Zachwyca mnie to zdanie i chciałabym umieć je przetłumaczyć tak, by nic nie uronić: 

And to live out of doors with the woman a man loves
 is of all lives the most complete and free.

Ale czy jest to możliwe - tak by zachować jego potoczystość, oddech i rytm?


niedziela, 16 marca 2014

Portret róży



Kim ona jest?
Jest kobietą. Dojrzałą, świadomą swojej urody. Świadomą przemijania.
Dlatego otwiera się ku słońcu.

Pierwsze zdanie

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. Albo lepiej – wypowiedziane gardłowym, niskim głosem Meryl Streep: I had a farm in Africa... W tym zdaniu, jak w kropli wody, jest już cała opowieść: tęsknota, poczucie utraty, uroda tamtej ziemi. Każde słowo niesie treść, przemawiającą do naszych tęsknot. Afryka to nie tylko wspomnienie lektur z dzieciństwa, lecz także mit kolebki człowieka, a krajobraz sawanny ze wzgórzami na horyzoncie jest znaczeniowo i emocjonalnie nasycony.
Dalszy ciąg akapitu wprowadza czytelnika w ten pejzaż, sytuuje go geograficznie: sto sześćdziesiąt kilometrów na południe od równika, na wysokości prawie 2 tysięcy metrów nad poziomem morza. I klimatycznie: upalne dni, przejrzyste i orzeźwiające ranki i wieczory, chłodne noce. Szczegółowy opis znajduje się w następnych akapitach, ale najważniejsze zostało już powiedziane: było to miejsce urzekające. Miejsce utracone na zawsze.

Jedyny raj to raj utracony - tak jest u Blixen, Prousta, Duras.

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. W pierwszym zdaniu padają najważniejsze słowa powieści: ja i czas, wprowadzając nas w wewnętrzną przestrzeń naszej własnej pamięci, ewokując klimat owej chwili przed zmierzchem, kiedy dzieci odsyłane są do łóżek, gdy za późno na zabawę, a za wcześnie na sen. I nakładającą się na ten obraz wizję półsnu - półjawy, czasu marzeń.

Pewnego dnia, byłam już wtedy w podeszłym wieku, podszedł do mnie w holu gdzieś w miejscu publicznym jakiś mężczyzna. Słowa tego mężczyzny: dla mnie jest pani piękniejsza teraz niż w młodości otwierają wrota pamięci na wspomnienie wielkiej miłości.
Tak się złożyło, że moje pierwsze spotkanie z Kochankiem zdarzyło się w języku angielskim. Od pierwszych słów książka porwała mnie, zaparła dech. Były w niej zdania, które brzmiały jak muzyka, jak wiatr, jak monsun. Obrazy, w których rozpoznawałam coś, co musiałam kiedyś przeżyć... Emocje, moje własne.
Ta może najbardziej osobista powieść Marguerite Duras zaczyna się od przypadkowego spotkania, które wywoła obraz jej samej, piętnastoletniej, na promie przepływającym przez Mekong. Jej chińskiego kochanka. Historii miłosnej, której nic w jej późniejszym życiu nie sprosta.
Zdania bywają jak klucze, jak zaklęcia.

To było nieuniknione: zapach gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. A więc romans? Oczywiście. Zaczynający się niekonwencjonalnie, od znalezienia zwłok samobójcy. A zapach gorzkich migdałów to jedna z najbardziej zwodniczych woni. Urzekająca i śmiercionośna.
Obecność przeznaczenia ujawnia się więc już w pierwszym wersie. Garcia Marquez nie opowiada własnej historii; jest to opowieść o miłości jego rodziców, w wersji innej niż ta zrealizowana przez życie. Kochankowie w rzeczywistości przełamali opór rodziny, lecz w powieści połączą się dopiero na starość.

Bywa i tak, że opowieść nas otacza, otumania, zamyka w labiryncie wizji: W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej, w labirynty zimowych nocy, z trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu – ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze. W tej sennej nierzeczywistości już od pierwszego zdania wiadomo, że ów świat, upleciony z obsesji i szaleństwa można albo w całości odrzucić, albo się w nim zanurzyć.

Kto widział pokreślony rękopis pierwszej strony Popiołów, wie, jaka walkę z opornym słowem stoczył autor, zanim napisał: Ogary poszły w las. To, jak pisarz zaczyna, mówi o jego stosunku do czytelnika: czy pragnie go uwieść? Może tylko zaciekawić? Zaszokować? A może okazuje mu lekceważenie, uważając, że ten podejmuje ryzyko lektury z własnej woli?

Pierwsze zdanie powieści. Czasem pierwszy akapit, gdzie kropki oznaczają zaledwie przerwy na oddech. To, czy wejdę w świat przedstawiony, czy poświecę mu – raczej temu niż innemu – kilka godzin swojego życia, zależy od niego, od pierwszego zdania. Często – coraz częściej – czuję się intruzem. Widok za oknem to szara ściana, zamglony brudny obraz, a czasem pustka.

W tradycyjnie skrojonej dziewiętnastowiecznej powieści nawet wybitni autorzy trzymali się konwencji: pierwsze zdanie bywało zwykle zarysowaniem sceny wydarzeń (choćby w Pani Bovary), wtargnięciem w tok rozmowy ( nawet w obcym języku, jak w Wojnie i pokoju), opisem głównego bohatera. Zdarzało się jednak, że stawało się aforyzmem, niosło treść uniwersalną, jak utwór, który rozpoczynało. Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób - to może najbardziej znany przykład.
W konwencjach powieściowej narracji odbija się troska autora o uwagę czytelnika. Apelując do jego wyobraźni, emocji, ciekawości buduje już w pierwszym akapicie solidne zręby świata przedstawionego. Powieść, gatunek z natury popularny i melodramatyczny, nie może istnieć bez fabuły. Tak sądzili dawni autorzy. Obarczenie powieści przeróżnymi zadaniami z jednej strony, a bunt wobec zastanych form z drugiej sprawiły, że za prozę wysokoartystyczną często uznaje się tylko te teksty, które sprzeniewierzają się tradycji.
Czytelnicy jednak nadal chcą barwnej opowieści, wartkiej narracji, wielowątkowej fabuły i pełnej zwrotów akcji; a także dramatu i melodramatu. Pragną, by ich oczarowano, zahipnotyzowano. I choć zadania te spełnia, jak zawsze spełniała, literatura popularna, nie ma powodu sądzić, że elementarna troska o czytelnika obniży walory utworów wybitnych. Mamy tego dowody – jak choćby przywołane wcześniej - w prozie współczesnej.

Bo piękne pierwsze zdania to nie domena klasyków.
Zaparły mi dech pierwsze zdania Hańby. Odpychające. Zimne. Urzekające.
Kiedy indziej ten sam autor zaczyna tak: Dzisiaj mój ojciec przywiózł do domu nową, świeżo poślubioną żonę. Nadjechali – klik-klak – przez równinę dwukółką zaprzężoną w konia, któremu nad czołem powiewało strusie pióro, cali zakurzeni po długiej podróży. Są już osoby dramatu i jest dramat, a także jego tło: zakurzone, równinne pustkowie. Reszta to kwestia czasu.
A tak pisze Herta Muller: Zostałam wezwana. Czwartek, punkt dziesiąta. I natychmiast, zanim doczytamy do drugiej kropki, jesteśmy w kafkowsko – orwellowskiej rzeczywistości totalitarnego państwa. 

Pierwsze zdanie powieści jest jak uchylenie drzwi: nie zawsze pragniemy przekroczyć próg. Jest jak otwarcie okiennic w hotelu, do którego przybyliśmy nocą: czasem okno otwiera się na rozległy krajobraz, a bywa, że na brudne podwórze. Pierwsze zdanie powieści powinno być zaproszeniem.
Moje pierwsze zdanie jest pożyczone. Karen mi wybaczy.

Papierowe ogrody to moje miejsce spotkań z tymi, których słowa, obrazy, muzyka, obecność są  dla mnie ważne.
I tutaj zapraszam przyjaciół.