poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Pustynia

Czym jest pustynia? Czy zgodnie z nazwą jest domeną pustki? Setkami kilometrów niczego? Groźbą unicestwienia?
Wielkość pustyń polega na tym, że przez swą suchość są one negatywem powierzchni ziemi i naszych cywilizowanych nastrojów. Miejscem, gdzie rozrzedzają się nastroje i fluidy, i gdzie powietrze jest tak czyste, że gwiazdy wywierają swój wpływ wprost z konstelacji – pisze Jean Baudrillard.

Jest wiele pustyń. Płaskie, bezdrzewne obszary, które niedawno były stepem. Rozległe pola piaszczystych wydm, wędrujących i pochłaniających wszystko jak żywioł. Skaliste, rozgrzane kaniony. I pustynia po deszczu, rozkwitająca w jednej chwili jak ogród.
W czym tkwi jej magia? Dawne miasta, o których opowiadano legendy. Nazwy: Timbuktu. Tamanghast. Jej mieszkańcy, groźni i niepojęci, co posiedli tajemnicę przetrwania w skrajnie nieprzyjaznych warunkach. 
 
I to, co najbardziej zrozumiałe: jej uroda.

W filmach Bertolucciego i Minghelli uroda pustyni oszołamia. Długie ujęcia wydają się za krótkie, by nasycić oczy. Świty i zmierzchy, noce i obezwładniający blask południa. Ślady karawan na piasku, sznury wielbłądów na grzbietach wydm. Groza burzy piaskowej i orzeźwiająca zieleń oazy.

Wracam do książek, które sfilmowali. Pod osłoną nieba Paula Bowlesa i Angielski pacjent Michaela Ondaatje.
Czego szukają w Afryce Kit i Port, bohaterowie powieści Bowlesa? Dlaczego dwoje Amerykanów wyjeżdża w nieznane, w dodatku zabierając ze sobą przypadkowego znajomego? Czy wyjazd ma być lekiem na ich kryzys małżeński, czy terapią niemocy twórczej Porta? 
 
Baudrillard: Pustynia jest formą tak wysublimowaną, że oddala nas radykalnie od życia społecznego, sentymentalizmu, seksualności. Na pustyni każde słowo, choćby najbardziej oszczędne, jest zawsze zbędne (...) Pieszczota nie ma tu sensu, chyba że kobieta sama jest pustynna, zwierzęco niestała i powierzchowna. Wtedy zmysłowość igra z oschłością i odcieleśnieniem pustyni.
Bezładna wędrówka po pustynnych miastach odsłania rozpaczliwą przepaść, jaka dzieli Kit i Porta od siebie i od świata. Wydaje się, że oboje chcieliby uratować resztki bliskości, a przecież robią wszystko, by ją zniszczyć. Niewierność jest zaledwie jedną z wielu postaci zdrady, a towarzyszący im młody mężczyzna do końca nie rozumie, że był tylko narzędziem, przypadkowym i niechcianym, ich szokującej gry.
Kit znajduje ratunek w trosce o chorego męża. Porzuca go, gdy ten umiera. Od tej chwili wydaje się, że kobieta stacza się w otchłań choroby psychicznej, której objawem jest paniczny lęk przed byciem rozpoznaną. Kit będzie uciekać, aż do samozatracenia. Czy to pustynia odebrała jej tożsamość?

Dla angielskiego pacjenta, Almasy’ego, pustynia jest miejscem, gdzie jego życie osiągnęło apogeum: miłosne spełnienie i utrata ukochanej, a potem także poparzenia, które staną się przyczyną jego śmierci, o wiele później. Na tyle późno, by zdążył opowiedzieć swoją historię kilkorgu ludziom. Ocalić ją.

Pustynia: świetlista, zastygła siatka nieludzkiej inteligencji, radykalnej obojętności nie tylko nieba, lecz także pofałdowań geologicznych, miejsce mimowolnej krystalizacji metafizycznych namiętności czasu i przestrzeni. Tym jest według Baudrillarda. A także naturalnym przedłużeniem wewnętrznej ciszy ciała.

Pustynia na przedstawieniach świętego Antoniego i świętego Jana Chrzciciela. Zwłaszcza ten pierwszy inspirował malarzy - od Hieronima Boscha do Salvadora Dalego.
Boschowski Antoni siedzi nad wodą, otoczony przez potwory. Krajobraz wokół niego nie jest pustkowiem, zaludniają go dziwne, szatańskie istoty. Święty przycupnął skulony, zapatrzony w przestrzeń, jakby całą siłą woli powstrzymywał ich inwazję.
Inaczej Jan Chrzciciel. Półleży wygodnie podparty, pogodnie zamyślony. Wokół niego krajobraz sawanny, łagodny i pełen ciepła, o żółknących liściach, pełen dziwnych roślin. Pustynia Jana tchnie spokojem i harmonią.
Antoni Salvadora Dalego to heros. Potężne, napięte mięśnie, skoncentrowana siła. Ciało, w nadludzkim wysiłku przeciwstawione siłom zła. Pustynia jest tu prawdziwie pusta, lecz potwory ją zamieszkujące przerażają swoim ogromem.

Pustynia jest zwierciadłem. Jej pustka jak tafla lustra odbija to, co się w niej przegląda. Bezlitośnie obnaża charakter człowieka, zmusza go do zmierzenia się z samym sobą. Nagim, bezbronnym, pozbawionym ułatwień, jakie daje mu cywilizacja. Stawia go wobec wyzwań ostatecznych: ekstremalnych warunków zewnętrznych, samotności i lęku.
Pustynia z całym arsenałem fantasmagorii jest teatrem cieni – pisze Paweł Evdokimov – tyle że cienie nie odbijają rzeczywistości na zewnątrz jaskini, lecz są projekcją wewnętrznego życia człowieka.

Strach. To istota doświadczenia pustyni. Antoni zwycięża strach, spotykając się ze swoimi potworami. Swoimi – wewnętrznymi. Po co więc potrzebna mu była pustynia? Po co była niezbędna Ojcom Pustyni? W jakim stopniu ich odejście na pustkowie było ucieczką, a w jakim wyjściem na spotkanie - czemu?
Zanurzając się w bezkresnej samotności, anachoreci starali się przeniknąć na terytorium demonów po to, by je skutecznie zwalczać w bezpośrednim zmaganiu. Stwarzali sobie pustynię, pustynię z siebie samych, bardziej przerażającą niż jakieś nie zamieszkane miejsce, niż zwykłe ustronie – to znów Evdokimov. Zerwanie ze światem sięga dalej niż zwyczajna ucieczka przed bliskością ludzi. I dalej: Asceci uważali miejsca pustynne za strefę pośrednią między światem świeckim a Królestwem.

Cisza pustyni jest także wizualna. Buduje ją zasięg spojrzenia, które nigdzie nie znajduje punktu, od którego mogłoby się odbić - pisze Baudrillard.
Pustynie Giorgia Chirico przerażają pustką. Budowle w jaskrawym słońcu przez nikogo nie zamieszkane. Twarze, maski, za którymi ukrywa się Nic. Kosmiczne pustynie, jak z innej planety. Lub z międzygwiezdnej przestrzeni Odysei kosmicznej...
Pustynia bywa snem. Taka jest czasem w filmach. Istotą sennych wędrówek jest błądzenie, nieoczekiwane zmiany otoczenia. To, co odległe wydaje się bliskie; co było w zasięgu ręki, nagle się oddala. Złudność, zmienność, fatamorgana.

Kocham pustynię. Ma coś metafizycznego, transcendentnego. Na pustyni cały kosmos jest zredukowany do kilku elementów. Jest to pełna redukcja wszechświata: piasek, słońce, gwiazdy w nocy, cisza, gorąco dnia. Ma się koszulę, sandały, coś bardzo zwykłego do jedzenia, odrobinę wody do picia, pełna prostota. Nie ma niczego między tobą a Bogiem, tobą a wszechświatem - Ryszard Kapuściński trzykrotnie przemierzył Saharę z przypadkowo spotkanymi koczownikami. Nie zamienialiśmy ze sobą słów, ale dzieliliśmy doświadczenie przyjaźni, braterstwa.

Jak powiada Andre Barbeau: pustynia nie jest po to, by ją zamieszkiwać, lecz by ją przemierzać.

Fragmenty szkicu opublikowanego w Katalogu Letniej Akademii Filmowej 2003

Popołudnie



Jaka to pora? Popołudnie. Czas, kiedy uroda świata ujawnia się najpełniej w złocistym świetle dojrzałego dnia. Zgiełk powoli cichnie. Czas zamyślenia. Dzień jeszcze się nie kończy, ale trochę żal, że słońce traci swój żar. 


To jest czas szczęścia, bo teraz już wiem, że szczęście to nie gorączka i ekstaza, nie pogoń, wiatr we włosach, śmiech – nie tylko. To także łzy i te chwile, gdy porywa mnie i zatapia ciemna fala smutku, by kiedyś wyrzucić na brzeg.

To jest czas zdobywania mądrości i wiedzy o tym, co muszę utracić. Czas utraty złudzeń, widzenia rzeczy i ludzi takich, jakimi są. Czas akceptacji i współczucia. Czas wiary. Każdy dzień coś przynosi. Wśród zgiełku zdarzeń dostrzegam te ważne. Zapisuję. Słucham świata.


Nie tracić czasu na rzeczy błahe. Dobrze, że opuścił mnie ten gorączkowy niepokój, wierny towarzysz mojej młodości. Przypomina o sobie czasem, gdy budzę się nad ranem. To tylko chwila. Jakby na moment otwierała się otchłań. 


Śni mi się rzeka, woda jest szafirowa, płynie nią kra, na brzegach leży śnieg. Jest to widok olśniewająco piękny; patrzę z zachwytem i wdzięcznością, że jest mi dane go oglądać.

Germaine Greer: Dopiero gdy zaniechamy walki o to, by pozostać nadal piękne, będziemy w stanie skierować swoje spojrzenie na świat, odkryć piękno i czerpać z niego.

Nareszcie tu jestem. To zachwycające miejsce.




sobota, 26 kwietnia 2014

Dachau, cmentarz Leitenberg


W Monachium pada. Całodzienna szarówka sprawia, że zamiast zwiedzać miasto wolę zostać w motelu z lekturą, odkładaną od kilku tygodni. Może i lepiej, że dopiero teraz przeczytam „Dachau 1933 – 1945” Teodora Musioła.
         

Jest prawie wieczór, gdy jedziemy na cmentarz Leitenberg. Miejsce bardzo piękne, ustronne i puste. Wspinamy się na wzgórze; jesteśmy jedynymi odwiedzającymi. Cmentarz, ogrodzony niskim murkiem, otoczony przez niewielki las. Ulewa nasila się, zapada mrok, już prawie ósma. Jest tu pięknie. Nie ma grobów, tylko wąskie kamienne tabliczki z wyrytymi numerami, powoli pochłaniane przez roślinność. Kilka skromnych pomników, kilka tablic na murze. A poza tym: trawa, mech, bluszcz, dziki bez, dęby, świerki, krzewy róż, masa zieleni spowitej w wilgotne powietrze. Stłumione, szare przedwieczorne światło.


Pociesza mnie, że cmentarz jest taki. Ustronny, cichy, lecz nie opuszczony. Nie wiedzieliśmy, że Dziadek ma grób, choć jest to mogiła zbiorowa. Gdy zmarł, epidemia tyfusu pochłonęła już tyle ofiar, że krematorium nie nadążało i zmarłych chowano na cmentarzu, kilka kilometrów od obozu. Myślę, że to dobrze, że to takie ładne miejsce. Myślę, że zwykle śpiewają tu ptaki, które teraz ukryły się przed deszczem.
Przemoczeni schodzimy w dół wzgórza Drogą Krzyżową.


Miasto jest niewielkie, zatłoczone, na placu wesołe miasteczko.

Następnego ranka znów jesteśmy w Dachau. Deszcz i zimno. Obóz, w którym zachowano tylko dwa baraki, a nawet główny budynek, mimo celowego zaniedbania wnętrz, robią wrażenie niezwykle schludnych. W muzeum można obejrzeć wystawę i film. Wielu zwiedzających, całe rodziny, wszystkie nacje. Plansze i zdjęcia. Ponure, odrapane ściany. To, co widzę na wystawie, znam już w znacznej części z książek Teodora Musioła i Toma Matzeka: fotografie, dokumenty, dane. I choć to znam, dławi mnie w gardle. Nie bronię się: jestem tu po to, by płakać. Po wielu latach odważyłam się przyjechać w miejsce, którego nazwę znałam od dzieciństwa, choć w domu niemal nigdy o nim nie mówiono.


Oglądam film. Materiałów filmowych jest mało, nie filmowali tego, co tu się działo… To wręcz dziwne, bo przecież była to wzorcowa placówka, poligon szkoleniowy, kuźnia kadr dla kolejnych obozów. Nie filmowali i prawie nie fotografowali: wstydzili się? Chyba po prostu zniszczyli większość dokumentów.

Nie spytam o to mojego korespondenta, pracownika archiwum. Zapytam go o dokumenty mojego Dziadka: kwestionariusz więźnia, spis rzeczy prywatnych, odebranych podczas przyjęcia do obozu. Ale archiwum dysponuje jedynie dokumentami dotyczącymi obozu – kartoteki więźniów, te, które pozostały, już w 1945 przejęło archiwum Czerwonego Krzyża w Arolsen. Miły pan z archiwum nie powie mi nic ponad to, co już napisał w mailu:

Dear Mrs...
we have looked into the name-list of the prisoners of Dachau and we found the name of Mr. Janoszka with the following entrance:

JANOSZKA, JOSEF
born at 26. November 1897 in (...)
Nat.:Polen
adress: (...)
Profession: Grubenmaurer
Prisoners-Nr.: 19416
Category of imprisonment: Schutzhäftling
Arrival at Dachau: 26. Mai 1940
transported to Sachsenhausen at 30. August 1940
re-transported to Dachau at 17. September 1940
subcamp: Revier, Pförtner,
died at 21. April 1945 in Dachau”
I dalej: „To wszystko, co znaleźliśmy na temat uwięzienia, ponieważ SS zniszczyła wszystkie dokumenty. Mamy tylko dwa dokumenty, w których jego nazwisko jest wzmiankowane. Pan Janoszka jest wymieniony w rejestrze zmarłych Rewiru (izby chorych) gdzie można przeczytać, że przebywał w bloku 8 i zmarł w bloku 11 (to blok, do którego byli przenoszeni chorzy na tyfus). Z innego źródła wiemy, że w lutym 1945 musiał pracować w izbie chorych jako tragarz. W czasie, gdy Pan Janoszka zmarł, zwłoki więźniów nie były już palone w krematorium, lecz grzebane w masowym grobie na Leitenbergu, dwa kilometry od Dachau. Dziś jest tam cmentarz i miejsce pamięci.”


A teraz po kolei. Choć tej historii, historii mojej rodziny, nie da się opowiedzieć po kolei, bo jest ona przede wszystkim historią niewiedzy i milczenia. Nawet teraz córki mojego Dziadka nie wiedzą o nim prawie nic. Ale czy trudno się temu dziwić, skoro straciły oboje rodziców będąc dziećmi?

Gromadzę okruchy. Jestem to winna jeśli nie jemu, to samej sobie. Ponieważ dzięki mojemu Dziadkowi wiem, kim jestem.

Józef Janoszka był Ślązakiem. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom, którzy nie znają Śląska, i jedyne co można powiedzieć, to że kwestia tożsamości narodowej na Śląsku od dawna była punktem zapalnym. Mój Dziadek czuł się Polakiem, dlatego jako młody mężczyzna zmienił pisownię swojego nazwiska z niemieckiej na polską. Walczył w trzech powstaniach śląskich, a synowi, urodzonemu po ostatnim, zwycięskim, dał na imię Wiktor.
Potem była Polska. Tarnowskie Góry znalazły się 4 kilometry od granicy niemieckiej. Dziadek był pracownikiem Urzędu Skarbowego, a w marcu 1930 roku według moich informacji został radnym z ramienia Polskiego Bloku Gospodarczego.


Jego dzieci nic o tym nie wiedzą! I kiedy proszę o potwierdzenie tych faktów, otwierają szeroko oczy.

Pamiętają za to Wrzesień. Dziadek z dokumentami urzędu zmierzający do Lwowa i jego szóstka dzieci: najstarszy Wiktor i jego pięć sióstr, najmłodsza z nich moja Mama, sześcioletnia dziewczynka w czerwonym płaszczyku.

Pod Jędrzejowem pociąg z uciekinierami został ostrzelany. Niemiecki lotnik strzela z karabinu maszynowego do ludzi, chowających się w zbożu. Nie ma już dokąd uciekać. Jedyne wyjście to wrócić do domu, jeśli jeszcze istnieje. Dom, zbudowany przez dziadka przed kilku laty, solidna dwupiętrowa siedziba dla całej rodziny. Jest splądrowany – przez kogo? Wkrótce zostanie im odebrany, przeznaczony na kwaterę dla Gestapo. Dzieci przygarną sąsiedzi.

Dziadek wraca, choć wie, że będzie poszukiwany. Ukrywa się. Pracuje w kopalni (stąd ten „grubenmaurer”). Jedna z moich ciotek podobno widziała (w Arolsen?) dokument z nazwiskiem donosiciela. Nie wyjawiła go jednak żadnej z sióstr, a teraz nawet nie chce o tym rozmawiać. Czy mam prawo nalegać i co to zmieni?


Dziadek się ukrywa; biorą Wiktora, więc jego ojciec nie ma wyjścia. To dziewiętnastoletni syn będzie teraz głową rodziny. Jako dziecka wroga Rzeszy nie wezmą go do Wehrmachtu, przepracuje te lata w kopalni.
W transporcie 1497 więźniów, który przybył do Dachau 26 maja 1940 roku, znajdowało się wielu Ślązaków (…) Byli wśród nich także powstańcy śląscy, członkowie Obrony Obywatelskiej, różni działacze społeczni, lekarze, nauczyciele aresztowani w ramach akcji wyniszczania inteligencji polskiej (Malaktion) (…) Z ziem przyłączonych do Rzeszy wywożono działaczy społecznych, którzy się jeszcze tam ostali po licznych rozstrzeliwaniach zakładników jesienią 1939 roku. Do końca 1940 roku przywieziono do Dachau 21377 Polaków, którzy już do chwili wyzwolenia obozu stanowili tu największą grupę więźniów” – pisze Teodor Musioł. W tym transporcie był mój Dziadek.
W Dachau przebywał już jego brat, Wilhelm. Nic o nim jednak nie napiszę, bo jego syn, zapytany o obozowe losy ojca powiada: u nas się o tym nie mówiło. Jego ojciec wrócił w 1945 roku do domu.

Miły pan z archiwum słucha mnie cierpliwie. Ma ujmujący sposób bycia i umiejętność słuchania, zapewne wyćwiczoną na takich jak mój przypadkach. Mówi: mamy bardzo mało świadectw dotyczących więźniów – Polaków.
Tak, to mnie uderzyło, w jak niewielkim stopniu muzealna ekspozycja opowiada o nich. Czy dlatego, że rodziny wolały milczeć? Że ocaleli więźniowie chronili przed tą wiedzą swoje rodziny? Że po prostu chcieli zapomnieć, choć zapomnieć nie można? Zapewne. Niewielu, jak Musioł, było w stanie zmierzyć się jeszcze raz z przeszłością. Trauma obozowa kładła się cieniem na całym życiu. Liczne artykuły w rocznikach „Przeglądu Lekarskiego” opisują to aż nadto dobrze.


Epidemia tyfusu rozpoczęła się w obozie pod koniec 1944 roku z powodu drastycznego pogorszenia się warunków na skutek przywożenia transportów więźniów z ewakuowanych obozów. Według Musioła na tyfus zmarło 15 tysięcy więźniów, choć liczby właściwie niewiele mówią. Nikt nie jest w stanie policzyć ofiar Dachau.
Niewiele brakowało, a brat Dziadka również nie wróciłby do domu. SS planowała wymordowanie wszystkich więźniów 29 kwietnia o 9 wieczorem, zgodnie z rozkazem Himmlera, nie było tylko zgody w kwestii metody mordu. Amerykanie, wezwani przez uciekinierów, byli o kilka godzin szybsi. O 17.15 wpadli na plac apelowy przez bramę Jourhaus. Cala załoga SS została na miejscu rozstrzelana.

Fragment szkicu opublikowanego w Kwartalniku Literackim Kresy nr 65/66
Fotografie z 18 sierpnia 2005 publikuję po raz pierwszy


Puma - towarzysz podróży (3)

DOMOWE ROZRYWKI

Wiadomo było, że Puma będzie musiał zostawać sam w domu – czasem na dziewięć godzin, czasem na krócej. Młode, wesołe stworzenie potrzebuje rozrywki i na dobrą sprawę nie wymyślono nic, co by ten problem rozwiązywało - poza towarzystwem innych psów. Tego z oczywistych względów nie braliśmy pod uwagę.
Był to zresztą jeden z powodów zwlekania z decyzją o adopcji psa. „Piesek będzie się męczyć” - słyszałam. Więc pies przy budzie się nie męczy? W kojcu ma luksusowe życie? W schronisku jest szczęśliwy? Pies w domu z ogrodem, biegający luzem, ale nie wyprowadzany poza posesję? Nie męczą się? Tylko pies w małym mieszkaniu, choć ma kochających państwa, którzy co prawda wychodzą do pracy, ale w końcu wracają, wyprowadzają na spacer, bawią się z nim? Komentarze w stylu „w bloku pies się męczy” traktuję dokładnie tak samo jak teksty „pies to obowiązek”. „Ale przyjemność większa” - odpowiadam. Oba „argumenty” to tylko wygodna wymówka, by nie zaopiekować się zwierzakiem, który tego potrzebuje. 


To prawda, Puma nie był psem ze schroniska ani znajdą. Był psem, który miał dobre życie, choć mieszkał w małym mieszkaniu i często zostawał w domu sam. Jak sobie z tym radził?
Z domu z ogrodem wyniósł zwyczaj zakopywania jedzenia. Jako młodzieniec wybredny i powściągliwy nie zjadał wszystkiego z miski, a zdarzało się, że nawet nie tknął potrawy, która nie spełniała jego standardów. Pan uznał zatem, że piesek powinien jadać to, co on sam, i najchętniej serwował mu półmisek wędlin. Nadmiar jedzenia był więc zbyt cenny, by pozostawić go nieznanemu losowi, i któregoś dnia zobaczyliśmy, jak Puma usiłuje zakopać w podłodze kawałek pasztetowej. Potem znajdowaliśmy takie skarby w pościeli, na kanapie, a kiedyś ciasteczka z talerzyka stojącego na niskim stoliku znalazłam w ścierce na balkonie.

Urozmaicał sobie długie godziny w domu najczęściej jedzeniem bądź gryzieniem. Opróżnianie kosza na śmieci, jeśli nie został zabezpieczony, właściwie nigdy się nie skończyło. Puma oczywiście był w pełni świadom, że robi coś niedozwolonego: gdy wracałam do domu, witał mnie serdecznie, choć z pewna nieśmiałością, po czym odchodził do dużego pokoju i zerkając zza winkla czekał, co powiem na rozwłóczony po kuchennej podłodze śmietnik. Co ciekawsze eksponaty leżały pod okrągłym stołem w pokoju, gdzie dzięki długiemu obrusowi było zacisznie jak budzie. Na pytanie: „kto to zrobił?” pies ostrożnie, z wyrazem skruchy na kudłatym pyszczku, podchodził i wykonując pokorne gesty, w tym „przeproś”, czyli podanie łapy, czekał, aż podrapię go za uszami. Po czym uznawał sprawę za zakończoną i biegł do drzwi - teraz już można było iść na spacer.

Żenują mnie komentarze „znawców”: że należy psa zbić albo włożyć mu nos w nieczystości. Jeśli wypowiadają je ludzie prymitywni, trudno się temu dziwić, pewnie tak samo „wychowują” swoje potomstwo. Gorzej, że idiotycznych tekstów nasłuchałam się też od osób „w pretensjach”, jak to dawniej mawiano. Fakt, że bicie psa ma tyleż sensu i w takim samym stopniu świadczy o człowieku, jak bicie dwuletniego dziecka, jest dla mnie bezdyskusyjny.

W otwartych szafkach kuchennych na dole stały opakowania z kaszą, ryżem, cukrem. Któregoś dnia po powrocie z pracy znalazłam na kanapie w drugim pokoju niemal pełną torebkę cukru. Jak mały piesek zdołał zdjąć ją z półki i przenieść na odległość ośmiu metrów nie roniąc ani kryształka? Dlaczego zaniósł ją aż do pokoju, było oczywiste: tylko małe kęsy i to, co w misce, zjadał w kuchni. Smakołyki, jak większe ciasteczka czy kości zabierał do pokoju, pod stół albo na kanapę, i powoli, ze smakiem, spożywał. Puma zresztą nigdy nie był łapczywy, poczęstunek brał ostrożnie i z namysłem. Jego dobre maniery mogłyby wpędzić w kompleksy niejednego człowieka.

Prawdziwych zniszczeń w domu dokonał, kiedy wyrzynały mu się się zęby. Najbardziej lubił masaż szorstką gąbką, więc kolejne gąbki ściągnięte z umywalki rozszarpywał na strzępy. Pewnego dnia odkrył, że nowa kanapa w dużym pokoju jest wypełniona czymś równie atrakcyjnym. Wygryzł jej narożnik na długości piętnastu centymetrów. Wreszcie w trakcie radosnych powitań rozdrapał tapicerkę drzwi wejściowych, a następnie ją wypatroszył. W końcu ich dolną część obiliśmy sklejką, którą pies gwałtownie drapał, gdy ktoś pukał do drzwi. Kiedy wreszcie postanowiłam zastąpić drewniane drzwi metalowymi, długo szukałam takich, które miałyby powłokę „psoodporną”. Okazało się, że najlepszym rozwiązaniem jest malowanie proszkowe – pazurki ślizgają się po gładkiej powierzchni i pies dochodzi do wniosku, że zabawa nie jest już tak przednia.

Oczywiście – choć jak się przekonałam, dla wielu właścicieli psów nie jest to oczywiste - Puma miał też zabawki. Piłka nożna, w którą grał z nami, faulując w ten sposób, że gryzł po nogach - nie było to prawdziwe gryzienie, raczej uderzenie zębami, dość niestety bolesne. Piłeczki tenisowe skutecznie „obierał ze skórki” i rozgryzał. Pluszaki, najpierw „zabijał” przez złamanie karku, a potem fachowo, od brzuszka, patroszył. Tak było, dopóki jako pięciolatek nie dostał w prezencie klasycznego teddy bear, misia z podwiniętym uszkiem. Chyba zrozumiał, że to zabawka kultowa, bo misio pozostał cały i następne maskotki - tygrys, baranek, piesek (na którego widok zareagował, jakby to był żywy szczeniak) – też.



Z zabaw uprawianych razem z nami oprócz gry w piłkę uwielbiał walkę z ryczącym potworem – odkurzaczem. Widowisko „pies tańczy i śpiewa” z całą gamą popiskiwań, warczenia i cichego poszczekiwania. Nietypowe jak na psa, który nie szczekał.

Fascynowała go łazienka – gdy brałam kąpiel, otwierał sobie nosem drzwi i zaglądał. Zlizywał wodę z mojego ramienia. Ale gdy przyszedł czas na jego kąpiele, nie okazywał entuzjazmu. Wskakiwał do wanny na wyraźne polecenie i poddawał się polewaniu wodą, usiłując co chwila wyjść, a gdy już na to pozwalałam, biegał po mieszkaniu prychając i ocierając się o meble. Jego miękki podszerstek sechł powoli, a piesek zasypiał, owinięty w kocyk.

OWCZAREK HONORIS CAUSA

Ojciec Pumy, Dżeki, przypominał polskiego owczarka nizinnego, ale raczej nie był rasowym ponem. Te psy, o długiej okrywie włosowej i gęstym, miękkim podszerstku, są zwykle hodowane w kierunku jasnej szaty. Mają pogodne usposobienie, są niezależne i odważne, pewne siebie, ale nie agresywne. Charakterystyczną ich cechą jest nieskłonność do szczekania.
Puma uważał się za psa pasterskiego. Jeśli biegł luzem, ochoczo zaganiał ludzi, idących w przeciwnym kierunku. Warcząca kula futra zbliżała się nagle do takiego delikwenta i uderzała w pęciny. Nigdy nie ugryzł, ale zdarzało się, że napędził stracha, i nieraz nam się z tego powodu obrywało.
Puma, jak wiele psów, nienawidził deskorolkowców, warcząc i „pasąc” ich bez opamiętania. Największe wyzwanie stanowili jednak chłopcy na boisku do piłki nożnej i tu, jeśli nie wykazałam się czujnością, a pies ich z daleka zobaczył, potrafił puścić się pędem w stronę boiska i wtargnąć na nie, siejąc spustoszenie, faulując i wywołując lawinę przekleństw. Nikt nie chciał zrozumieć, że przecież piłka to gra zespołowa i pies też ma prawo brać w niej udział.

Posłuszeństwo nie było najmocniejszą stroną Pumy. Zresztą nie jest to cnota, którą ceniłabym wysoko. Nieposłuszeństwo, fantazja, duch przygody są dowodem ponadprzeciętnej inteligencji. Takiego właśnie psa chciałam mieć – psa chłopczyka, uroczego łobuza, indywidualistę. Kochającego, ale niezależnego. Myślę, że wybierając i wychowując psa kierujemy się po trosze tym, jaki mamy obraz siebie samych, i takim też chcemy, by był nasz towarzysz. Nic więc dziwnego, że i fizycznie upodabniamy się do siebie. Zadarty nos i grzywka - Pumy i moje - nie były przypadkiem. Nieszczekliwość Pumy wobec jego pasterskich zapędów nie była więc dla nas zaskoczeniem. Uznaliśmy, że nie będzie szczekał – to nawet lepiej, wobec opowieści o dobermanach, urządzających wielogodzinne koncerty, kiedy pan wychodził do pracy.

Pewnego dnia pod naszym balkonem doszło do psiej bójki. Nie wiem, kim byli antagoniści, być może jednym z nich był Benji, foksterier, który uwielbiał swoich państwa i tępił wszelkie czworonożne stworzenia. Awantura zwabiła Pumę na balkon i cóż usłyszeliśmy - głośne, niskie szczekanie! Nagrodą był aplauz. Nasz pies miał piękny głos, który od tej pory brzmiał częściej, ale tylko w uzasadnionych okolicznościach.
W szczekającą bestię zamieniał się na ogrodzonym terenie. O, wtedy wszyscy przechodnie, a już szczególnie czworonożni, musieli to wiedzieć: „ja tu pilnuję!”

Poprzedni odcinek tu
Ciąg dalszy tu 

czwartek, 24 kwietnia 2014

Droga marzeń - Ardeche

D 290, droga wzdłuż rzeki Ardeche - wrzesień 2005.




Rzeka wyryła głęboki kanion w lśniących w słońcu wapiennych skałach, tworząc najbardziej niesamowite pejzaże: kotły, zakola, kotliny, kamienne łachy. Wspinamy się coraz wyżej i co chwila zatrzymujemy, by spojrzeć w dół na pionowe ściany i połyskliwą wstęgę rzeki.



Zazdrościmy kajakarzom. Dwa lata później sami będziemy na ich miejscu! 



środa, 23 kwietnia 2014

Carcassonne




Twierdza Carcassonne na wzgórzu nad rzeką Aude została odbudowana w XIX wieku przez Eugéne-Emmanuelle Viollet-le-Duca, któremu zarzucano zbytnie folgowanie fantazji podczas odbudowy średniowiecznych zabytków, ale którego zasług nie sposób przecenić. 
Najstarsze ślady osadnictwa na wzgórzu pochodzą z VI w p.n.e. W 122 roku p.n.e. Rzymianie podbili ten region i utworzyli tu ufortyfikowane miasto, Carcaso. Po nich w V wieku przyszli Wizygoci, później Saraceni, których wypędził król Franków Pepin Krótki. Okresem ważnym dla miasta i regionu są czasy hrabiów Trencavel: ich dwór przyciągał trubadurów i był ważnym ośrodkiem kultury langwedockiej. Wtedy powstał zamek i katedra.

Trencavelowie sprzyjali katarom na swoim terenie i mieli za to zapłacić najwyższą cenę: młody wicehrabia, Roger Raymond, po piętnastodniowym oblężeniu (tłok w pełnym uchodźców mieście, upał, groźba zarazy i brak wody, a do tego upalne lato nie pozwoliły na dłuższy opór) w sierpniu 1209 poddał twierdzę i został wtrącony do lochu, gdzie wkrótce zmarł. Wbrew prawu feudalnemu jego miejsce zajmuje nie kto inny, jak Szymon de Montfort, szaraczkowy szlachcic, tępy fanatyk, ale uzdolniony – i bezwzględny – wódz. Pod wieloma względami przypomina go zresztą inny uczestnik tych wydarzeń, legat papieski Arnaud Amaury, któremu przypisuje się słowa: Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich
Ta dobrana para wraz z armią fanatyków i żądnych mordu i rabunku żołdaków sieje postrach w Langwedocji; skala okrucieństw jest niewyobrażalna. Gdy Montfort zajmuje Tuluzę, a Rajmund VI z synem ucieka do Anglii, los Langwedocji wydaje się przypieczętowany, ale wódz ma właściwie tylko tyle ziemi, ile jest jej pod stopami francuskich żołnierzy – pisze Zbigniew Herbert. 
 
Wracajmy do Carcassonne – oto świątynia St-Nazaire. Do kościoła romańsko-normandzkiego (potężne filary, wąskie nawy boczne) w trzynastym wieku dodano gotycki transept i chór; rozety i witraże pochodzą z XIV-XV wieku. W katedrze wciąż znajduje się kamień nagrobny Szymona de Monfort, zabitego w 1218 roku podczas oblężenia Tuluzy, ale jego ciało zabrał syn, Arnald Amalryk, opuszczając Carcassonne sześć lat później. Zachował się kamień z płaskorzeźbą przedstawiającą oblężenie miasta, lecz najbardziej urzekającym przedmiotem w kościele jest polichromowana szesnastowieczna pieta. Dziś Cité jest atrakcją turystyczną; pozostała jedynie garstka mieszkańców. 

Jesteśmy tu rankiem; nad południową Francją zbierają się chmury, a wkrótce dowiemy się o powodzi, zalewającej bulwary Montpellier i pobliskie plaże. Spacerujemy cichymi, pustymi o tej porze uliczkami. 
 
Po przeciwnej stronie rzeki zwiedzimy Bastide St-Louis – miasto zbudowane po 1260 roku na planie prosto z deski kreślarskiej: z centralnym placem otoczonym geometryczną siatką ulic. Bastide, miasto ufortyfikowane, miasto – warownia, to trzynastowieczna forma typowa dla tych terenów, której tradycja sięga czasów rzymskich. We Francji zachowało się około 300 założeń tego typu. Carcassońska bastide zabudowana jest domami późniejszymi, w wąskich uliczkach uczucie klaustrofobii jest nieuniknione. 
                                                                 
  
Wieczorem na moście w Carcassonne czekamy na iluminację. W błękitnawym zmierzchu sylweta twierdzy rysuje się na tle nieba. Stopniowo rozbłyskują złotą poświatą łuki starego mostu, mury i bramy, katedra i zamek. Blask odbija się w chmurach, w rzece. Chwała panu Viollet-le-Duc.


Fragment szkicu Francja 2005: Południe Kwartalnik Literacki Kresy 69-70/2007

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Puma - towarzysz podróży (2)

RUSZAMY W ŚWIAT

W weekendy, jeśli pozwalała pogoda, jeździliśmy na pojezierze. Znaliśmy miejsce nad jeziorem, gdzie nawet przy najlepszej pogodzie nie było tłumów. Puma polubił ten zakątek. Ilekroć tam przyjeżdżaliśmy, pędził leśną ścieżką, by na gruntowej drodze okalającej jezioro wykonać pędem kilkanaście entuzjastycznych ósemek. 
Widok wody nastrajał go radośnie, natomiast sama woda była do przyjęcia jedynie jako napój i ewentualnie ochłoda dla łap. Nigdy nie polubił pływania, nawet jako pasażer jednostki pływającej. 

Ten pierwszy raz na wsi był też ważny z innego powodu: piesek nie znał jeszcze innych zwierząt niż psy. Szliśmy między drzewami. Nagle zapach i widok dziwnych stworzeń sprawiły, że piesek skierował się w stronę niewielkiej łąki. Szedł powoli, z opuszczonym ogonem, rozszerzonymi nozdrzami chłonąc silną woń. Ogon opadał coraz niżej, łapy poruszały się wolniej. Zastygł w bezruchu. Zwierzęta stały, pochyliwszy łby, nieruchomym wzrokiem patrząc na intruza. Nagle jedna z krów głośno westchnęła. Puma wykonał w tył zwrot i pospiesznie wycofał się na z góry upatrzone pozycje. To jednak nie był koniec. Za kwadrans znów pociągnął mnie w stronę krów. Przyjrzał się im uważnie, wciągając ich zapach, jakby chciał go dokładnie zapamiętać. Dokładniejsze rozpoznanie miało nastąpić w przyszłości.


We wrześniu pojechałam z mamą i Pumą do Kazimierza. Wiedziałyśmy, że nie da się powtórzyć ubiegłorocznych wakacji, gdy codziennie przemierzałyśmy wiele kilometrów, do Bochotnicy, Podgórza albo przynajmniej Mięćmierza, czasem w stronę Skowieszynka. Z pieskiem było tam za daleko i zbyt niebezpiecznie, nie można przecież przewidzieć, jak potraktowałyby go wiejskie psy.
Tego dnia trasa spaceru wiodła nadwiślańskim bulwarem. Już z daleka Puma zobaczył dwie krowy, pasące się na łęgach, w dole nasypu. Zastygł. Przechodził obok wolno, na sztywnych łapach, kątem oka spoglądając na zwierzęta. Poszliśmy dalej, na Albrechtówkę, z której rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na Wisłę: szerokie rozlewisko, Krowia Wyspa, pola wspinające się na łagodne wzniesienia, wieś w dolince. Za rzeką ruiny zamku w Janowcu i wieża tamtejszego kościoła, za plecami wzgórza porośnięte krzewami i drzewami, barwnymi i pachnącymi o każdej niemal porze roku. Miejsce prawdziwie magiczne.
 
Gdy wracaliśmy, w postawie psa nastąpiła widoczna zmiana: podjął decyzję. Popędził jak strzała w stronę krów. Zbliżył się do nich na nie więcej niż pół metra. Zawrócił. Zrobił ósemkę i znów znalazł się przy krowiej nodze. Nic. Zero reakcji. „Głupia krowa, nie umie się bawić” - odwrócił się rozczarowany. Nigdy więcej nie zaszczycił tych zwierząt odrobiną uwagi.
Za to ogromny koń na Małym Rynku wzbudził jego respekt. Pies nie zachęcał go do gier zaczepno – obronnych, lecz z odpowiedniego dystansu obejrzał, zapamiętał zapach i odszedł.
W Kazimierzu Puma posiadł umiejętność aportowania. Nauka przynoszenia patyka lub zabawki trwała kwadrans, natomiast na zawsze pozostał nieskłonny do jej oddawania – w jego wersji zabawy należało jeszcze o nią powalczyć. To dopiero sprawiało mu przyjemność!

Poprzedni odcinek: tu
Ciąg dalszy tu 

niedziela, 20 kwietnia 2014

Dans le port d'Amsterdam


Jacques Brel
   

i... Aron Elstak




Blask kamienia - Saint-Gilles-du-Gard

Zmierzcha się, gdy wjeżdżamy do Saint-Gilles-du-Gard. Smutne, ubogie miasteczko, jakie znaleźć można wszędzie. Jest sobotni wieczór i po ulicach włóczą się grupki znudzonych, śniadoskórych chłopaków. Wąską uliczką wjeżdżamy na stare miasto i – oto jest! Powoli wyłania się zza odrapanych kamienic horyzontalna budowla z romańską fasadą o trzech portalach, wieńczącą wysokie schody. Troje ciemnoczerwonych drzwi w rzeźbiarskiej oprawie, opartej na wzorach późnorzymskich. Zapiera nam dech. 


 Fasada kościoła jest uważana za jedną z najpiękniejszych w Europie. Jej program ikonograficzny to życie Chrystusa – przedstawione na rzeźbionym fryzie sceny ewangeliczne. Kościół opacki powstał w XI wieku na ruinach wcześniejszego, fasada jest dwunastowieczna. Południowy szlak pielgrzymek, Via Tolosana, z Arles prowadzi przez St-Gilles, St-Guilhem i Tuluzę do Santiago de Compostela. 

 
Na schodach rozsypane płatki kwiatów – przedwczoraj był dzień świętego Idziego, który w VI wieku założył tu pierwszy kościół. W krypcie mieści się jego sarkofag - Idzi to Gilles, po łacinie Aegidius, o którego cudach mówi ZłotaLegenda… Owe cuda czynił święty i po śmierci – to tutaj przybył Władysław Herman z żoną Judytą, by prosić o potomka, czego skutkiem były narodziny Bolesława, nazwanego później Krzywoustym. 

 
I to na tym placyku przed kościołem miała miejsce scena tak sugestywnie opisana przez Zbigniewa Herberta: W czerwcu 1209 roku, w obecności trzech arcybiskupów, dziewiętnastu biskupów, dygnitarzy, wasali, duchowieństwa i ludu, nagi do pasa, ze sznurem na szyi i świecą w ręku, smagany rózgami idzie do kamiennych lwów, strzegących portalu pięknej romańskiej katedry. Kto? Rajmund VI, hrabia Tuluzy. To początek krucjaty przeciwko albigensom, haniebnej i okrutnej rozprawy, trwającej dziesięciolecia. 
Ani Rajmundowi, ani hrabstwu Tuluzy ten spektakularny akt pokuty nie pomógł. Ale o tym później, gdy już będziemy w Langwedocji.


Czterej dziesięciolatkowie mają do dyspozycji jeden rower, toteż nic dziwnego, że interesują ich obcy i pies. Dowiaduję się między innymi, że jednemu z nich wypadł właśnie ząb. Obchodzę kościół dookoła, by zobaczyć ruiny dawnego prezbiterium, i w ciemnym zaułku, gdzie według wszelkich danych powinnam zostać obrabowana, słyszę od dwóch młodzieńców: Bonsoir, madame.


Fragment szkicu Francja 2005: Południe Kwartalnik Literacki Kresy 69-70/2007
Fotografie z 2 września 2006

Zabijanie

To, że uważamy, że jesteśmy kimś innym niż zwierzęta, to tylko spekulacje czysto intelektualne, czysto umysłowe. Zapominamy, że jesteśmy ze zwierzętami spokrewnieni miłością i nienawiścią, lękiem i zaufaniem. W gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami jak zwierzęta. I nagle skazujemy te istoty, tak bardzo do nas podobne, na status istot przeznaczonych do obozu koncentracyjnego, na ubój, na rzeź. To jest straszliwa tragedia gatunku homo sapiens. Nie potrafię wytłumaczyć jej sobie w żaden sposób, po prostu nie potrafię. Uważam, że to jest coś, co nie ma wytłumaczenia.




Jerzy Nowosielski 

Moja pierwsza wegańska Wielkanoc. Wybór: żyć w zgodzie z własnym sumieniem. I zdziwienie, że to wcale nie jest trudne, wręcz przeciwnie.

Jerzy Nowosielski: Rzeźnia 1963 

Ikonostas Jerzego Nowosielskiego


Ikonostas autorstwa Jerzego Nowosielskiego w kaplicy lubelskiego Seminarium Duchownego.


Niełatwo go zobaczyć -  miejsce jest niedostępne dla zwiedzających. 
Miałam szczęście być tam trzykrotnie...



sobota, 19 kwietnia 2014

Radosnych Świąt


Puma - towarzysz podróży (1)

PSIE DZIECKO

Miał długie nogi, zmierzwioną, ciemnoszarą na grzbiecie, jasnobeżową na łapach sierść, srebrzystosiwy pyszczek i wielkie, roześmiane oczy. Wbiegł zaciekawiony, przywitał się i pozwolił wziąć na kolana. Zjadł herbatnik i polizał mnie po twarzy. Po chwili już chciał biec do ogrodu, gdzie czekały na niego matka, siostra i brat. Był ufny, radosny, niezależny.
Bez wahania wskoczył do samochodu i ciekawie rozglądał się po świecie, widzianym przez szyby z moich kolan. Zwiedził mieszkanie, wypił mleko, zjadł trochę surowej wołowiny (dowiedzieliśmy się, że w domu rodzinnym jadł co chciał i kiedy chciał) i stanął pod drzwiami: „fajnie było, mogę wrócić do domu?”
  

Pierwsza noc była najtrudniejsza w jego krótkim życiu. Serce się krajało, gdy słyszeliśmy płacz tego maleństwa, ale wtedy uważałam, że nie można psu pozwolić na spanie w łóżku, a już na pewno w pościeli, choć mąż nie podzielał mojego poglądu. Sądziłam, że piesek się przyzwyczai. Skończyło się na tym, że psie posłanie znalazło się obok tapczanu, a rano moje klapki miały dobrze obgryzioną podeszwę. Na szczęście doszło jedynie do zniszczenia, bez konsumpcji...

W sobotę Puma zjadł pół kilo wołowiny i wypił prawie litr mleka. Był ożywiony, trochę niespokojny. Co pół godziny stawał przy drzwiach i prosił o wyjście. Ciągle miał nadzieję, że tym razem wsiądziemy w samochód i pojedziemy do domu. Tymczasem kończyło się na spacerze. Mój piesek poznawał inne psy i okazało się, że mama dobrze go wychowała. Wiedział, kiedy okazać respekt, a kiedy można podejść bliżej i zachęcić do zabawy. 


W niedzielę było źle. Nie chciał jeść, nie chciał pić, nawet wyjście na spacer go nie interesowało. Leżał na tapczanie (na narzucie, to miało być regułą, jak wszystkie inne wkrótce zarzuconą) smutny, a gdy któreś z nas się zbliżało, pokazywał brzuszek. Pozwalał się głaskać, ale widać było, jak bardzo tęskni. Po południu zrobiłam kogel-mogel i karmiłam go łyżeczką. Jadł bez entuzjazmu. Tęsknił. 

Jeszcze przez dwa dni nie zostawialiśmy go samego. Powoli się uspokajał, jadł niechętnie – okazał się nie tyle niejadkiem, co typowym „francuskim pieskiem”. Był mniej osowiały. Nadszedł jednak dzień, kiedy miał zostać sam na kilka godzin. Zostawiłam uchylony balkon, na który natychmiast wybiegł. Głośny płacz słyszałam przez całą drogę na przystanek.

Dość szybko zrozumiał, że zawsze wracamy, ale długo czuł się tym dotknięty. Obrażony siadał w kącie, tyłem do nas, i patrzył przez ramię. Smutne dziecko. Toteż ilekroć było to możliwe, zabierałam go ze sobą. Nie wiem, czy to zasługa jego wyjątkowej osobowości, czy też faktu, że pozostał tak długo w pierwszej rodzinie, ale Pumy nie trzeba było wychowywać. Podczas wizyt u znajomych zwiedzał nowe miejsce, po czym kładł się na podłodze i patrzył na mnie, jakby słuchał uważnie każdego słowa. Kiedy spotkanie trwało jego zdaniem za długo – czyli po jakiejś półtorej godzinie – wchodził mi na kolana i lizał po twarzy. „Chodźmy już, mamusiu”.

Ciąg dalszy tu

Stabat Mater


    


Giovanni Battista Pergolesi stworzył tę muzykę mając 26 lat. Wkrótce potem zmarł...



Stabat Mater dolorósa
iuxta crucem lacrimósa,
dum pendébat Fílius.

Cuius ánimam geméntem,
contristátam et doléntem
pertransívit gládius.

O quam tristis et afflícta
fuit illa benedícta,
mater Unigéniti!

Quae moerébat et dolébat,
pia Mater, dum vidébat
Nati poenas íncliti.

Quis est homo qui non fleret,
Matrem Christi si vidéret
in tanto supplício?

Quis non posset contristári,
piam Matrem contemplári
doléntem cum Fílio?

Pro peccátis suae gentis
vidit Iesum in torméntis,
et flagéllis súbditum.

Vidit suum dulcem Natum
moriéndo desolátum,
dum emísit spíritum.

Eia, Mater, fons amóris
me sentíre vim dolóris,
fac ut tecum lúgeam.

Fac ut árdeat cor meum
in amándo Christum Deum,
ut sibi compláceam.

Sancta Mater, istud agas,
Crucifíxi fige plagas
cordi meo válide.

Tui Nati vulneráti,
tam dignáti pro me pati,
poenas mecum dívide.

Fac me tecum pie flere,
Crucifíxo condolére,
donec ego víxero.

Iuxta crucem tecum stare,
fac me tibi sociáre
in planctu desídero.

Virgo vírginum praeclára,
mihi iam non sis amára,
fac me tecum plángere.

Fac ut portem Christi mortem,
passiónis fac me sortem,
et plagas recólere.

Fac me plagis vulnerári,
fac me cruce inebriári,
et cruóre Filii.

Flammis ne urar succénsus,
per te, Virgo, sim defénsus
in die iudícii.

Fac me cruce custodíri,
morte Christi praemuníri,
confovéri grátia.

Quando corpus moriétur,
fac ut ánimae donétur
Paradísi glória. Amen.
Stała Matka Boleściwa
obok krzyża ledwo żywa,
gdy na krzyżu wisiał Syn.

Duszę Jej, co łez nie mieści,
pełną smutku i boleści,
przeszedł miecz dla naszych win.

O, jak smutna i strapiona
Matka ta błogosławiona,
której Synem niebios Król!

Jak płakała Matka miła,
jak cierpiała, gdy patrzyła
na boskiego Syna ból.

Gdzież jest człowiek, co łzę wstrzyma,
gdy mu stanie przed oczyma
w mękach Matka ta bez skaz?

Kto się smutkiem nie poruszy,
gdy rozważy boleść duszy
Matki z Jej Dziecięciem wraz?

Za swojego ludu zbrodnię,
w mękach widzi tak niegodnie,
zsieczonego Zbawcę dusz.

Widzi Syna wśród konania,
jak samotny głowę skłania,
gdy oddawał ducha już.

Matko, coś miłości zdrojem,
spraw, niechaj czuję w sercu moim
ból Twój u Jezusa nóg.

Spraw, by serce me gorzało,
by radością życia całą
stał się dla mnie Chrystus Bóg.

Matko, ponad wszystko świętsza,
Rany Pana aż do wnętrza
w serce me głęboko wpój.

Cierpiącego tak niezmiernie
Twego Syna ból i ciernie
niechaj duch podziela mój.

Spraw, niech leję łzy obficie
i przez całe moje życie
serce me z Cierpiącym wiąż.

Pragnę stać pod krzyżem z Tobą,
z Twoją łączyć się żałobą,
w płaczu się rozpływać wciąż.

Panno Święta, swe dziewicze
zapłakane wznieś oblicze
jeden niech nas łączy płacz.

Spraw, niech żyję Zbawcy zgonem,
na mym sercu rozżalonym
Jego ból wycisnąć racz.

Niech mnie męki gwoździe zranią,
niechaj, kiedy patrzę na nią,
krew upoi mnie i krzyż.

Męką ognia nieustanną
nie daj gorzeć, Święta Panno,
w sądu dzień swą pomoc zbliż.

A gdy życia kres nastanie,
przez swą Matkę, Chryste Panie,
do zwycięstwa dojść nam daj.

Gdy ulegnie śmierci ciało,
obleczone wieczną chwałą,
dusza niech osiągnie raj.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Apokatastaza

Pan Bóg ma nieskończone możliwości. Osobiście wierzę, że nowa niewyobrażalna rzeczywistość jest nie do pojęcia bez roślin, kwiatów, drzew, zwierząt. W dziejach chrześcijaństwa było wielu ludzi, którzy wierzyli w to, że przyroda zmartwychwstanie, że zwierzęta, które lubimy, z którymi człowiek związał kawałek swojego życia, które mu towarzyszyły – że one również zmartwychwstaną. Jeżeli więzi między ludźmi nie zginą w przyszłym świecie, to chyba mamy prawo sądzić, że poprzez przyjaźń z człowiekiem również i stworzenie zostanie ocalone. Nie boję się mówić w ten sposób. Przecież największe tajemnice wiary zostały wyrażone za pomocą symboliki zwierzęcej: Chrystus jest nazwany Barankiem, Duch Święty ukazuje się jako gołębica.

Wacław Hryniewicz

Janowiec widziany przez Wisłę


Widok na Krowią Wyspę i zamek w Janowcu z pól na południe od Mięćmierza, wrzesień 2004.