niedziela, 29 listopada 2015

Niedziela w Cinque Terre: Vernazza

Do Vernazzy trzeba dojść wąską, zieloną doliną. Wartki strumień, wilgoć, rozbuchana roślinność na ciemnych skałach. Walące się murki, osuwiska.
A potem dolina się rozszerza, pojawiają się kolorowe domy, restauracje, sklepy z pamiątkami. I tłum turystów - jest niedziela.
Wyjście na plac to rozbłysk światła. Słońce wychyla się zza chmur.
















Kościół Świętej Małgorzaty z Antiochii pochodzi z początku XIV wieku, lecz zbudowano go na budowli XI-wiecznej. 


















Przysiadamy w ogródku na placu, zamawiamy pizzę i wino. Psy zaprzyjaźniają się z turystami.



































Pięknie tu. Tłum nie przeszkadza, przeciwnie, nigdzie przedtem ani potem nie spotkamy tylu przyjaznych, rozmownych ludzi. Z Japonii, Australii, Ameryki, Szwajcarii... Także Włochów.


















 





















Znów gromadzą się chmury. Morze lśni.
















Jeszcze rzut oka na miasteczko. Kiedy tu wrócimy?





W domu artysty

Lubię oglądać ten film bez dźwięku. Obserwować mimikę i język ciała tych dwojga: młodej, energicznej kobiety i uprzejmego siwowłosego mężczyzny. 
Mężczyzny, w którego rysach i spojrzeniu ciągle widzę smutnego chłopca, zranione dziecko.


Na początku widoczne jest jego lekkie skrępowanie i nieśmiałość. Tak jakby obecność ekipy telewizyjnej w domu sprawiała mu dyskomfort. 
Może tak jest. Ten dom to jego azyl, pustelnia.
Początkowo mieszkał i pracował w Pietrasancie przy ulicy Garibaldiego. To ścisłe centrum. Tam rozmawiał z Costanzo Costantinim, gdy powstawała Enigma della pietra.
Dwustuletni dom na wzgórzach odnawiał przez trzy lata. Z miłością, starannie wybierając przedmioty, tworzywa, formy. 
Z ogrodu i tarasu rozległy widok na wzgórza, miasteczko u stóp, odległe o kilka kilometrów morze. Versilia. Grande bellezza, veramente.

Dom jest zachwycający.
Nie olśniewa bogactwem, lecz prostotą.
Starych murów, nagich jasnych ścian, naturalnych tworzyw - drewna, kamienia, trzciny - i detali. 
Przedmiotów, które na niego czekały.
Zachwyca stłumionym światłem wpadającym przez okna.
Szarozielonym sadem oliwnym. Basenem z fontanną i rzeźbą anioła.


Dom, który sobie wymarzył i stworzył. Bezpieczne schronienie przed światem, który go dotkliwie ranił.

Tak smutno, gdy piękni ludzie odchodzą. Nagle, przedwcześnie.

Ciągle nie umiem się z tym pogodzić. Że już Go nie ma.


Zranione piękno

Wieczór, Pietrasanta, Mitoraj

poniedziałek, 23 listopada 2015

Chamber music

Bywa, że wędruję w czasie.
Tym razem za sprawą muzyki.
Dwie kobiety i instrument.
Kobiety piękne, utalentowane, obdarzone temperamentem i wdziękiem.
Instrument drewniany, zbudowany według wzoru sprzed ponad 200 lat.
Pianoforte. Albo fortepiano. O cudownym, kojącym brzmieniu.

Słuchając krótkich utworów i pieśni Mozarta, Chopina, Szymanowskiej i Schuberta coraz dotkliwiej odczuwałam niestosowność miejsca.
Ależ wiem, sala lubelskiego Trybunału Koronnego jest jedną z najładniejszych w tym mieście.
Wielekroć byłam tu na koncertach kameralnych.
Tym razem...

Marzyłam, by być gdzie indziej.
W  miejscu, do którego przeniosła mnie muzyka.
Skąpanym w świetle świec, a nie jaskrawobiałym blasku świetlówek z wielkich żyrandoli, blasku raniącym - aż do bólu - oczy.


W zapachu wosku, perfum, kwiatów w wazonach.
W powiewach przedwieczornego wiatru, poruszającego firanki w wysokich oknach wychodzących na zasypiający ogród.
W szeleście sukien, sekretnej mowie wachlarzy i spojrzeń...

Kiedy to się stało?
Kiedy muzyka kameralna opuściła swoje naturalne schronienie, dom?
Kiedy przestała być codzienną radością, ruchomym świętem, stając się powoli sztywnym rytuałem, akademią ku czci?
Jak wiele straciliśmy...

__________________________________

Rudolf Albert Hoeger Hausmusik 
James Tissot Hush! (The Concert )

sobota, 21 listopada 2015

Filiżanka

Czasem piję z Jej filiżanki. Jest delikatna, szarozielona, gdy spojrzeć pod światło, na dnie widać główkę gejszy. Bardzo chciała ją mieć, a gdy dostała w prezencie, prawie jej nie używała.


Lubiła ładne przedmioty, choć na większość nie mogła sobie pozwolić. Były emblematami lepszego życia, którego nie zaznała. Lubiła smaczną herbatę, miała ulubione gatunki, po które chodziła do pachnącego sklepu przy ulicy Józefa Lompy.


 Teraz pije słabą i słodką herbatę z plastikowego, dziecięcego kubeczka  z dzióbkiem.






Jak król na łowach, kiedy chwyci szklankę w dłonie,
aby pić z niej, bo mu pragnienie dokuczyło -
i jak wypitą później odstawia na stronie
właściciel, przechowując ją jakby niebyłą;



tak los, spragniony również, być może, niejedną
podnosił czasem do ust swoich dla wypicia,
i którą później małość spełnionego życia,
zbyt lękliwego, by ją rozbić, zbędną



odstawia do serwantki, co trwożnie strzeżona
przechowuje w swym wnętrzu jego kosztowności
(lub rzeczy, które za takie ujść mogą).



I stała obca, jak zawsze pożyczona,
aż zestarzała się i oślepła w ciemności,
nigdy nie będąc niezwykłą i drogą.




 - To ty jesteś moją córką? - pyta.
______________________________________________

Rainer Maria Rilke Los kobiecy przełożył Mieczysław Jastrun

Droga marzeń: przez nawiedzony las

Już kiedy wyjeżdżaliśmy, zaczęło mżyć. Z Moneglii do Cinque Terre nie wiedzie droga nadbrzeżna, usłyszeliśmy. Policjantka chciała nas przekonać, że nie można tam dojechać samochodem, ale w to  nie uwierzyliśmy.


Owszem, koleją byłoby szybciej. Ale wtedy nie poznalibyśmy tej drogi.

Przez nawiedzony las.












Duchy drzew wyłaniały się z mgły.

Coraz mroczniej. Byliśmy tiu sami.





















Nagle, ku zachodowi, niebo rozjaśnił blask i błękit morza.
Chmury wisiały nad nim jak ostrzeżenie.













Zjechaliśmy w dół.
Zatoka przypominała nam Korsykę, jej zachodnie wybrzeże, dzikie i piękne.











Gdybym miała pisać powieść gotycką to właśnie tutaj.












I znów w głąb lądu, mijając dziwne miasteczka, jak dekoracje do nieznanego spektaklu.









U świętego Bernarda zatrzymaliśmy się na chwilę.
Przed nami Corniglia, ale my pojedziemy do Vernazzy.

niedziela, 15 listopada 2015

Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich.

"Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich."
Powiedział to?
Wielu twierdzi, że nie.  Że nie ma dowodu, by wydał taki rozkaz.
Wszystkich? To znaczy dzieci, kobiety i starców?
Winnych i niewinnych, czymkolwiek jest wina?

***
Od wielu tygodni patrzę na moich rodaków w osłupieniu. Najpierw to było rozczarowanie i smutek.
Nie rozumiałam, jak można tak gardzić innymi. Jak można być tak obojętnym na cierpienie.
Teraz już się nie zastanawiam. Widocznie można. Tchórzostwo i egoizm zawsze idą w parze.

***
W mojej rodzinie byli tacy, co oddali życie za Polskę. Albo walczyli i przegrali. Zrujnowało to życie ich rodzin, przyniosło żal i gorycz, a jednak nigdy nie miałam wątpliwości, że tak było trzeba.
Czy ci, co niosą biało-czerwone sztandary z hasłami pełnymi pogardy i nienawiści, to moi rodacy?
Nie poczuwam się z nimi do żadnej wspólnoty.
Ani z z tymi, co mówili, zanim wyschła krew na paryskim bruku, że Francja jest sama sobie winna.
Ani z tymi, którzy płaczą nad Francuzami, a nie obchodzi ich Bagdad i Sadr czy Bejrut i kraje, w których od zawsze jest wojna.

***
W Paryżu 7 stycznia 2015 sprzedawca muzułmanin wyprowadził klientów tylnym wyjściem z koszernego sklepu. Policjant muzułmanin został zabity przez zamachowca - to była egzekucja. W Libanie 12 listopada 2015 ojciec dwojga dzieci rzucił się na zamachowca, własnym ciałem tłumiąc wybuch. W Iraku 13 listopada 2015 zaatakowano żałobników i meczet.
Pogarda jest silniejsza. A jeszcze silniejszy jest lęk  - i to jest największe zwycięstwo terroru. 
Zawsze tak się zaczynało - od lęku, pogardy, uprzedmiotowienia innych. A potem były pogromy, terror i ludobójstwo.

***
Ciszej nad tymi grobami, powiedziałabym im, gdyby słuchali. 
Ale oni wiedzą lepiej, wiedzą że ofiary są same sobie winne, a odpowiedzialność musi być zbiorowa. Wierzą, że zamykając się w twierdzy będą bezpieczni.


***
Czy Arnaud Amaury naprawdę wypowiedział te słowa?
"Caedite eos. Novit enim Dominus qui sunt eius."

Rzekomo tego nie zrobił. Przecież nie musiał, wszystko było jasne. Tak pisał potem do papieża Innocentego III:
"Podczas rozmowy z baronami o uwolnieniu tych mieszkańców, którzy zostali uznani za katolików, służba i inni niskiej rangi nieuzbrojeni zaatakowali miasto, nie czekając na rozkaz dowódców. Ku naszemu zdumieniu, krzycząc "do broni, do broni!", w ciągu dwóch lub trzech godzin pokonali fosy i mury, i Béziers zostało zajęte. Nasi ludzie nie oszczędzili nikogo, niezależnie od rangi, płci i wieku, i od miecza zginęło prawie 20.000 osób. Po tej wielkiej rzezi całe miasto zostało zniszczone i spalone."

W Béziers katarów było około 500. Rankiem 22 lipca 1209 tłuszcza wdarła się do miasta, mordując tysiące ludzi. W kościołach, na ulicach, w domach. Dopiero wówczas wkroczyło rycerstwo, by odebrać łupy.

***
Coś mi to przypomina?
***
"Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich"




________________________
Liban


środa, 11 listopada 2015

...i próżna ozdoba



Właściwie nie musiałam jej kupować. Miałam w bagażu dwie książki, na dwudniową podróż aż nadto. Ale do odjazdu pociągu było jeszcze pół godziny, szyld "Tania książka" kusił. Kosztowała 5 złotych.
Test pierwszego zdania.
"Wrzesień. Wydaje się, że świetlne dni nigdy się nie skończą."
Coś obiecywało.
Czytam ją powoli, smakując. Zanurzam się w prowincjonalną Francję lat 60, miasteczko z filmów nowej fali, z "Moderato cantabile". Tyma razem jestem w Burgundii.
Inaczej, lecz podobnie.
Opowieść snuła się z wolna. Narrator zacierał granice między prawdą a fikcją. miedzy doświadczeniem  a wyobraźnią. Opowiadał historię miłosną. Mezalians niemożliwy do spełnienia. Jak u Duras i Brooka. Miłość pełna wątpliwości, związek skazany na klęskę. 
To powieść erotyczna, wysmakowana, choć śmiała. Tym śmielsza wydawała się wówczas, gdy powstała - w 1967 roku. 
"Wolę o tym nie myśleć, odwracam się ale nad tymi urojeniami nie sposób panować"

Ten, kto obserwuje, fantazjuje i opowiada, nie kryje fascynacji obojgiem zakochanych. Homoerotyczny zachwyt wydaje się silniejszy. A jednak to nie on jest ważny i nie to, czy wszystko zdarzyło się naprawdę. Opowiadający jest tylko narzędziem. Historia, którą opowiada, miłość, którą opisuje, jest prawdą. Nawet jeśli pozostaje fantazją.

Sam autor - ceniący tę powieść najbardziej w swoim dorobku - mówi że narrator jest kamuflażem.
"Tę książkę byłoby trudno napisać w pierwszej osobie - to znaczy gdyby był głos Deana. Byłoby bardzo interesujące napisać ja głosem Anne-Marie, ale nie wiedziałbym, jak to zrobić. Z drugiej strony, gdyby była w trzeciej osobie (...) to byłoby trochę niepokojące ze względu na jednoznaczność scen seksualnych. (...) Nie wiem, kim jest narrator. Można powiedzieć, że to ja; cóż, być może. Ale naprawdę nie ma takiej osoby. To narzędzie. On jest jak osoba w czerni, która przesuwa meble na scenie."

James Salter jest w Polsce niemal nieznany. "Gra, rozrywka i próżna ozdoba" to jego druga wydana u nas powieść.

"Pogląd, że można coś wymyślić i te wymyślone rzeczy są klasyfikowane jako fiction a inne, prawdopodobnie nie wymyślone, nazywa nonfiction wydaje mi się bardzo arbitralnym podziałem. Wiemy, że większość wielkich powieści i opowiadań wywodzi się z rzeczy, które nie są całkowicie wymyślone, lecz z doskonałej wiedzy i uważnej obserwacji. Mówić, że są zmyślone, to niesprawiedliwość."


Historia miłosna nie kończy się happy endem - tego można było się spodziewać. Jednak koniec  zaskakuje. Nie tego oczekiwaliśmy.

A wszystko to w bardzo pięknym przekładzie Marka Fedyszaka.


Rozmowa z Jamesem Salterem
James Salter "Gra, rozrywka i próżna ozdoba" przełożył M. Fedyszak, Noir sur Blanc 2002
"Wiedzcie, że życie tego świata jest tylko grą, rozrywką i próżną ozdobą…" Koran L VII, 20 przełożył Józef Bielawski

Wiktor

 
To jedna z nielicznych Jego fotografii. Zrobiona gdy był studentem, na odwrocie ma pieczęć Politechniki Śląskiej.
Patrzy z niej młody, lecz już dojrzały mężczyzna. W garniturze,białej koszuli i krawacie. Przystojna twarz o wyraźnych kościach policzkowych. Ciemne włosy zaczesane do tyłu.
Łatwo sobie go wyobrazić trzydzieści, czterdzieści lat później. Wciąż byłby przystojnym mężczyzną.
Tym, co ujmuje w tej twarzy, jest cień uśmiechu. Śmiejące się oczy.
Gdy wybuchła wojna, właśnie zdał maturę. Wkrótce potem nie miał wyboru - został głową rodziny. Pięć młodszych sióstr - najmłodsza sześciolatka, moja Mama - i on sam stracili rodziców, odebrano im dom. On sam musiał pójść do pracy. Matka została zabita, ojciec nie wrócił z Dachau.
W swojej wsi, a właściwe na półwiejskim przedmieściu Tarnowskich Gór, był pierwszym, który poszedł na studia. Właśnie otwarto Politechnikę Śląską.
Jego siostry wychodziły szybko za mąż. Zostały dwie najmłodsze.  


Dlaczego sam się nie ożenił? Nie z nieśmiałości ani z braku chętnych. Przystojny, mądry, odpowiedzialny. Tak niewiele o nim wiem, choć zawsze był obecny w rozmowach. Mam wrażenie, że gdy go zabrakło, rodzina się rozsypała. Więzi już nigdy nie były tak mocne jak przedtem.
Gdy byłam dzieckiem, często myślałam, jak by to było, gdyby żył. Miałabym kochającego Wujka, blisko? Moja Mama miałaby wsparcie? Jej życie ułożyłoby się inaczej? 

Kończył właśnie studia, był na praktyce, gdy to się stało.
Ciężko poparzony umierał przez kilka dni.
Nie miał jeszcze trzydziestu lat.
Wiktor Janoszka 27.02.1921 - 19.01.1951


Babcia
Dziadek

sobota, 7 listopada 2015

Szarozielona Toskania


Po latach znów we Włoszech: znów jesienią i na krótko. Pierwszy dzień jeszcze był słoneczny, następnego deszcz i  zimno. Dopada nas zmęczenie podróżą, odsypiamy więc, my i psy. 
Ale nie po to tu przyjechaliśmy. Jedziemy do Vinci.

Nie pada, lecz jest szaro i zimno. Uliczki są jak korytarze, którymi pędzi szalona wichura. Wszyscy się chowają.









My nie.


Choć psy się boją.
Wiatr chce nam urwać głowy.


Stare Vinci, z kamienia i różowej cegły, posadowione jest na wzgórzu. Wokół inne wzgórza i oliwne sady.


Jedziemy do Anchiano, do rodzinnego domu Leonarda.













Ścieżka wiedzie przez gaj oliwny.
Jest cicho, jeśli nie liczyć wycia wiatru, i pusto.














Szarozielona Toskania.