sobota, 26 kwietnia 2014

Dachau, cmentarz Leitenberg


W Monachium pada. Całodzienna szarówka sprawia, że zamiast zwiedzać miasto wolę zostać w motelu z lekturą, odkładaną od kilku tygodni. Może i lepiej, że dopiero teraz przeczytam „Dachau 1933 – 1945” Teodora Musioła.
         

Jest prawie wieczór, gdy jedziemy na cmentarz Leitenberg. Miejsce bardzo piękne, ustronne i puste. Wspinamy się na wzgórze; jesteśmy jedynymi odwiedzającymi. Cmentarz, ogrodzony niskim murkiem, otoczony przez niewielki las. Ulewa nasila się, zapada mrok, już prawie ósma. Jest tu pięknie. Nie ma grobów, tylko wąskie kamienne tabliczki z wyrytymi numerami, powoli pochłaniane przez roślinność. Kilka skromnych pomników, kilka tablic na murze. A poza tym: trawa, mech, bluszcz, dziki bez, dęby, świerki, krzewy róż, masa zieleni spowitej w wilgotne powietrze. Stłumione, szare przedwieczorne światło.


Pociesza mnie, że cmentarz jest taki. Ustronny, cichy, lecz nie opuszczony. Nie wiedzieliśmy, że Dziadek ma grób, choć jest to mogiła zbiorowa. Gdy zmarł, epidemia tyfusu pochłonęła już tyle ofiar, że krematorium nie nadążało i zmarłych chowano na cmentarzu, kilka kilometrów od obozu. Myślę, że to dobrze, że to takie ładne miejsce. Myślę, że zwykle śpiewają tu ptaki, które teraz ukryły się przed deszczem.
Przemoczeni schodzimy w dół wzgórza Drogą Krzyżową.


Miasto jest niewielkie, zatłoczone, na placu wesołe miasteczko.

Następnego ranka znów jesteśmy w Dachau. Deszcz i zimno. Obóz, w którym zachowano tylko dwa baraki, a nawet główny budynek, mimo celowego zaniedbania wnętrz, robią wrażenie niezwykle schludnych. W muzeum można obejrzeć wystawę i film. Wielu zwiedzających, całe rodziny, wszystkie nacje. Plansze i zdjęcia. Ponure, odrapane ściany. To, co widzę na wystawie, znam już w znacznej części z książek Teodora Musioła i Toma Matzeka: fotografie, dokumenty, dane. I choć to znam, dławi mnie w gardle. Nie bronię się: jestem tu po to, by płakać. Po wielu latach odważyłam się przyjechać w miejsce, którego nazwę znałam od dzieciństwa, choć w domu niemal nigdy o nim nie mówiono.


Oglądam film. Materiałów filmowych jest mało, nie filmowali tego, co tu się działo… To wręcz dziwne, bo przecież była to wzorcowa placówka, poligon szkoleniowy, kuźnia kadr dla kolejnych obozów. Nie filmowali i prawie nie fotografowali: wstydzili się? Chyba po prostu zniszczyli większość dokumentów.

Nie spytam o to mojego korespondenta, pracownika archiwum. Zapytam go o dokumenty mojego Dziadka: kwestionariusz więźnia, spis rzeczy prywatnych, odebranych podczas przyjęcia do obozu. Ale archiwum dysponuje jedynie dokumentami dotyczącymi obozu – kartoteki więźniów, te, które pozostały, już w 1945 przejęło archiwum Czerwonego Krzyża w Arolsen. Miły pan z archiwum nie powie mi nic ponad to, co już napisał w mailu:

Dear Mrs...
we have looked into the name-list of the prisoners of Dachau and we found the name of Mr. Janoszka with the following entrance:

JANOSZKA, JOSEF
born at 26. November 1897 in (...)
Nat.:Polen
adress: (...)
Profession: Grubenmaurer
Prisoners-Nr.: 19416
Category of imprisonment: Schutzhäftling
Arrival at Dachau: 26. Mai 1940
transported to Sachsenhausen at 30. August 1940
re-transported to Dachau at 17. September 1940
subcamp: Revier, Pförtner,
died at 21. April 1945 in Dachau”
I dalej: „To wszystko, co znaleźliśmy na temat uwięzienia, ponieważ SS zniszczyła wszystkie dokumenty. Mamy tylko dwa dokumenty, w których jego nazwisko jest wzmiankowane. Pan Janoszka jest wymieniony w rejestrze zmarłych Rewiru (izby chorych) gdzie można przeczytać, że przebywał w bloku 8 i zmarł w bloku 11 (to blok, do którego byli przenoszeni chorzy na tyfus). Z innego źródła wiemy, że w lutym 1945 musiał pracować w izbie chorych jako tragarz. W czasie, gdy Pan Janoszka zmarł, zwłoki więźniów nie były już palone w krematorium, lecz grzebane w masowym grobie na Leitenbergu, dwa kilometry od Dachau. Dziś jest tam cmentarz i miejsce pamięci.”


A teraz po kolei. Choć tej historii, historii mojej rodziny, nie da się opowiedzieć po kolei, bo jest ona przede wszystkim historią niewiedzy i milczenia. Nawet teraz córki mojego Dziadka nie wiedzą o nim prawie nic. Ale czy trudno się temu dziwić, skoro straciły oboje rodziców będąc dziećmi?

Gromadzę okruchy. Jestem to winna jeśli nie jemu, to samej sobie. Ponieważ dzięki mojemu Dziadkowi wiem, kim jestem.

Józef Janoszka był Ślązakiem. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom, którzy nie znają Śląska, i jedyne co można powiedzieć, to że kwestia tożsamości narodowej na Śląsku od dawna była punktem zapalnym. Mój Dziadek czuł się Polakiem, dlatego jako młody mężczyzna zmienił pisownię swojego nazwiska z niemieckiej na polską. Walczył w trzech powstaniach śląskich, a synowi, urodzonemu po ostatnim, zwycięskim, dał na imię Wiktor.
Potem była Polska. Tarnowskie Góry znalazły się 4 kilometry od granicy niemieckiej. Dziadek był pracownikiem Urzędu Skarbowego, a w marcu 1930 roku według moich informacji został radnym z ramienia Polskiego Bloku Gospodarczego.


Jego dzieci nic o tym nie wiedzą! I kiedy proszę o potwierdzenie tych faktów, otwierają szeroko oczy.

Pamiętają za to Wrzesień. Dziadek z dokumentami urzędu zmierzający do Lwowa i jego szóstka dzieci: najstarszy Wiktor i jego pięć sióstr, najmłodsza z nich moja Mama, sześcioletnia dziewczynka w czerwonym płaszczyku.

Pod Jędrzejowem pociąg z uciekinierami został ostrzelany. Niemiecki lotnik strzela z karabinu maszynowego do ludzi, chowających się w zbożu. Nie ma już dokąd uciekać. Jedyne wyjście to wrócić do domu, jeśli jeszcze istnieje. Dom, zbudowany przez dziadka przed kilku laty, solidna dwupiętrowa siedziba dla całej rodziny. Jest splądrowany – przez kogo? Wkrótce zostanie im odebrany, przeznaczony na kwaterę dla Gestapo. Dzieci przygarną sąsiedzi.

Dziadek wraca, choć wie, że będzie poszukiwany. Ukrywa się. Pracuje w kopalni (stąd ten „grubenmaurer”). Jedna z moich ciotek podobno widziała (w Arolsen?) dokument z nazwiskiem donosiciela. Nie wyjawiła go jednak żadnej z sióstr, a teraz nawet nie chce o tym rozmawiać. Czy mam prawo nalegać i co to zmieni?


Dziadek się ukrywa; biorą Wiktora, więc jego ojciec nie ma wyjścia. To dziewiętnastoletni syn będzie teraz głową rodziny. Jako dziecka wroga Rzeszy nie wezmą go do Wehrmachtu, przepracuje te lata w kopalni.
W transporcie 1497 więźniów, który przybył do Dachau 26 maja 1940 roku, znajdowało się wielu Ślązaków (…) Byli wśród nich także powstańcy śląscy, członkowie Obrony Obywatelskiej, różni działacze społeczni, lekarze, nauczyciele aresztowani w ramach akcji wyniszczania inteligencji polskiej (Malaktion) (…) Z ziem przyłączonych do Rzeszy wywożono działaczy społecznych, którzy się jeszcze tam ostali po licznych rozstrzeliwaniach zakładników jesienią 1939 roku. Do końca 1940 roku przywieziono do Dachau 21377 Polaków, którzy już do chwili wyzwolenia obozu stanowili tu największą grupę więźniów” – pisze Teodor Musioł. W tym transporcie był mój Dziadek.
W Dachau przebywał już jego brat, Wilhelm. Nic o nim jednak nie napiszę, bo jego syn, zapytany o obozowe losy ojca powiada: u nas się o tym nie mówiło. Jego ojciec wrócił w 1945 roku do domu.

Miły pan z archiwum słucha mnie cierpliwie. Ma ujmujący sposób bycia i umiejętność słuchania, zapewne wyćwiczoną na takich jak mój przypadkach. Mówi: mamy bardzo mało świadectw dotyczących więźniów – Polaków.
Tak, to mnie uderzyło, w jak niewielkim stopniu muzealna ekspozycja opowiada o nich. Czy dlatego, że rodziny wolały milczeć? Że ocaleli więźniowie chronili przed tą wiedzą swoje rodziny? Że po prostu chcieli zapomnieć, choć zapomnieć nie można? Zapewne. Niewielu, jak Musioł, było w stanie zmierzyć się jeszcze raz z przeszłością. Trauma obozowa kładła się cieniem na całym życiu. Liczne artykuły w rocznikach „Przeglądu Lekarskiego” opisują to aż nadto dobrze.


Epidemia tyfusu rozpoczęła się w obozie pod koniec 1944 roku z powodu drastycznego pogorszenia się warunków na skutek przywożenia transportów więźniów z ewakuowanych obozów. Według Musioła na tyfus zmarło 15 tysięcy więźniów, choć liczby właściwie niewiele mówią. Nikt nie jest w stanie policzyć ofiar Dachau.
Niewiele brakowało, a brat Dziadka również nie wróciłby do domu. SS planowała wymordowanie wszystkich więźniów 29 kwietnia o 9 wieczorem, zgodnie z rozkazem Himmlera, nie było tylko zgody w kwestii metody mordu. Amerykanie, wezwani przez uciekinierów, byli o kilka godzin szybsi. O 17.15 wpadli na plac apelowy przez bramę Jourhaus. Cala załoga SS została na miejscu rozstrzelana.

Fragment szkicu opublikowanego w Kwartalniku Literackim Kresy nr 65/66
Fotografie z 18 sierpnia 2005 publikuję po raz pierwszy


2 komentarze:

  1. Za taki tekst, pełen wrażliwości, niepowtarzalnych wspomnień, obrazów przerażającej wojennej rzeczywistości - można tylko podziękować. Jest fragmentem autentycznych przeżyć, odkryciem obrazów tak istotnej przeszłości, tego, co każdy z nas powinien umieć odnaleźć w swoim życiu, w genealogii swoich bliskich, tych którzy odeszli i tych którzy jeszcze są wśród nas. Świadkowie "tamtych" tragicznych dni, Ci , którzy wkrótce odejdą są żywym świadectwem historii. Historii nie zawsze łatwej, o której nie wolno nam zapomnieć, nigdy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Za uważną, empatyczną lekturę - dziękuję.

    OdpowiedzUsuń