W
Monachium pada. Całodzienna szarówka sprawia, że zamiast zwiedzać
miasto wolę zostać w motelu z lekturą, odkładaną od kilku
tygodni. Może i lepiej, że dopiero teraz przeczytam „Dachau 1933
– 1945” Teodora Musioła.
Jest
prawie wieczór, gdy jedziemy na cmentarz Leitenberg. Miejsce bardzo
piękne, ustronne i puste. Wspinamy się na wzgórze; jesteśmy
jedynymi odwiedzającymi. Cmentarz, ogrodzony niskim murkiem,
otoczony przez niewielki las. Ulewa nasila się, zapada mrok, już
prawie ósma. Jest tu pięknie. Nie ma grobów, tylko wąskie
kamienne tabliczki z wyrytymi numerami, powoli pochłaniane przez
roślinność. Kilka skromnych pomników, kilka tablic na murze. A
poza tym: trawa, mech, bluszcz, dziki bez, dęby, świerki, krzewy
róż, masa zieleni spowitej w wilgotne powietrze. Stłumione, szare
przedwieczorne światło.
Pociesza
mnie, że cmentarz jest taki. Ustronny, cichy, lecz nie opuszczony.
Nie wiedzieliśmy, że Dziadek ma grób, choć jest to mogiła
zbiorowa. Gdy zmarł, epidemia tyfusu pochłonęła już tyle ofiar,
że krematorium nie nadążało i zmarłych chowano na cmentarzu,
kilka kilometrów od obozu. Myślę, że to dobrze, że to takie
ładne miejsce. Myślę, że zwykle śpiewają tu ptaki, które teraz
ukryły się przed deszczem.
Przemoczeni
schodzimy w dół wzgórza Drogą Krzyżową.
Miasto
jest niewielkie, zatłoczone, na placu wesołe miasteczko.
Następnego
ranka znów jesteśmy w Dachau. Deszcz i zimno. Obóz, w którym
zachowano tylko dwa baraki, a nawet główny budynek, mimo celowego
zaniedbania wnętrz, robią wrażenie niezwykle schludnych. W muzeum
można obejrzeć wystawę i film. Wielu zwiedzających, całe
rodziny, wszystkie nacje. Plansze i zdjęcia. Ponure, odrapane
ściany. To, co widzę na wystawie, znam już w znacznej części z
książek Teodora Musioła i Toma Matzeka: fotografie, dokumenty,
dane. I choć to znam, dławi mnie w gardle. Nie bronię się: jestem
tu po to, by płakać. Po wielu latach odważyłam się przyjechać w
miejsce, którego nazwę znałam od dzieciństwa, choć w domu niemal
nigdy o nim nie mówiono.
Oglądam
film. Materiałów filmowych jest mało, nie filmowali tego, co tu
się działo… To wręcz dziwne, bo przecież była to wzorcowa
placówka, poligon szkoleniowy, kuźnia kadr dla kolejnych obozów.
Nie filmowali i prawie nie fotografowali: wstydzili się? Chyba po
prostu zniszczyli większość dokumentów.
Nie
spytam o to mojego korespondenta, pracownika archiwum. Zapytam go o
dokumenty mojego Dziadka: kwestionariusz więźnia, spis rzeczy
prywatnych, odebranych podczas przyjęcia do obozu. Ale archiwum
dysponuje jedynie dokumentami dotyczącymi obozu – kartoteki
więźniów, te, które pozostały, już w 1945 przejęło archiwum
Czerwonego Krzyża w Arolsen. Miły pan z archiwum nie powie mi nic
ponad to, co już napisał w mailu:
Dear
Mrs...
we
have looked into the name-list of the prisoners of Dachau and we
found the name of Mr. Janoszka with the following entrance:
JANOSZKA, JOSEF
born
at 26. November 1897 in (...)
Nat.:Polen
adress:
(...)
Profession:
Grubenmaurer
Prisoners-Nr.: 19416
Category of imprisonment:
Schutzhäftling
Arrival
at Dachau: 26. Mai 1940
transported
to Sachsenhausen at 30. August 1940
re-transported to Dachau
at 17. September 1940
subcamp:
Revier, Pförtner,
died
at 21. April 1945 in Dachau”
I
dalej: „To wszystko, co znaleźliśmy na temat uwięzienia,
ponieważ SS zniszczyła wszystkie dokumenty. Mamy tylko dwa
dokumenty, w których jego nazwisko jest wzmiankowane. Pan Janoszka
jest wymieniony w rejestrze zmarłych Rewiru (izby chorych) gdzie
można przeczytać, że przebywał w bloku 8 i zmarł w bloku 11 (to
blok, do którego byli przenoszeni chorzy na tyfus). Z innego źródła
wiemy, że w lutym 1945 musiał pracować w izbie chorych jako
tragarz. W czasie, gdy Pan Janoszka zmarł, zwłoki więźniów nie
były już palone w krematorium, lecz grzebane w masowym grobie na
Leitenbergu, dwa kilometry od Dachau. Dziś jest tam cmentarz i
miejsce pamięci.”
A
teraz po kolei. Choć tej historii, historii mojej rodziny, nie da
się opowiedzieć po kolei, bo jest ona przede wszystkim historią
niewiedzy i milczenia. Nawet teraz córki mojego Dziadka nie wiedzą
o nim prawie nic. Ale czy trudno się temu dziwić, skoro straciły
oboje rodziców będąc dziećmi?
Gromadzę
okruchy. Jestem to winna jeśli nie jemu, to samej sobie. Ponieważ
dzięki mojemu Dziadkowi wiem, kim jestem.
Józef
Janoszka był Ślązakiem. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom,
którzy nie znają Śląska, i jedyne co można powiedzieć, to że
kwestia tożsamości narodowej na Śląsku od dawna była punktem
zapalnym. Mój Dziadek czuł się Polakiem, dlatego jako młody
mężczyzna zmienił pisownię swojego nazwiska z niemieckiej na
polską. Walczył w trzech powstaniach śląskich, a synowi,
urodzonemu po ostatnim, zwycięskim, dał na imię Wiktor.
Potem
była Polska. Tarnowskie Góry znalazły się 4 kilometry od granicy
niemieckiej. Dziadek był pracownikiem Urzędu Skarbowego, a w marcu
1930 roku według moich informacji został radnym z ramienia
Polskiego Bloku Gospodarczego.
Jego
dzieci nic o tym nie wiedzą! I kiedy proszę o potwierdzenie tych
faktów, otwierają szeroko oczy.
Pamiętają
za to Wrzesień. Dziadek z dokumentami urzędu zmierzający do Lwowa
i jego szóstka dzieci: najstarszy Wiktor i jego pięć sióstr,
najmłodsza z nich moja Mama, sześcioletnia dziewczynka w czerwonym
płaszczyku.
Pod
Jędrzejowem pociąg z uciekinierami został ostrzelany. Niemiecki
lotnik strzela z karabinu maszynowego do ludzi, chowających się w
zbożu. Nie ma już dokąd uciekać. Jedyne wyjście to wrócić do
domu, jeśli jeszcze istnieje. Dom, zbudowany przez dziadka przed
kilku laty, solidna dwupiętrowa siedziba dla całej rodziny. Jest
splądrowany – przez kogo? Wkrótce zostanie im odebrany,
przeznaczony na kwaterę dla Gestapo. Dzieci przygarną sąsiedzi.
Dziadek
wraca, choć wie, że będzie poszukiwany. Ukrywa się. Pracuje w
kopalni (stąd ten „grubenmaurer”). Jedna
z moich ciotek podobno widziała (w Arolsen?) dokument z nazwiskiem
donosiciela. Nie wyjawiła go jednak żadnej z sióstr, a teraz nawet
nie chce o tym rozmawiać. Czy mam prawo nalegać i co to zmieni?
Dziadek
się ukrywa; biorą Wiktora, więc jego ojciec nie ma wyjścia. To
dziewiętnastoletni syn będzie teraz głową rodziny. Jako dziecka
wroga Rzeszy nie wezmą go do Wehrmachtu, przepracuje te lata w
kopalni.
„W
transporcie 1497 więźniów, który przybył do Dachau 26 maja 1940
roku, znajdowało się wielu Ślązaków (…) Byli wśród nich
także powstańcy śląscy, członkowie Obrony Obywatelskiej, różni
działacze społeczni, lekarze, nauczyciele aresztowani w ramach
akcji wyniszczania inteligencji polskiej (Malaktion) (…) Z ziem
przyłączonych do Rzeszy wywożono działaczy społecznych, którzy
się jeszcze tam ostali po licznych rozstrzeliwaniach zakładników
jesienią 1939 roku. Do końca 1940 roku przywieziono do Dachau 21377
Polaków, którzy już do chwili wyzwolenia obozu stanowili tu
największą grupę więźniów” – pisze
Teodor Musioł. W tym transporcie był mój Dziadek.
W
Dachau przebywał już jego brat, Wilhelm. Nic o nim jednak nie
napiszę, bo jego syn, zapytany o obozowe losy ojca powiada: u nas
się o tym nie mówiło. Jego ojciec wrócił w 1945 roku do domu.
Miły
pan z archiwum słucha mnie cierpliwie. Ma ujmujący sposób bycia i
umiejętność słuchania, zapewne wyćwiczoną na takich jak mój
przypadkach. Mówi: mamy bardzo mało
świadectw dotyczących więźniów – Polaków.
Tak,
to mnie uderzyło, w jak niewielkim stopniu muzealna ekspozycja
opowiada o nich. Czy dlatego, że rodziny wolały milczeć? Że
ocaleli więźniowie chronili przed tą wiedzą swoje rodziny? Że po
prostu chcieli zapomnieć, choć zapomnieć nie można? Zapewne.
Niewielu, jak Musioł, było w stanie zmierzyć się jeszcze raz z
przeszłością. Trauma obozowa kładła się cieniem na całym
życiu. Liczne artykuły w rocznikach „Przeglądu Lekarskiego”
opisują to aż nadto dobrze.
Epidemia
tyfusu rozpoczęła się w obozie pod koniec 1944 roku z powodu
drastycznego pogorszenia się warunków na skutek przywożenia
transportów więźniów z ewakuowanych obozów. Według Musioła na
tyfus zmarło 15 tysięcy więźniów, choć liczby właściwie
niewiele mówią. Nikt nie jest w stanie policzyć ofiar Dachau.
Niewiele
brakowało, a brat Dziadka również nie wróciłby do domu. SS
planowała wymordowanie wszystkich więźniów 29 kwietnia o 9
wieczorem, zgodnie z rozkazem Himmlera, nie było tylko zgody w
kwestii metody mordu. Amerykanie, wezwani przez uciekinierów, byli o
kilka godzin szybsi. O 17.15 wpadli na plac apelowy przez bramę
Jourhaus. Cala załoga SS została na miejscu rozstrzelana.
Fragment szkicu opublikowanego w Kwartalniku Literackim Kresy nr 65/66
Fotografie z 18 sierpnia 2005 publikuję po raz pierwszy
Za taki tekst, pełen wrażliwości, niepowtarzalnych wspomnień, obrazów przerażającej wojennej rzeczywistości - można tylko podziękować. Jest fragmentem autentycznych przeżyć, odkryciem obrazów tak istotnej przeszłości, tego, co każdy z nas powinien umieć odnaleźć w swoim życiu, w genealogii swoich bliskich, tych którzy odeszli i tych którzy jeszcze są wśród nas. Świadkowie "tamtych" tragicznych dni, Ci , którzy wkrótce odejdą są żywym świadectwem historii. Historii nie zawsze łatwej, o której nie wolno nam zapomnieć, nigdy.
OdpowiedzUsuńZa uważną, empatyczną lekturę - dziękuję.
OdpowiedzUsuń