sobota, 26 kwietnia 2014

Puma - towarzysz podróży (3)

DOMOWE ROZRYWKI

Wiadomo było, że Puma będzie musiał zostawać sam w domu – czasem na dziewięć godzin, czasem na krócej. Młode, wesołe stworzenie potrzebuje rozrywki i na dobrą sprawę nie wymyślono nic, co by ten problem rozwiązywało - poza towarzystwem innych psów. Tego z oczywistych względów nie braliśmy pod uwagę.
Był to zresztą jeden z powodów zwlekania z decyzją o adopcji psa. „Piesek będzie się męczyć” - słyszałam. Więc pies przy budzie się nie męczy? W kojcu ma luksusowe życie? W schronisku jest szczęśliwy? Pies w domu z ogrodem, biegający luzem, ale nie wyprowadzany poza posesję? Nie męczą się? Tylko pies w małym mieszkaniu, choć ma kochających państwa, którzy co prawda wychodzą do pracy, ale w końcu wracają, wyprowadzają na spacer, bawią się z nim? Komentarze w stylu „w bloku pies się męczy” traktuję dokładnie tak samo jak teksty „pies to obowiązek”. „Ale przyjemność większa” - odpowiadam. Oba „argumenty” to tylko wygodna wymówka, by nie zaopiekować się zwierzakiem, który tego potrzebuje. 


To prawda, Puma nie był psem ze schroniska ani znajdą. Był psem, który miał dobre życie, choć mieszkał w małym mieszkaniu i często zostawał w domu sam. Jak sobie z tym radził?
Z domu z ogrodem wyniósł zwyczaj zakopywania jedzenia. Jako młodzieniec wybredny i powściągliwy nie zjadał wszystkiego z miski, a zdarzało się, że nawet nie tknął potrawy, która nie spełniała jego standardów. Pan uznał zatem, że piesek powinien jadać to, co on sam, i najchętniej serwował mu półmisek wędlin. Nadmiar jedzenia był więc zbyt cenny, by pozostawić go nieznanemu losowi, i któregoś dnia zobaczyliśmy, jak Puma usiłuje zakopać w podłodze kawałek pasztetowej. Potem znajdowaliśmy takie skarby w pościeli, na kanapie, a kiedyś ciasteczka z talerzyka stojącego na niskim stoliku znalazłam w ścierce na balkonie.

Urozmaicał sobie długie godziny w domu najczęściej jedzeniem bądź gryzieniem. Opróżnianie kosza na śmieci, jeśli nie został zabezpieczony, właściwie nigdy się nie skończyło. Puma oczywiście był w pełni świadom, że robi coś niedozwolonego: gdy wracałam do domu, witał mnie serdecznie, choć z pewna nieśmiałością, po czym odchodził do dużego pokoju i zerkając zza winkla czekał, co powiem na rozwłóczony po kuchennej podłodze śmietnik. Co ciekawsze eksponaty leżały pod okrągłym stołem w pokoju, gdzie dzięki długiemu obrusowi było zacisznie jak budzie. Na pytanie: „kto to zrobił?” pies ostrożnie, z wyrazem skruchy na kudłatym pyszczku, podchodził i wykonując pokorne gesty, w tym „przeproś”, czyli podanie łapy, czekał, aż podrapię go za uszami. Po czym uznawał sprawę za zakończoną i biegł do drzwi - teraz już można było iść na spacer.

Żenują mnie komentarze „znawców”: że należy psa zbić albo włożyć mu nos w nieczystości. Jeśli wypowiadają je ludzie prymitywni, trudno się temu dziwić, pewnie tak samo „wychowują” swoje potomstwo. Gorzej, że idiotycznych tekstów nasłuchałam się też od osób „w pretensjach”, jak to dawniej mawiano. Fakt, że bicie psa ma tyleż sensu i w takim samym stopniu świadczy o człowieku, jak bicie dwuletniego dziecka, jest dla mnie bezdyskusyjny.

W otwartych szafkach kuchennych na dole stały opakowania z kaszą, ryżem, cukrem. Któregoś dnia po powrocie z pracy znalazłam na kanapie w drugim pokoju niemal pełną torebkę cukru. Jak mały piesek zdołał zdjąć ją z półki i przenieść na odległość ośmiu metrów nie roniąc ani kryształka? Dlaczego zaniósł ją aż do pokoju, było oczywiste: tylko małe kęsy i to, co w misce, zjadał w kuchni. Smakołyki, jak większe ciasteczka czy kości zabierał do pokoju, pod stół albo na kanapę, i powoli, ze smakiem, spożywał. Puma zresztą nigdy nie był łapczywy, poczęstunek brał ostrożnie i z namysłem. Jego dobre maniery mogłyby wpędzić w kompleksy niejednego człowieka.

Prawdziwych zniszczeń w domu dokonał, kiedy wyrzynały mu się się zęby. Najbardziej lubił masaż szorstką gąbką, więc kolejne gąbki ściągnięte z umywalki rozszarpywał na strzępy. Pewnego dnia odkrył, że nowa kanapa w dużym pokoju jest wypełniona czymś równie atrakcyjnym. Wygryzł jej narożnik na długości piętnastu centymetrów. Wreszcie w trakcie radosnych powitań rozdrapał tapicerkę drzwi wejściowych, a następnie ją wypatroszył. W końcu ich dolną część obiliśmy sklejką, którą pies gwałtownie drapał, gdy ktoś pukał do drzwi. Kiedy wreszcie postanowiłam zastąpić drewniane drzwi metalowymi, długo szukałam takich, które miałyby powłokę „psoodporną”. Okazało się, że najlepszym rozwiązaniem jest malowanie proszkowe – pazurki ślizgają się po gładkiej powierzchni i pies dochodzi do wniosku, że zabawa nie jest już tak przednia.

Oczywiście – choć jak się przekonałam, dla wielu właścicieli psów nie jest to oczywiste - Puma miał też zabawki. Piłka nożna, w którą grał z nami, faulując w ten sposób, że gryzł po nogach - nie było to prawdziwe gryzienie, raczej uderzenie zębami, dość niestety bolesne. Piłeczki tenisowe skutecznie „obierał ze skórki” i rozgryzał. Pluszaki, najpierw „zabijał” przez złamanie karku, a potem fachowo, od brzuszka, patroszył. Tak było, dopóki jako pięciolatek nie dostał w prezencie klasycznego teddy bear, misia z podwiniętym uszkiem. Chyba zrozumiał, że to zabawka kultowa, bo misio pozostał cały i następne maskotki - tygrys, baranek, piesek (na którego widok zareagował, jakby to był żywy szczeniak) – też.



Z zabaw uprawianych razem z nami oprócz gry w piłkę uwielbiał walkę z ryczącym potworem – odkurzaczem. Widowisko „pies tańczy i śpiewa” z całą gamą popiskiwań, warczenia i cichego poszczekiwania. Nietypowe jak na psa, który nie szczekał.

Fascynowała go łazienka – gdy brałam kąpiel, otwierał sobie nosem drzwi i zaglądał. Zlizywał wodę z mojego ramienia. Ale gdy przyszedł czas na jego kąpiele, nie okazywał entuzjazmu. Wskakiwał do wanny na wyraźne polecenie i poddawał się polewaniu wodą, usiłując co chwila wyjść, a gdy już na to pozwalałam, biegał po mieszkaniu prychając i ocierając się o meble. Jego miękki podszerstek sechł powoli, a piesek zasypiał, owinięty w kocyk.

OWCZAREK HONORIS CAUSA

Ojciec Pumy, Dżeki, przypominał polskiego owczarka nizinnego, ale raczej nie był rasowym ponem. Te psy, o długiej okrywie włosowej i gęstym, miękkim podszerstku, są zwykle hodowane w kierunku jasnej szaty. Mają pogodne usposobienie, są niezależne i odważne, pewne siebie, ale nie agresywne. Charakterystyczną ich cechą jest nieskłonność do szczekania.
Puma uważał się za psa pasterskiego. Jeśli biegł luzem, ochoczo zaganiał ludzi, idących w przeciwnym kierunku. Warcząca kula futra zbliżała się nagle do takiego delikwenta i uderzała w pęciny. Nigdy nie ugryzł, ale zdarzało się, że napędził stracha, i nieraz nam się z tego powodu obrywało.
Puma, jak wiele psów, nienawidził deskorolkowców, warcząc i „pasąc” ich bez opamiętania. Największe wyzwanie stanowili jednak chłopcy na boisku do piłki nożnej i tu, jeśli nie wykazałam się czujnością, a pies ich z daleka zobaczył, potrafił puścić się pędem w stronę boiska i wtargnąć na nie, siejąc spustoszenie, faulując i wywołując lawinę przekleństw. Nikt nie chciał zrozumieć, że przecież piłka to gra zespołowa i pies też ma prawo brać w niej udział.

Posłuszeństwo nie było najmocniejszą stroną Pumy. Zresztą nie jest to cnota, którą ceniłabym wysoko. Nieposłuszeństwo, fantazja, duch przygody są dowodem ponadprzeciętnej inteligencji. Takiego właśnie psa chciałam mieć – psa chłopczyka, uroczego łobuza, indywidualistę. Kochającego, ale niezależnego. Myślę, że wybierając i wychowując psa kierujemy się po trosze tym, jaki mamy obraz siebie samych, i takim też chcemy, by był nasz towarzysz. Nic więc dziwnego, że i fizycznie upodabniamy się do siebie. Zadarty nos i grzywka - Pumy i moje - nie były przypadkiem. Nieszczekliwość Pumy wobec jego pasterskich zapędów nie była więc dla nas zaskoczeniem. Uznaliśmy, że nie będzie szczekał – to nawet lepiej, wobec opowieści o dobermanach, urządzających wielogodzinne koncerty, kiedy pan wychodził do pracy.

Pewnego dnia pod naszym balkonem doszło do psiej bójki. Nie wiem, kim byli antagoniści, być może jednym z nich był Benji, foksterier, który uwielbiał swoich państwa i tępił wszelkie czworonożne stworzenia. Awantura zwabiła Pumę na balkon i cóż usłyszeliśmy - głośne, niskie szczekanie! Nagrodą był aplauz. Nasz pies miał piękny głos, który od tej pory brzmiał częściej, ale tylko w uzasadnionych okolicznościach.
W szczekającą bestię zamieniał się na ogrodzonym terenie. O, wtedy wszyscy przechodnie, a już szczególnie czworonożni, musieli to wiedzieć: „ja tu pilnuję!”

Poprzedni odcinek tu
Ciąg dalszy tu 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz