PIERWSZA ZIMA PUMY
Młody pies nie potrzebuje dużo
snu. Gdy tylko na dworze zaczyna się ruch, jest gotowy do spaceru.
Półroczny Puma budził mnie o szóstej rano, czasem wcześniej.
Póki trwała złota jesień, było to nawet przyjemne, ale tamtego
roku zima nadeszła wcześnie. Po deszczowej jesieni, kiedy tak
przyjemnie było brodzić w kałużach i pić z nich wodę albo
biegać po miękkim błocie – co kończyło się myciem łap pod
prysznicem (jakaż pyszna i aromatyczna była ciepła, mętna woda z
nich spływająca!) - pewnego ranka zapanował mróz. Z daleka piesek
zobaczył kałużę i popędził w jej kierunku. Skoczył i osłupiał.
To było twarde! Nie dało się pić! Spojrzał na mnie zdumiony,
oczekując wyjaśnienia. „To lód, Pumciu, kałuża zamarzła” -
uspokajający ton przekonał go, że zjawisko mieści się w normie.
Spadł śnieg. Jest czymś
niezwykłym i cudownym obserwować małe dzieci i młode zwierzęta,
gdy widzą coś po raz pierwszy. Zdumienie i zaciekawienie wyrażają
całym ciałem. Młode stworzenia nie kłamią, nie są zblazowane.
Świat to dla nich sklep ze słodyczami, kraina cudownych
niespodzianek. Jeśli ta dziecięca wrażliwość nie zostanie
zniszczona, jeśli nie zostaną dotkliwie skrzywdzone, może tym
pozostać. Pumie udało się zachować ciekawość świata i radość
życia bardzo długo, dopiero starość i choroba miały ją
przytłumić.
Na widok śniegu piesek się
zdumiał. Spróbował, jak smakuje. Próba wypadła nieźle, więc
podczas spaceru jeszcze wielokrotnie lizał biały puch. Skończyło
się oczywiście biegunką, ale skojarzył fakty i nigdy więcej nie
próbował jeść śniegu.
Wtedy też zobaczył tę
kobietę. Stanął jak wryty. Opuścił ogon. Wciągnął powietrze.
Patrzył osłupiały, gdy przechodziła obok, a potem ruszył w ślad
za nią głośno płacząc. Miała na sobie futro ze srebrnych
lisów...
Puma lubił zimę. Wyrosło mu
„dorosłe” futro – długie włosy okrywowe na kaszmirowym
podszerstku. Ta szata sprawiała, że wydawał się większy i
grubszy niż był w rzeczywistości. Przy półmetrowej wysokości w
kłębie nigdy nie przekroczył wagi piętnastu kilogramów i w
kąpieli widać było, jakim jest szczupłym, delikatnym pieskiem.
Grubą sierść miał też na łapach i była ona źródłem
kłopotów. Błoto przyniesione do domu i trudne do wypłukania.
Ciężkie śniegowe „bałwanki” oblepiające łapy, gdy śnieg
był wilgotny. I najgorsze – kuleczki lodu między opuszkami
palców, boleśnie utrudniające chodzenie. Z wiekiem miał też
coraz gorzej znosić sól, którą obficie posypywano osiedlowe
alejki.
O szóstej rano w styczniu było
jeszcze ciemno, ale biała połać śniegu, ciemny szpaler ałyczy,
sylwetki dzikich jabłoni i gęsty ligustrowy żywopłot w
nastrojowym świetle latarń i w ciszy miały nieodparty urok. Ten
niedokończony park, choć zaniedbany, bywał piękny. W wiosenne
wieczory, gdy kwitły ałycze, oszołamiająco pachnąc. Latem, kiedy
niekoszony trawnik był dziką łąką, pełną świerszczy, co kilka
dni zmieniającą szatę. Jesienią, gdy niestrzyżony żywopłot
osiągał wysokość człowieka i olśniewał barwami. Zimą, kiedy
stada kwiczołów buszowały na dzikich jabłoniach, a szadź
pokrywała żywopłoty i drzewa.
Bywał, bo już go nie ma...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz