sobota, 3 maja 2014

Puma - towarzysz podróży (4)

PIERWSZA ZIMA PUMY

Młody pies nie potrzebuje dużo snu. Gdy tylko na dworze zaczyna się ruch, jest gotowy do spaceru. Półroczny Puma budził mnie o szóstej rano, czasem wcześniej. Póki trwała złota jesień, było to nawet przyjemne, ale tamtego roku zima nadeszła wcześnie. Po deszczowej jesieni, kiedy tak przyjemnie było brodzić w kałużach i pić z nich wodę albo biegać po miękkim błocie – co kończyło się myciem łap pod prysznicem (jakaż pyszna i aromatyczna była ciepła, mętna woda z nich spływająca!) - pewnego ranka zapanował mróz. Z daleka piesek zobaczył kałużę i popędził w jej kierunku. Skoczył i osłupiał. To było twarde! Nie dało się pić! Spojrzał na mnie zdumiony, oczekując wyjaśnienia. „To lód, Pumciu, kałuża zamarzła” - uspokajający ton przekonał go, że zjawisko mieści się w normie. 

 
Spadł śnieg. Jest czymś niezwykłym i cudownym obserwować małe dzieci i młode zwierzęta, gdy widzą coś po raz pierwszy. Zdumienie i zaciekawienie wyrażają całym ciałem. Młode stworzenia nie kłamią, nie są zblazowane. Świat to dla nich sklep ze słodyczami, kraina cudownych niespodzianek. Jeśli ta dziecięca wrażliwość nie zostanie zniszczona, jeśli nie zostaną dotkliwie skrzywdzone, może tym pozostać. Pumie udało się zachować ciekawość świata i radość życia bardzo długo, dopiero starość i choroba miały ją przytłumić.
Na widok śniegu piesek się zdumiał. Spróbował, jak smakuje. Próba wypadła nieźle, więc podczas spaceru jeszcze wielokrotnie lizał biały puch. Skończyło się oczywiście biegunką, ale skojarzył fakty i nigdy więcej nie próbował jeść śniegu.  
Wtedy też zobaczył tę kobietę. Stanął jak wryty. Opuścił ogon. Wciągnął powietrze. Patrzył osłupiały, gdy przechodziła obok, a potem ruszył w ślad za nią głośno płacząc. Miała na sobie futro ze srebrnych lisów...
 

Puma lubił zimę. Wyrosło mu „dorosłe” futro – długie włosy okrywowe na kaszmirowym podszerstku. Ta szata sprawiała, że wydawał się większy i grubszy niż był w rzeczywistości. Przy półmetrowej wysokości w kłębie nigdy nie przekroczył wagi piętnastu kilogramów i w kąpieli widać było, jakim jest szczupłym, delikatnym pieskiem. Grubą sierść miał też na łapach i była ona źródłem kłopotów. Błoto przyniesione do domu i trudne do wypłukania. Ciężkie śniegowe „bałwanki” oblepiające łapy, gdy śnieg był wilgotny. I najgorsze – kuleczki lodu między opuszkami palców, boleśnie utrudniające chodzenie. Z wiekiem miał też coraz gorzej znosić sól, którą obficie posypywano osiedlowe alejki. 
  
 
O szóstej rano w styczniu było jeszcze ciemno, ale biała połać śniegu, ciemny szpaler ałyczy, sylwetki dzikich jabłoni i gęsty ligustrowy żywopłot w nastrojowym świetle latarń i w ciszy miały nieodparty urok. Ten niedokończony park, choć zaniedbany, bywał piękny. W wiosenne wieczory, gdy kwitły ałycze, oszołamiająco pachnąc. Latem, kiedy niekoszony trawnik był dziką łąką, pełną świerszczy, co kilka dni zmieniającą szatę. Jesienią, gdy niestrzyżony żywopłot osiągał wysokość człowieka i olśniewał barwami. Zimą, kiedy stada kwiczołów buszowały na dzikich jabłoniach, a szadź pokrywała żywopłoty i drzewa.

Bywał, bo już go nie ma...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz