niedziela, 11 maja 2014

Puma - towarzysz podróży (5)


KOLEDZY I KOLEŻANKI
Dobre maniery wyniesione z rodzinnego gniazda okazały się bardzo przydatne. Puma chętnie zawierał znajomości i nie wszczynał bójek. Kolegował się z rówieśnikami – wesołym mieszańcem Dafim oraz rudym seterem Oskarem. Te dwa psy czasem były puszczane wolno i cala trójka potrafiła nieźle dokazywać. „Banda” biegała po osiedlu, szukając okazji do zabawy. Zdarzało się, że gdy szłam na spacer z Pumą, dwaj koledzy przyłączali się do nas i zamiast jednego miałam trzy psy. Nasza okolica była wtedy miejscem dość bezpiecznym, na tyle odległym od ruchliwych ulic, że młode zwierzaki nie próbowały się tam zapuszczać. Przynajmniej na razie, toteż zdarzało się, że zostawiałam pieska na dworze bez dozoru.

Z suczek jego ulubienicą – z wzajemnością - była Kora, owczarek niemiecki. Ilekroć się spotykali, okazywali sobie czułość, pod koniec jej życia już jako starsi państwo, delikatnie całując się po uszach. Na odchodnym Kora obdarzała Pumę przez ramię powłóczystym spojrzeniem. Była pełną uroku damą. Kiedy miała kilkanaście lat, zachorowała na nerki i zmarła.

Puma zdumiewał nas swoja gościnnością i przyjacielską naturą. Suczki z osiedla bardzo go lubiły, to samo można powiedzieć o większości psów. Gdy dorósł, z niektórymi zaczął rywalizować, ale do końca życia był serdeczny wobec mniejszych od siebie. Lubił małego, płowego Filipa, uosobienie serdeczności, i rozrabiakę Ramzesa, czarno – białego jak jego mama. Nawet gdy poszło o suczkę, rzadko dochodziło do ostrzejszej rozprawy.

Na naszym rozległym osiedlu psy czasem się gubią, zdezorientowane i przestraszone przez nadchodzącą noc. Takich nowo poznanych kolegów mój pies kilkakrotnie przyprowadzał do domu na kolację i nocleg. Raz był to czarny pudel, innym razem rudy spaniel. Rano bez trudu odnajdywały drogę do domu.

Mała suczka kręcąca się przed naszym domem na pewno miała jakichś właścicieli, ale nikt jej nie wyprowadzał, po prostu wypuszczali ją z mieszkania. Brązowa, beżowo podpalana, o puszystych, trójkątnych uszkach i roześmianym pyszczku. Polubili się z Pumą i już wkrótce zaczęły się wizyty w naszym domu. Drapanie do drzwi: „proszę pani, czy Puma może wyjść?” Za kwadrans wracali oboje, spragnieni; mała zjadała Pumowe śniadanie, czekające w misce na czarną godzinę. Była towarzyska, nie bała się ludzi i chętnie przyjmowała nasze pieszczoty, wchodziła na kolana. Po chwili oboje znów uznawali, że czas pobiegać... Zostawała u nas do późna, ale nigdy na noc – kiedyś poszłam za nią na górę, by sprawdzić, gdzie mieszka, ale nie pozwoliła na to. Aż zniknęła nam z oczu.

Rok później spotkałam znajomą dziewczynę z małym pieskiem. Zwierzak zachowywał się, jakby mnie znał, pozwalał się pieścić, okazywał radość ze spotkania.
-To dziwne, ona nie ufa ludziom, jest pani pierwszą osobą, której pozwala się głaskać.
Tak, to była ona: mała przyjaciółka Pumy, oddana do schroniska, kiedy była w ciąży. Po urodzeniu szczeniąt wybrali ją dobrzy ludzie. Czasem ją spotykałam – była szczęśliwa.


INNE ZWIERZĘTA
Było to w Kazimierzu. Poszliśmy na daleki spacer, w górę Wąwozem Małachowskiego, potem wśród pól i przez las. Pies został z tyłu. Obejrzeliśmy się. Stał wpatrzony w coś w ścianie wąwozu, zafascynowany, napięty. Nie zdążyliśmy zareagować, gdy szybko pochwycił to w pysk, równie szybko wypluwając i odskakując jak oparzony. Jego kudłatą mordkę wykrzywił grymas obrzydzenia. To była ropucha! Przez resztę drogi trzymał się od nas z daleka, jakby coś zbroił; minę miał nieszczęśliwą. Obrzydliwy smak ropuszego śluzu jeszcze długo dawał się we znaki. Od tej pory nie wziął do pyszczka żadnego płaza. Małe żabki płoszył i patrzył ciekawie, jak skaczą do wody. Większe żaby i ropuchy omijał, udając, że ich nie widzi.

Pierwszej wiosny z nami Puma był rocznym psem, pełnym energii, zwinnym i silnym. Młode wróble uczyły się latać i nieraz lądowały na trawie, by odpocząć. Puma był szybszy od ptaszka – chwycił go w pyszczek. Ptasia mama z krzykiem krążyła nad psem. Zaraz też pojawiło się całe stado, oburzone tym aktem przemocy, lecz bezsilne wobec wroga. Moje wołania nie przyniosły rezultatu, piesek uciekał, zachowując bezpieczną odległość, po czym wypuszczał ptaszka, rannego, żeby za chwilę wziąć go znów do pyska. Bawił się nim jak kot myszką, i o to właśnie chodziło – o zabawę. Nie zabił wróbelka. Kiedy mu go odbierałam, ptak jeszcze żył, ale nie miał szans. Tej wiosny pies zabił jeszcze jednego wróbla – gdy podrósł, nie był już taki szybki i zwinny, więc polowania się skończyły.


ZAPACH PSA
Było to zimą, w dzień słoneczny i mroźny – wybrałam się z koleżanką i Pumą na Górki Czechowskie. Lekko pofałdowany obszar, tu i ówdzie z kępami krzewów, porośnięty bogactwem kwiatów i traw, zmieniający się co chwila w rytmie wolnej od ingerencji człowieka przyrody, jest środowiskiem unikatowym, ale i – od czasu, kiedy przestał pełnić funkcję poligonu - kością niezgody. Spór o to, czy go chronić, czy też zagospodarować budując centrum handlowe i park rozrywki, trwa od lat.

Tymczasem jest terenem spacerowym dla odważnych (miały tu miejsce i gwałty, i pogryzienia przez psy), a dla niektórych wysypiskiem śmieci.
W zasięgu wzroku nie było żadnych niebezpiecznych psów, toteż Puma biegł luzem, węsząc tu i tam. Odbiegł na chwilę.
-Popatrz, jak on się ładnie tarza – powiedziała koleżanka.
Robił to z widoczną rozkoszą i zaangażowaniem. Z odległości kilkunastu metrów poczułyśmy silną woń padliny. A gdyby nie mróz? Pies szedł za nami w sporej odległości, z poczuciem winy wypisanym na pysku. Dwie kąpiele nie wystarczyły...

Czy chciał jakoś pachnieć? Bo na co dzień nie pachniał psem, lecz delikatnie i słodko, jak zabawka. Mięciutka sierść i woń jakby subtelnych perfum. Tylko po kąpieli, jeszcze wilgotny, Puma pachniał jak mokry pies.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz