PSIE DZIECKO
Miał długie nogi, zmierzwioną, ciemnoszarą na
grzbiecie, jasnobeżową na łapach sierść, srebrzystosiwy pyszczek
i wielkie, roześmiane oczy. Wbiegł zaciekawiony, przywitał się i
pozwolił wziąć na kolana. Zjadł herbatnik i polizał mnie po
twarzy. Po chwili już chciał biec do ogrodu, gdzie czekały na
niego matka, siostra i brat. Był ufny, radosny, niezależny.
Bez wahania wskoczył do samochodu i ciekawie rozglądał
się po świecie, widzianym przez szyby z moich kolan. Zwiedził
mieszkanie, wypił mleko, zjadł trochę surowej wołowiny
(dowiedzieliśmy się, że w domu rodzinnym jadł co chciał i kiedy
chciał) i stanął pod drzwiami: „fajnie było, mogę wrócić do
domu?”
Pierwsza noc była najtrudniejsza w jego krótkim życiu.
Serce się krajało, gdy słyszeliśmy płacz tego maleństwa, ale
wtedy uważałam, że nie można psu pozwolić na spanie w łóżku,
a już na pewno w pościeli, choć mąż nie podzielał mojego
poglądu. Sądziłam, że piesek się przyzwyczai. Skończyło się
na tym, że psie posłanie znalazło się obok tapczanu, a rano moje
klapki miały dobrze obgryzioną podeszwę. Na szczęście doszło
jedynie do zniszczenia, bez konsumpcji...
W sobotę Puma zjadł pół kilo wołowiny i wypił
prawie litr mleka. Był ożywiony, trochę niespokojny. Co pół
godziny stawał przy drzwiach i prosił o wyjście. Ciągle miał
nadzieję, że tym razem wsiądziemy w samochód i pojedziemy do
domu. Tymczasem kończyło się na spacerze. Mój piesek poznawał
inne psy i okazało się, że mama dobrze go wychowała. Wiedział,
kiedy okazać respekt, a kiedy można podejść bliżej i zachęcić
do zabawy.
W niedzielę było źle. Nie chciał jeść, nie chciał
pić, nawet wyjście na spacer go nie interesowało. Leżał na
tapczanie (na narzucie, to miało być regułą, jak wszystkie inne
wkrótce zarzuconą) smutny, a gdy któreś z nas się zbliżało,
pokazywał brzuszek. Pozwalał się głaskać, ale widać było, jak
bardzo tęskni. Po południu zrobiłam kogel-mogel i karmiłam go
łyżeczką. Jadł bez entuzjazmu. Tęsknił.
Jeszcze przez dwa dni nie zostawialiśmy go samego.
Powoli się uspokajał, jadł niechętnie – okazał się nie tyle
niejadkiem, co typowym „francuskim pieskiem”. Był mniej
osowiały. Nadszedł jednak dzień, kiedy miał zostać sam na kilka
godzin. Zostawiłam uchylony balkon, na który natychmiast wybiegł.
Głośny płacz słyszałam przez całą drogę na przystanek.
Dość szybko zrozumiał, że zawsze wracamy, ale długo
czuł się tym dotknięty. Obrażony siadał w kącie, tyłem do nas,
i patrzył przez ramię. Smutne dziecko. Toteż ilekroć było to
możliwe, zabierałam go ze sobą. Nie wiem, czy to zasługa jego
wyjątkowej osobowości, czy też faktu, że pozostał tak długo w
pierwszej rodzinie, ale Pumy nie trzeba było wychowywać. Podczas
wizyt u znajomych zwiedzał nowe miejsce, po czym kładł się na
podłodze i patrzył na mnie, jakby słuchał uważnie każdego
słowa. Kiedy spotkanie trwało jego zdaniem za długo – czyli po
jakiejś półtorej godzinie – wchodził mi na kolana i lizał po
twarzy. „Chodźmy już, mamusiu”.
Ciąg dalszy tu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz