sobota, 19 kwietnia 2014

Puma - towarzysz podróży (1)

PSIE DZIECKO

Miał długie nogi, zmierzwioną, ciemnoszarą na grzbiecie, jasnobeżową na łapach sierść, srebrzystosiwy pyszczek i wielkie, roześmiane oczy. Wbiegł zaciekawiony, przywitał się i pozwolił wziąć na kolana. Zjadł herbatnik i polizał mnie po twarzy. Po chwili już chciał biec do ogrodu, gdzie czekały na niego matka, siostra i brat. Był ufny, radosny, niezależny.
Bez wahania wskoczył do samochodu i ciekawie rozglądał się po świecie, widzianym przez szyby z moich kolan. Zwiedził mieszkanie, wypił mleko, zjadł trochę surowej wołowiny (dowiedzieliśmy się, że w domu rodzinnym jadł co chciał i kiedy chciał) i stanął pod drzwiami: „fajnie było, mogę wrócić do domu?”
  

Pierwsza noc była najtrudniejsza w jego krótkim życiu. Serce się krajało, gdy słyszeliśmy płacz tego maleństwa, ale wtedy uważałam, że nie można psu pozwolić na spanie w łóżku, a już na pewno w pościeli, choć mąż nie podzielał mojego poglądu. Sądziłam, że piesek się przyzwyczai. Skończyło się na tym, że psie posłanie znalazło się obok tapczanu, a rano moje klapki miały dobrze obgryzioną podeszwę. Na szczęście doszło jedynie do zniszczenia, bez konsumpcji...

W sobotę Puma zjadł pół kilo wołowiny i wypił prawie litr mleka. Był ożywiony, trochę niespokojny. Co pół godziny stawał przy drzwiach i prosił o wyjście. Ciągle miał nadzieję, że tym razem wsiądziemy w samochód i pojedziemy do domu. Tymczasem kończyło się na spacerze. Mój piesek poznawał inne psy i okazało się, że mama dobrze go wychowała. Wiedział, kiedy okazać respekt, a kiedy można podejść bliżej i zachęcić do zabawy. 


W niedzielę było źle. Nie chciał jeść, nie chciał pić, nawet wyjście na spacer go nie interesowało. Leżał na tapczanie (na narzucie, to miało być regułą, jak wszystkie inne wkrótce zarzuconą) smutny, a gdy któreś z nas się zbliżało, pokazywał brzuszek. Pozwalał się głaskać, ale widać było, jak bardzo tęskni. Po południu zrobiłam kogel-mogel i karmiłam go łyżeczką. Jadł bez entuzjazmu. Tęsknił. 

Jeszcze przez dwa dni nie zostawialiśmy go samego. Powoli się uspokajał, jadł niechętnie – okazał się nie tyle niejadkiem, co typowym „francuskim pieskiem”. Był mniej osowiały. Nadszedł jednak dzień, kiedy miał zostać sam na kilka godzin. Zostawiłam uchylony balkon, na który natychmiast wybiegł. Głośny płacz słyszałam przez całą drogę na przystanek.

Dość szybko zrozumiał, że zawsze wracamy, ale długo czuł się tym dotknięty. Obrażony siadał w kącie, tyłem do nas, i patrzył przez ramię. Smutne dziecko. Toteż ilekroć było to możliwe, zabierałam go ze sobą. Nie wiem, czy to zasługa jego wyjątkowej osobowości, czy też faktu, że pozostał tak długo w pierwszej rodzinie, ale Pumy nie trzeba było wychowywać. Podczas wizyt u znajomych zwiedzał nowe miejsce, po czym kładł się na podłodze i patrzył na mnie, jakby słuchał uważnie każdego słowa. Kiedy spotkanie trwało jego zdaniem za długo – czyli po jakiejś półtorej godzinie – wchodził mi na kolana i lizał po twarzy. „Chodźmy już, mamusiu”.

Ciąg dalszy tu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz