niedziela, 28 lutego 2016

Przejście przez strumień (23)

Konstancja ma dziesięć lat. Jedzie z rodzicami do wujostwa, to ważna uroczystość: chrzciny ich pierworodnego, Zygmunta. Dlatego mama jest taka elegancka, włożyła najładniejszą sukienkę. Konstancja ze smutkiem myśli, że najładniejsza sukienka mamy jest zupełnie zwyczajna, nie różni się od codziennych sukien cioci Elizy.
Konstancja lubi Elizę. Ciocia zawsze pięknie pachnie, a jej stroje są sprowadzane z Paryża. Stryjenka, poprawia ją matka. Po co używać takich śmiesznych określeń, myśli Konstancja, w końcu wszyscy wiedzą, o kim mowa. Eliza jest młoda i wesoła, zawsze roześmiana, i taka piękna! Często daje Konstancji prezenty. Stryj Leonard też jest przystojny; są do siebie bardzo podobni, on i Maksymilian, ojciec Konstancji, ale nie sposób ich pomylić.
Ten dom! To niemal pałac. Pałacyk, mówi matka. Ojciec Elizy zbudował go dla niej, to jej wiano. Także cukrownia, gorzelnia, lasy i grunty orne. To wszystko należy do niej. I do jej męża, stryja Leonarda. I do małego Zygmusia, którego teraz Konstancja zobaczy po raz pierwszy. 
 (...)
Konstancja biegnie na piętro po spiralnych schodach, wokół holu, nad którym zwiesza się kryształowy żyrandol. Puka cichutko i wchodzi do biało-różowego pokoju cioci Elizy. Ciocia ma na sobie suknię z seledynowego materiału o drobnym, ledwo widocznym wzorze.
- Witaj, kochanie - uśmiecha się ciocia i całuje ją w oba policzki. - Poznaj Zygmusia.
Konstancja podchodzi do łóżka, na którym leży dziecko, i zapiera jej dech. Chłopczyk jest piękny. Ma jasne włoski i wielkie, ciemne oczy. Patrzy na dziewczynkę, uśmiecha się i wyciąga rączki, gruchając. Ona podaje mu palce, które mały mocno chwyta i usiłuje przyciągnąć do siebie.
- Witaj, Zygmusiu - mówi Konstancja. - Jestem twoja kuzynką.

 Konstancja ma dwadzieścia lat. Nie, ma lat dwadzieścia dwa i właśnie oświadczył się o jej rękę mężczyzna, którego nie kocha. On zachowuje się tak, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Ciągle czuje na sobie jego wzrok. Kiedy zbliża się do niej, stara się jej dotknąć, a ona wtedy odsuwa się gwałtownie. Jest dla niego opryskliwa, niemiła, ale ma wrażenie, że im bardziej próbuje go do siebie zniechęcić, tym bardziej go pociąga. Nie ma z kim o tym porozmawiać; jej przyjaciółka z pensji, Zosia, jest gdzieś daleko, w Warszawie albo we Lwowie. 
 
Zosia i Adam. Ciemnowłosi, ciemnoocy, brat i siostra. Tak podobni do siebie, że kiedy Konstancja spotkała Adama - miała wtedy szesnaście lat, on dwadzieścia - poczuła się tak, jakby znali się od zawsze. Teraz już będziemy razem, cieszyła się Zosia, będziesz moją siostrzyczką, wyjdziesz za Adasia, niech tylko skończy się wojna.
Patrzył na nią tymi przepastnymi, ciemnymi oczami, w których czasem zapalały się wesołe iskierki, patrzył nic nie mówiąc. Wiedziała, że za dwa dni ma się stawić w swoim pułku. Tego wieczoru zaproszono sąsiadów, dużo młodzieży. Adam tańczył ze wszystkimi dziewczętami, a i Konstancji nie brakowało partnerów, ale co jakiś czas był przy niej i mazur miał należeć do niego.
Tamten świt w ogrodzie, po zabawie... Czuła, już wtedy wiedziała, nie wiedząc. Leżała potem w łóżku obok śpiącej Zosi, płacząc bezgłośnie. Patrzyła na fotografię uśmiechniętego młodego mężczyzny w mundurze i próbowała się modlić. Niebo było obojętne.
Więc kiedy kilka miesięcy później zastała w pokoju zapłakaną Zosię, wiedziała. 

A teraz ten fircyk, ten uzurpator, ma czelność tu przyjeżdżać. Jak to powiedzieć Zosi? Przecież w liście nie można napisać, że Marian wzbudza w niej obrzydzenie i jakiś dziwny niepokój.
Może Zosia zapytałaby wtedy: dlaczego po prostu go nie odprawisz? Na to pytanie Konstancja nie zna odpowiedzi; próbuje kluczyć, boczy się jak dziecko. Nie musiała dotąd podejmować życiowych decyzji, o wszystkim decydował ojciec. Teraz papa nie mówi nic, patrzy na nią i pewnie myśli, że jest dorosła i wie, czego chce.
Wie? Chciałaby, żeby dali jej spokój. Pozwolili czytać książki, siedząc na ogrodowej huśtawce, i układać róże w wazonach. Haftować obrusy i spacerować wśród pól, gdy wschodzą zboża. Leżąc na trawie patrzeć na wiotkie gałęzie brzóz na tle wiosennego nieba. Głaskać psa, przytulającego się do jej kolan.
Wie na pewno, że nie ma wyboru: powinna wyjść za mąż. Kiedy odejdą rodzice, ktoś musi poprowadzić gospodarstwo; jest za małe, żeby zatrudniać zarządcę. Choć ojciec w końcu wprowadził ją w istotne sprawy, nie ukrywał, że nie wierzy, by mogła sama wszystkiemu podołać.

Jest letni wieczór, w domu goście. Imieniny matki. Przyjechali krewni, sąsiedzi, jest także on, bawi towarzystwo opowieściami z frontu. Dokąd jeszcze zamierza się przechwalać swoimi czynami, myśli Konstancja ze złością. Wychodzi z pokoju bez słowa, idzie do ogrodu, w bzową aleję, w stronę rzeki. Roje tańczących świetlików są jak klejnoty we włosach nocy.
Zygmuś jest tutaj. Siedzi pod jabłonią na ławeczce z widokiem na dolinę. Nad rzeką unosi się mleczny opar.
- Masz dosyć? - pyta domyślnie, odwracając się w jej stronę.
- Zgadłeś - wzdycha Konstancja. Opiera się o drzewo, jest ciepłe i daje siłę.
Zygmuś wstaje. Mimo swoich dwunastu lat jest prawie tak wysoki jak ona. Jasne, obcięte na pazia włosy opadają mu na ramiona. Jeszcze nosi marynarskie ubranie i krótkie spodnie.
Stoi przed nią i patrzy. Jej twarz nie ma dla niego tajemnic. A jednak pyta.
- Wyjdziesz za niego?
Konstancja nie odpowiada. Wyciąga rękę i dotyka jego policzka. Delikatnie gładzi.
I wtedy on całuje wnętrze jej dłoni.
Konstancja patrzy na niego zaskoczona. Odwraca się i odchodzi w pośpiechu.


© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.


niedziela, 21 lutego 2016

Przejście przez strumień (22)

 
Przyszło lato. Znów byłem na wsi i wreszcie udało mi się zająć na dobre porządkami w domu. Dotkliwy ból minął, pozostała tęsknota i coraz jaśniejsza świadomość straty, na którą nic nie można poradzić. Teraz już mogę liczyć tylko na siebie. Czy nie na tym polega dorosłość? Więc dorastam, tylko dlaczego, do diabła, tak boli?
Do tej pory zdawało mi się, że znam cały strych jak własną kieszeń. Nie sądziłem, by cokolwiek mogło mnie tu zaskoczyć. Stare książki, tak. W większości tanie, przedwojenne powieści, jakieś broszury, nic godnego uwagi. Zakurzone meble, od dawna nie używane, wyszczerbione fajansowe naczynia. Przedmioty zbędne, których jednak trochę żal się pozbywać.
Ten pakiecik leżał na szafie za wysokim, rzeźbionym gzymsem i może dlatego nie znalazłem go wcześniej. Dwie warstwy grubego, woskowanego papieru przewiązanego na krzyż sznurkiem. Ledwo widoczne słowa DLA ZYGMUNTA.
Dla Zygmunta? Nie znam żadnego Zygmunta. Otrzepałem z paczki kurz i zabrałem ją do pokoju. Ostrożnie rozsupłałem sznurek. Rozchyliłem papier.
Zeszyt w linie w płóciennej oprawie zapełniony okrągłym, kobiecym pismem. Listy, pisane inną ręką, podpisane Z.
Fotografia: kobieta i mężczyzna w ogrodzie. Kwitną drzewa. Ona z blond warkoczem, w dość długiej, jasnej sukni w drobne kwiatki, siedzi na ogrodowej huśtawce, patrzy w obiektyw. Ma uśmiech młodej dziewczyny, ale jest już kobietą, chyba po trzydziestce. Mężczyzna stojący obok jest młodszy, jasnowłosy, ubrany w strój do konnej jazdy. Patrzy na nią.
Odwróciłem fotografię. Ani słowa.
Nie poszedłem spać. Spotkałem Konstancję.
Kiedy skończyłem czytać, świtało. Potem leżałem na łóżku, patrząc, jak stopniowo zarysowują się w świetle nadchodzącego dnia kształty przedmiotów, jak powoli zalewa je różowawe światło. Ptaki budziły się w ogrodzie i ktoś - kto? - dyrygował dla mnie ich chórem, odtwarzając śpiewną partyturę poranka. Niebo jaśniało, pokrywało się płynnym złotem. Nie czułem senności.
Była ze mną przez cały dzień. Rozmawiałem z nią, idąc przed siebie, a potem, jakby nieświadomie skręciłem na południe. Pies biegł obok, węsząc.
Tu mieszkała. Gdzie wisiała huśtawka? Czy rosną jeszcze tamte drzewa? Sad zdziczał, gałęzie jabłoni były kruche, łamały się w dłoniach z trzaskiem. Resztki starych uli. Wreszcie dom. Okna i drzwi zabite deskami, płaty tynku odpadające ze ścian. Gdzie była jej sypialnia?
Przysiadłem na wyszczerbionych stopniach ganku, pies obok mnie. Ukryłem twarz w dłoniach. Obie odeszły.
Wracałem przez wieś. Nie byłem na cmentarzu od pogrzebu babki. Uprzątnąłem nagrobek dziadków, wyrzuciłem kwiaty i znicze, które ktoś niedawno zostawił.
Potem poszedłem na drugą stronę kościoła i cmentarza. Ten grobowiec ciągle tu jest, muszę się dowiedzieć, czy nic mu nie grozi. Może trzeba będzie zapłacić, na cmentarzu robi się ciasno, czy nie zechcą go zburzyć?
Kiedy żyła babka... kiedy żyła, przychodziliśmy tu razem. Polerowała kamień, zapalała świece, ustawiała świeże kwiaty. Nie zapomniała, nigdy. Teraz moja kolej.
MAKSYMILIAN KUCZYŃSKI, czytam. 1875 - 1930. ANNA Z WOLSKICH KUCZYŃSKA 1881 - 1930. ZYGMUŚ JANUSZEWICZ 1924 - 1929. KONSTANCJA Z KUCZYŃSKICH JANUSZEWICZOWA 1900 - 1947.
Uświadomiłem sobie nagle, że nie wiem, gdzie jest grób jej męża. Dlaczego nie leżą razem - teraz to jasne. Ale gdzie on spoczywa? Marian Januszewicz. Był od niej starszy, zmarł w 1933, 34?
Obszedłem cały cmentarz. Nie znalazłem nic. Czy ksiądz będzie wiedział?
W kościele panował półmrok. Jak to dobrze, że modlitwy z dzieciństwa przychodzą zawsze wtedy, gdy są potrzebne. Nie zapomina się tamtych słów, choć być może słowa nie są ważne. Siedziałem w ławce, w ciszy. Nawet nie zauważyłam, kiedy podszedł proboszcz.
(...)

Dlaczego poczułem się tak, jakbym był zakochany? Czy można zakochać się w umarłej? Rozmawiałem z nią. Zdaje mi się, że nawet o niej śniłem, ale przebudzenie płoszyło ją jak ducha.
Ojciec musi ją pamiętać, miał przecież siedemnaście lat, kiedy zmarła. Wydzwaniałem do niego - w domu nie było telefonu, jeździłem pekaesem do Zarzecza i tam z automatu na poczcie prowadziłem z nim długie telekonferencje. W końcu powiedział, że wszystko, co pamięta, napisał mi w liście.
Przesyłka była gruba: kartki papieru kancelaryjnego wypełnione równym pismem taty, ważniejsze rzeczy podkreślone. Cały on.
Księgi parafialne. Daty, fakty, imiona. Nasz proboszcz i jego kolega z Wojakowic wiedzieli całkiem sporo.
Byli też starzy ludzie we wsi, ich pamięć. Chodziłem od domu do domu. Opowiadali chętnie, głównie nie na temat.
Powoli wyłaniały się obrazy. Jeszcze za mgłą. Niejasne. Coraz bliższe.

 
© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Powrót do Bretanii

Byliśmy tam kilka razy. Zawsze za krótko. 
 


Urzekła nas ta kraina, z jej ciemnymi klifami, zacisznymi zatoczkami, białymi domami o szczytowych ścianach zwieńczonym kominem.
Z zielenią żywopłotów, wilgotnymi połaciami łąk, kamiennymi krzyżami przy drogach. Z menhirami nieoczekiwanie wyrastającymi na łące obok wsi, z dolmenami przy drodze. Z salinami skąpanymi w szarej mgle, gdzie czaple wypatrują zdobyczy w wąskich strumieniach.
 


Powróciłam tam za sprawą lektury.


 Księżyc nad Bretanią” mógłby być zwykłą powieścią dla kobiet, bo opowiedziana historia wpisuje się w pewien nurt, nawet schemat: dojrzała kobieta odnajduje wreszcie własne życie. A jednak wykracza poza i ponad banał (życie jest w gruncie rzeczy powtarzalne...) zarówno psychologiczną wnikliwością, jak i darem zachwytu.
I tym zachwytem mnie poruszyła.


"W powietrzu czuć było ił i rozgrzany leśny grunt (…) Poza brzęczeniem owadów, paplaniną zięb, jakimś odległym trzaskiem i szelestem liści na wietrze nie było nic słychać. Nic. Jej kroki były jedynymi odgłosami na wiodącej wzdłuż brzegu Aven krętej leśnej drodze, która zwęziła się na szerokość ramion. Niczym zwężający się ciągle korytarz do jakiegoś nieznanego pokoju. (...) Mijała stare wysokie drzewa, które przepuszczały na dróżkę niewiele światła, przesiąkniętego zieloną mgiełką (…) Zaczęło padać, choć słońce nadal świeciło, a krople deszczu sprawiły, że powietrze aż zaiskrzyło." 


 
"Uznała, że ta złocista poświata to welon, który oddziela ten świat od tamtego. W połowie mostu uniosła rękę i wsunęła ją w ten welon. Deszcz był delikatny i ciepły. Wyobraziła sobie, że wróżki i olbrzymy mijają ją na moście i śmieją się z tego, że wsadziła rękę do świata umarłych.
Nie zdawała sobie sprawy, że świat może być taki czarowny i piękny."



W Bretanii spotkaliśmy nielegalnych imigrantów, stadko ibisów. To święte ptaki starożytnego Egiptu, wcielenie boga Tota. Te upodobały sobie mokradła Morbihan.





Nina George "Księżyc nad Bretanią" przełożyła Daria Kuczyńska - Szymala
Fotografie z maja 2012, pierwsza - z 2002 (skan)

Przejście przez strumień (21)

Teraz temat powraca, nie tylko w tej opowieści. Dwie książki, których jeszcze nie przeczytałam, dotyczą Jej w sposób szczególny.
"Obciążeni" - książka o społeczeństwie, które zatracilo instynkt moralny, pozwalajac na mordowanie chorych.
I "Góra Tajget"Szpital w Lublińcu, w którym zabito moją Babcię.


Miasto nigdy nie stało się moim domem. Mimo niewątpliwej urody - ulic wspinających się na wzgórza, zaniedbanego, ale malowniczego historycznego centrum, zielonych wąwozów wnikających aż do śródmieścia - pozostało raczej wynajętym mieszkaniem: dość wygodnym, urządzonym na miarę moich potrzeb, i obcym. Po kilkunastu latach nadal nie byłem stąd, ale też naprawdę nie byłem znikąd. Moja przynależność do Wsi była złudzeniem.
Dopiero teraz docierało do mnie, że wyjazd z Miasteczka, wybór miejsca studiów tak daleko do domu był ucieczką nie tylko od matki, od obojga rodziców; był też ucieczką z tamtej przeklętej ziemi, niewdzięcznej, opornej.
Dzieje rodziny matki budziły we mnie niepokój, opór, niechęć. Przez wiele lat słuchałem, nie zadając pytań, zabraniając sobie głębszego zaangażowania. Teraz już wiem, że to był lęk. Nadal go odczuwam. Lęk przed bólem, buntem, poczuciem odrzucenia.
Ludzie stamtąd należeli tylko do tamtej ziemi, ale ona nie istniała na mapach. W tym miejscu były kreślone, poprawiane, zmieniane. Pytano mieszkańców o zdanie, a jakże, tyle że ich opinia dla nikogo nie była wiążąca. Naprawdę liczyły się interesy wielkich mocarstw, bezpieczeństwo zwycięzców. W tej rozgrywce gigantów los kilkuset tysięcy ludzi był bez znaczenia. Ich poczucie tożsamości, nawet silnie ugruntowane, jak w przypadku mojego dziadka, ciągle było kwestionowane. Przez świat, przez polityków, przez sąsiadów, w końcu przez nich samych.
Potem już nie pytano. Nieprawda, znów ich zapytano. DVL, niemiecka lista narodowościowa. Ciekaw jestem, ilu z moich kolegów ma mgliste choćby pojęcie, dlaczego tak wielu ludzi stamtąd znalazło się na niej. Dlaczego Kościół apelował, by do niej przystępowali. Ilu i dlaczego przyjęło pierwszą i druga grupę, co po kilku latach miało się okazać wyrokiem skazującym na wygnanie.
Dowiedzieli się, kim są i co ich czeka.
Dziadka: Dachau. Jego dzieci: wypędzenie z domu, który zajęło Gestapo. Wujków: mundury Wehrmachtu. Mieli szczęście, z trzecią grupą DVL jako niepewni politycznie nie trafili na front wschodni. Paryż, Normandia, Pas de Calais... Jednemu udało się dostać do niewoli i potem pływał na polskich okrętach podwodnych.
Potem nie pytano. Pociągi z niewolnikami jechały w przeciwną stronę.
Chciałem wiedzieć, kim jestem. Nie chciałem być człowiekiem bez przeszłości. Chciałem żyć w świecie jasnych kryteriów. Wydawało mi się, że uciekając, odnajdę swoją tożsamość.

Babka chorowała. Miała opiekę tam na miejscu, ale czułem się winny, że z nią nie jestem. Od kolejnego semestru udało się tak ułożyć zajęcia, żebym mógł wyjeżdżać co tydzień na cztery dni. Pakowałem plecak, brałem psa i jechaliśmy na wieś.
Chciała mi tyle powiedzieć. Wykorzystać te ostatnie chwile - była tego świadoma, bez lęku i bez sprzeciwu - żeby ocalić resztki tamtego świata, tamtego życia. Komu, jak nie mnie miała to wszystko przekazać? Rozpoznawałem znajome wątki, ale pojawiały się nowe postacie, szczegóły. Jakieś niuanse, których wcześniej nie odczytywałem. Mówiła z trudem, więc nie zawsze zadawałem pytania. Potem zapominałem, o co chciałem spytać. Lęk i rozpacz, że ją tracę, zaćmiewały mi umysł.
Ojciec też przyjeżdżał, coraz częściej. Nagle dostrzegłem, że zaczął się starzeć. W końcu i matka przyjechała, żeby zostać dłużej.

A potem to się stało.
I kiedy po pogrzebie, po stypie zamknąłem się w swoim pokoju, zrozumiałem, że jestem sam, zupełnie sam.
Ta samotność ciągle zmieniała oblicza.
Tępy ból. Zaciśnięte gardło. Za późno.
Przebudzenia nad ranem i powolne uświadamianie sobie, gdzie jestem, aż do nagłego szarpnięcia, gwałtownego - jak po nagłym naciśnięciu hamulca - uderzenia. Łomot serca.
Pustka. Pytania, zadawane nie wiadomo komu.
Wracają sceny, obrazy, słowa. Także te, których nie wypowiedziałem, a teraz jest już za późno. I te wypowiedziane: w złości, w zniecierpliwieniu.
Wina. Na zawsze winny. Bez odkupienia.
Dni długie i podobne do siebie. Dali mi wolne, na uczelni ktoś mnie zastępował. Wziąłem L-4, lekarz w Zarzeczu wypisał bez słowa. Pytał, czy chcę coś na sen. Nie chciałem.
Pies patrzył na mnie leżąc na podłodze, ciężko wzdychając. Siedziałem w kuchni, patrząc w ogień. Teraz dom był mój. Rodzice wyjechali, nie chciałem ich pomocy przy porządkowaniu rzeczy babki. Zrobię to kiedyś, sam. Może.
Kończyła się zima.

Wróciłem do miasta. Trzeba iść dalej. Nawet jeśli nie wiem, dokąd. Najprościej będzie planować tylko na dziś. Mógłbym zostać w łóżku, ale trzeba wyprowadzić psa. On zakotwicza mnie w codzienności. Chce wyjść. Chce jeść. Chce się bawić. Więc siłą rzeczy ja też wychodzę, jem, a nawet się bawię. Idę do biblioteki.
Czy to był przypadek? Właśnie wtedy wpadła mi w ręce książka, skromny skrypt odbity z maszynopisu, który zmusił mnie, by pomyśleć o mojej drugiej babci. Nie widzianej nigdy babci Agnieszce.
Niemcy przeprowadzili tam eutanazję, mówiła matka, nie wdając się w szczegóły. Może sama ich nie znała? Miała wtedy kilka lat. Może nie była w stanie o tym myśleć. Jak to było?
Teraz już wiem, że nigdy nie dowiedziała się prawdy. To, co wiemy, jest jej fragmentem.
Moja babcia Agnieszka na jedynym zdjęciu, jakie mam, patrzy w dal. Sprawia wrażenie kruchej i zagubionej, nieobecnej. Na co zachorowała po urodzeniu trzeciego dziecka, mojej matki? Depresja poporodowa? Schizofrenia? Nie była w stanie udźwignąć życia. Jak to było? Przestała wstawać z łóżka? Siadała na krześle i patrzyła w przestrzeń? Zapominała dokąd i po co idzie? Wpadała w gniew, krzyczała? Próbowała targnąć się na własne życie? Nic nie wiem. Musiało być źle, skoro szpital był jedynym wyjściem.
Jak wyglądały takie szpitale? Nadal tak wyglądają. Wielkie sale. Żadnej prywatności, nawet w łazience. Zdrowemu trudno uwierzyć, że kogokolwiek można w tych warunkach wyleczyć. Nie mnie o tym wyrokować.
Eutanazja, powiedziała mama. Co za bzdura! To słowo szydzi ze swojej treści: dobra śmierć.
Robili to we wszystkich szpitalach psychiatrycznych. Wywozili ich samochodami, zamienionymi w komory gazowe, trując tlenkiem węgla lub spalinami. Rozstrzeliwali w lasach albo na miejscu, bywało, że na dziedzińcu szpitalnym. Truli lekami, zwłaszcza dzieci. A tych, których nie zamordowali, zabijał głód, choroby i strach. To była generalna próba Zagłady.
W drugim tomie skryptu są listy zabitych; niekompletne. Nie ma tu mojej babci.
Lebensunwerten Lebens. Istoty niewarte życia.
Szpital, w którym była, widziałem raz. Nie wiem, czy odważę się pojechać tam ponownie.
Po wkroczeniu Niemcy zarządzili częściową ewakuację chorych i personelu w nieznanym kierunku, pisze autor opracowania. Nie ma dowodów, by chorych wtedy zabijano.
Jak to? Jest tam jej grób. Czy to też fikcja? Były takie miejsca, miejsca fikcyjnego pochówku chorych, zmarłych, według dokumentacji, w szpitalach. Rodzinom wysyłano nawet zawiadomienia. Masowe groby w lasach nie wszystkie zostały odkryte.
Ale jak, w jaki sposób mam spytać o to matkę i ciotki?
Pierwsza była ciotka Urszula. Starsza od mamy o trzy lata. To dużo.
Pojechali na pogrzeb. Dziadka z nimi nie było, wszystko wskazuje na to, że już wtedy był w Dachau. Kto z nimi pojechał? Ciotka, sąsiadki. To pomieszczenie było pełne trumien. Trumnę otworzono. Babcia miała piękną, jasną twarz i czerwone usta. Kobiety odnalazły ślady zastrzyków.
Była dokumentacja. Kiedy jeździli na jej grób, podawali nazwisko i odnajdywano w księdze numer grobu. Więc dlaczego autor opracowania o tym nie pisze?
Uznał tę śmierć za naturalną? Tylko dlatego, że tak zapisano w karcie?
Było tam wiele trumien, powiedziała ciocia.
Czytałem o tym w latach pięćdziesiątych, powiedział wujek. O ile pamiętam, było to jakieś czasopismo medyczne. A może książka? Zeznania świadków, sanitariuszy. Chorych zabijano zastrzykami z fenolu.
Dlaczego doktor B. o tym nie wspomina?
Nie mają zwyczaju sięgać do dawnych opracowań, skwitowała ciotka. 
Nonsens. Trudno mi w to uwierzyć. Muszę się z nim spotkać.
Nie spotkałem się z nim, ani wtedy, ani potem. Nie wiem, na co czekam. Nie po raz pierwszy tak się zachowuję, jestem na siebie wściekły, lecz nic nie robię. Może powstrzymała mnie reakcja matki, jej widoczny ból, kiedy zacząłem o tym mówić. Nie jestem gotów wyjść naprzeciw własnemu cierpieniu. Chciałbym zrozumieć, ale... Chyba nie jestem dość silny.

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.


niedziela, 7 lutego 2016

Przejście przez strumień (20)

 
Była jesień, koniec października. Wracając ze spaceru zobaczyłem je na trawniku: dwa gawrony, przycupnięte, przytulone do siebie w jakiś dziwny sposób. Nie poruszyły się, kiedy się zbliżyłem, tylko patrzyły na mnie przerażonymi, szklistymi oczami i jeszcze mocniej przytulały się do siebie. Zrozumiałem, że są chore, nie potrafią ani odbiec, ani odfrunąć. Było popołudnie, jeszcze godzina i piwniczne koty nie dadzą im żadnych szans.
Co robić? Nie mogłem ich tak zostawić, czekających na śmierć, bezbronnych. Przypomniałem sobie, że, w przeciwieństwie do ludzi, gawrony są monogamiczne. Więc pewnie postanowiły razem umrzeć, bo cóż innego im pozostało? Ale co im dolega? Czy poturbował je kot? A może ktoś je otruł?
Odchodziłem z uczuciem, że nie powinienem. Teraz, kiedy już je zobaczyłem, nie mogę nic nie zrobić. Cokolwiek będzie lepsze niż nic, nawet jeśli nie ma już dla nich ratunku.
W mieszkaniu znalazłem wysokie tekturowe pudło z pokrywą i stary obrus. Pies miał nadzieję, że zabiorę go ze sobą, ale nic z tego.
Złapałem je bez trudu, jeden próbował odbiec, kuśtykając, lecz łapy odmówiły mu posłuszeństwa. Narzuciłem na niego obrus, wtedy przestał krzyczeć, nawet się nie wyrywał. Trafił do pudełka, za nim drugi.
Czasem dobrze jest mieszkać w uniwersyteckim mieście. Do kliniki weterynaryjnej mam spacerem pięć minut. Młoda lekarka obejrzała ptaki: skrzydła i łapy mają całe, może się czymś zatruły albo są chore? Podała im penicylinę, zapytała, czy będę przychodził z nimi na zastrzyki. Czemu nie? Nocą jest chłodno, proszę je trzymać w mieszkaniu. Można im podać wodę, jedzenia nie.
Siedziały w pudle początkowo cicho, potem zaczęły się wiercić. Ten silniejszy - pewnie samiec - głośno zakrakał. Nie wstawały, siedziały przycupnięte, woda w miseczce nie budziła ich zainteresowania. Dandys stał z nosem przy drzwiach, zaintrygowany. Nie! ostrzegłem go, wpuszczając do pokoju. Nie wolno! Popatrzył na mnie z niezadowoleniem: co to ma znaczyć, dlaczego sprowadziłeś tych intruzów? I jeszcze z nimi rozmawiasz!
Gawron nadal wiercił się i wydzierał mimo braku sił. Włączyłem telewizor i - cisza. Ptaki umilkły. Nie doceniałem siły mediów.
Wieczorem wygasiłem światła, wyłączyłem telewizor i poszliśmy z psem na długi spacer. Noc była chłodna, będzie przymrozek. Na niebie lśniły Plejady. Więc po cóż nam, jak gwiazdom zagubionym w mroku spalać się ogniem wiecznie, kiedy chłód nas czeka... zawsze wracały do mnie te słowa, gdy na nie patrzyłem. Winne grono. Siedem nieszczęśliwych sióstr, rzuconych na niebo. Po cóż...
Kiedy otworzyłem drzwi mieszkania, obaj z psem stanęliśmy jak wryci. Z ciemności dobiegało donośne chrapanie.
Zamknąłem drzwi do pokoju, a i tak spoza nich słychać było tamtych dwoje. Doszedłem do wniosku, że to dobry znak, będą żyć.
Rano zajrzałem do pudła. Stały już na własnych nogach, nadal chrapiąc. Obudzone poruszyły się niespokojnie. Większy łypał na mnie okiem, przekrzywiając łepek. Już was wypuszczam, powiedziałem, pójdziecie na balkon.
Wykuśtykały z pudła i uciekły niezdarnie w kąt balkonu. Ciągle mi nie ufały, zupełnie do nich nie docierało, że uratowałem im życie. Z drugiej strony jednak nie wyrywały się, nie walczyły, kiedy je złapałem, więc może coś rozumieją? Zastanawiałem się nad tym niezbyt serio, bo przecież sam sobie coś ofiarowałem, zabierając je z trawnika, i miałem nadzieję, że zostaną u mnie jakiś czas.
Zamknąłem balkon i poszedłem zaparzyć kawę.
Kiedy po śniadaniu spojrzałem przez szybę drzwi balkonowych, był tam już tylko jeden ptak. Przycupnął na niskiej poprzeczce balustrady i patrzył w dół. Wahał się. Stuknąłem w szybę i wtedy odleciał, ale wylądował na trawie. Nie wzleciał w górę. Zaniepokoiłem się. Ten jest słabszy, nie da sobie rady. Nie mogę pozwolić, żeby samiec stracił żonę. Muszę uratować oboje.
Wyszliśmy z Dandysem przed dom. Mój gawron, czy też gawronowa kuśtykała po trawniku, wrzeszcząc na psy, które na takie dictum omijały ją szerokim łukiem. W końcu schroniła się pod samochodem. Poleciłem ją opatrzności i poszedłem z psem. Są granice ingerencji w czyjeś życie, nawet gawrona.
Tego dnia miałem zajęcia dopiero po południu. Siedziałem przy biurku, kiedy zza okna dobiegł mnie głośny gawroni wrzask. Brzmiał jak wołanie o pomoc i tym właśnie był. Mój gawron był obiektem żywego zainteresowania czającego się w krzakach kota, który tylko dlatego nie przystąpił do akcji, że w pobliżu kręciły się dwa psy. Ptak obrał sensowny kierunek, kuśtykając w stronę psów. Pochwyciłem nieco przybrudzony obrus i wybiegłem z domu. Gawron próbował przede mną uciec, ale osaczyłem go pod murem. Przykryty obrusem natychmiast się uciszył.
Wpakowałem go do pudła, przykryłem pokrywą, żeby nie uciekł prosto w kocie pazury i zostawiłem na balkonie. Może słysząc swoich współbraci szybciej nabierze sił? Wyszedłem z domu. Przez całe zajęcia zastanawiałem się, jak sobie radzi.
Pierwsze kroki po powrocie skierowałem na balkon. Pudło było puste, pokrywa leżała obok. Chciałbym, wiedzieć, jak im się to udało i niestety nigdy się nie dowiem. Dobrze, że są zdrowe. Szkoda, że ich tutaj nie ma.
A może są? Na brzozie pod moim oknem każdego ranka siadują teraz trzy pary zamiast dwóch, które tu bywały w zeszłym roku.


To zdarzyło się tylko raz. Kłótnia z Wierą. Nawet nie wiem, o co. Pewnego dnia – było to w mieszkaniu jej ojca, wówczas nieobecnego – ni stąd ni zowąd, jak mi się wówczas zdawało, zaczęła zasadniczą rozmowę. O co chodziło? Może o wszystko. A może o to, że ja nie jestem taki, jaki powinienem być. Że gdybym się zmienił, bylibyśmy szczęśliwsi. A może o to, że wcale się nie kochamy. Poczułem się, jakby przywalił mnie wielki głaz, jakbym utracił oddech. Położyłem się na podłodze, nic nie słyszałem i nic nie rozumiałem. Byłem kompletnie wyczerpany. Chciałem wyjść, ale nie mogłem się ruszyć.
Wiera wyszła do drugiego pokoju. Kiedy poczułem się lepiej, spakowałem swoje rzeczy – nie było tego wiele – i wyszedłem bez słowa.
 
© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Przejście przez strumień (19)

- Ty jesteś jego idolem - powiedziała Wiera. - Mnie zaledwie lubi.
To była prawda: Dandys, choć przyjazny wobec wszystkich, słuchał tylko mnie i tylko ja mogłem przeprowadzać takie nieprzyjemne operacje, jak czesanie albo czyszczenie zębów. Od Wiery przyjmował jedzenie, witał ją wylewnie, podawał łapę, ale to do mnie przychodził po pieszczoty i do moich nóg przytulał się, gdy czegoś się bał. To było przyjemne, nie ukrywam: choć dla jednej istoty na świecie jestem silnym i godnym zaufania facetem.
(...)
To Dandys, zwany też Gapciem, sprawił, że i w mieście zacząłem dostrzegać otoczenie: barwy nieba i drzew, ptaki żerujące na osiedlu i w wąwozach. Nagle okazało się, że mam świetnych sąsiadów w klubie psiarzy, a mój kudłaty kumpel szybko zdobył przyjaciół i jeśli tylko zobaczył przez drzwi balkonowe albo wyczuł w jakiś inny sposób, że Puszek albo Kora są na spacerze, urządzał mi taki koncert - popiskiwanie, warkot i szczekanie naraz, z dodatkiem tańca i lizania po twarzy - że chcąc nie chcąc wkładałem kurtkę i sięgałem po smycz.
Złota jesień trwała długo tego roku, brzozy i kasztany nie traciły liści, a trawa zachowała zieleń. Obserwowałem przedwieczorne przeloty kawek i gawronów na nocleg do pobliskiego parku: chmura pokrzykujących ptaków na tle czerwieniejącego nieba. Ostatnie promienie słońca oświetlały fasady domów, żywopłoty, drzewa. Nocą gałęzie wysokich drzew były pełne ptaków, jak dużych, czarnych owoców. Co jakiś czas część z nich podrywała się do lotu i kołowały nad parkiem. Czy kiedyś naprawdę cichną, by zasnąć?
          (...)
Przyszedł mróz. Znajoma kałuża nęciła z daleka. Pies wbiegł prosto w jej środek. Co to? Stanął osłupiały. Gdzie jest woda? Spojrzał w dół, polizał, powąchał. Popatrzył na mnie, a na jego pysku malowała się taka rozterka i strapienie, że się roześmiałem.
- To lód - powiedziałem. - Kałuża zamarzła, Gapciu.
Patrzył na mnie przekrzywiając głowę, postawił uszy. Mój spokojny ton przekonał go, że to nowe zjawisko mieści się w normie. Polizał lód, spojrzał na mnie i pobiegł do bawiących się psów.
Nie wszystko jednak dawało się łatwo objaśnić. Kobieta w futrze z lisów zwróciła jego uwagę już z daleka. Zatrzymał się, węsząc. Opuszczał coraz niżej ogon. Sprawdził, czy przy nim jestem, a kiedy nas mijała, zapiszczał. Szedł za nią powoli, z opuszczonym ogonem, skomląc. Co czuł? Chciałbym to wiedzieć. Może to samo, co ja?
(...)

Byłem już panem adiunktem. Tylko jakoś nie sprawiało mi to radości.
Byłem też człowiekiem żonatym, co z trudem do mnie docierało, bo moje małżeństwo było zaiste fenomenem. Oczywiście nikt nie odważyłby się zapytać, dlaczego nie mieszkamy razem. Wyobrażam sobie reakcję Wiery, milczenie i nieruchomy wzrok spoczywający na intruzie, a gdyby ten zagalopowawszy się nalegał, krótkie: słucham? zadane tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nie musiała stosować tak radykalnych metod, miałem wrażenie, że czasem nawet nam zazdrościli: to był czas pierwszych dzieci i pierwszych kryzysów, pierwszych po ślubie skoków w bok albo marzeń o nich. Zaspokojenie potrzeb trzy- czy czteroosobowej rodziny wymagało sporego wysiłku, a kiedy po wódce puszczały hamulce, zdarzało się wylewanie żalów przy znajomych, branie nas na świadków i sojuszników, męczące i żenujące sceny z cudzego życia prywatnego, które obserwowaliśmy z niesmakiem i ulgą, że nas to nie dotyczy. 
Tak, mieliśmy szczęście. Wzajemna uprzejmość i ustępowanie sobie z drogi tak bardzo weszły nam w krew, że nigdy się nie kłóciliśmy. Jeśli któreś z nas poczuło się dotknięte, raczej się wycofywało, milkło. Omijaliśmy skrzętnie wszelkie drażliwe tematy, zajęci każde swoimi sprawami, na tyle zgodni, by na otoczeniu sprawiać wrażenie dobranej pary. Bez scen, kłótni, płaczu, więc i bez pojednań - nasz związek coraz bardziej przypominał białe małżeństwo. Coraz rzadziej inicjowaliśmy seks, coraz trudniej przychodziło nam wypowiedzieć czułe słowo. To nie był chłód, raczej uprzejma obojętność, i nawet jeśli jedno z nas miało czasem ochotę przerwać tę ciszę jakimś gestem, słowem, krzykiem, szybko przywoływało się do porządku. To byłoby niestosowne, mówiłem sobie wtedy, Wiera zdziwiłaby się, po co komplikować sobie życie? Tak, jak jest, jest dobrze.
Obcy, nie wrogowie. Może oboje czuliśmy się winni i skrzywdzeni, ale żadne z nas nie przyznawało się do tych uczuć. Tak jest dobrze, myśleliśmy, tak jest lepiej, niż być samemu i lepiej, niż żyć jak inni: w ogniu emocji, nad którymi nie panują. Nie dawaliśmy sobie powodów do gniewu czy zazdrości. Mieliśmy szczęście. 

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright. 

 

sobota, 6 lutego 2016

Portofino















































Fotografie z 5 października 2015

Przejście przez strumień (18)

Było ich czworo. Łaciate stworzenia bliżej nieokreślonego gatunku, zdecydowanie ssaki, sądząc po tym, jak lgnęły do sutków Miśki. Ich psia tożsamość stawała się jednak z dnia na dzień coraz bardziej niewątpliwa, podobnie jak odmienne charaktery i temperamenty. Miały swój kojec w kuchni pani Krysi, Waldkowej, jak mówiła babka. Gdy zaszedłem tam któregoś kwietniowego wieczoru - minęły właśnie święta wielkanocne i rodzice wrócili już do domu, zostawiając mnie samego z babką - usłyszałem dziwny głos Miśki, ni to szczekanie, ni to radosny pisk. Witała mnie w otwartych drzwiach radosna i podniecona jak nigdy. Pobiegła przed siebie w stronę kąta kuchni, wróciła, pokazując mi, że mam iść za nią, ale kiedy już się zbliżyłem, z jej gardła wydobył się warkot, stanęła między mną a kojcem, pokazując: możesz patrzeć, ale nie waż się dotknąć. Były tam, zwinięte w jedną puchatą kulkę, jej szczenięta, najpiękniejsze w świecie. Pochwaliłem, masz piękne dzieci, Miśka; zamerdała ogonem i uspokojona weszła do kojca. Natychmiast całe towarzystwo zaczęło się pchać do jedzenia, ale kiedy pochyliłem się nad nimi, głuchy warkot osadził mnie na miejscu. Już dobrze, wycofałem się, usiadłem przy stole, pani Krysia podała mi szklankę słabej, słodkiej herbaty.
- Chcesz jednego? - spytała. - Są trzy psy i jedna suczka.
- Nie myślałem o tym - zawahałem się. - Muszę się zastanowić (...)

 
Mój mały ulubieniec trzymał się nieco na uboczu, nie przepychał się, raczej działał sposobem. Przysiadał na rozkraczonych tylnych łapach, patrzył na otoczenie granatowymi oczkami, przekrzywiając zabawnie łepek, kręcąc nim jakby z niedowierzaniem. A kiedy jego rodzeństwo w ferworze walki zapominało, o co właściwie chodzi, jednym skokiem sięgał sutka i zamykając oczy z rozkoszy zaczynał ssać. Był prawie czarny, choć po paru tygodniach wyraźniejsze stały się znaki szczególne: biały koniuszek ogona, krawacik, kołnierz i skarpetki.
- Dandys - powiedziała pani Krysia.
- Może go tak nazwać?
- Na wsi by cię ludzie wyśmiali, ale miejski pies... - zamyśliła się. - Będzie z tobą spał w łóżku, co? - zaczęła się śmiać.
- Kto wie? - ja też się śmiałem. - W końcu nie będzie miał budy, w której ja mógłbym z nim spać. Sama pani rozumie...
- Oj, nie wytrzymam – chichotała, trzymając się za brzuch. - Tomek i Dandys. Pasujecie do siebie, z niego też troszkę dziwak. Nie obraź się. Popatrz, jak się zamyślił. 
Rzeczywiście piesek siedział patrząc w przestrzeń. Na spłaszczonym jeszcze, dziecięcym pyszczku malowały się jakieś nieuświadomione emocje. Jego rodzeństwo baraszkowało obok. Nagle jeden z braci chwycił Dandysa zębami za ogon. Ten natychmiast odpowiedział atakiem i położył przeciwnika na łopatki.
Podniosłem go do góry i ucałowałem czarny nosek.
- Jesteś mój - powiedziałem.

(...)
Jeszcze zanim zaczęło się lato, uświadomiłem sobie, jak daleko odpłynęły ode mnie tamte problemy i wszystko, co mnie zaprzątało w Mieście. Gdy o tym pomyślałem, poczułem ukłucie w piersi, ale to był moment. Bo właśnie wtedy zrozumiałem, że jestem wolny, że tylko ode mnie zależy, co dalej z tym wszystkim zrobię. Praca doktorska była na ukończeniu, sypiałem dobrze, martwił mnie niestety stan zdrowia babki i bałem się o nią, ale spędzaliśmy razem tak wiele czasu i prowadziliśmy ważne, dla niej i dla mnie, rozmowy. Może nic w życiu nie ma za darmo, może właśnie tak musi być, nie zamierzam uciekać od myśli o tym, że moja ukochana babcia kiedyś umrze, nie zamierzam udawać, że śmierć nie istnieje. Wolę wierzyć, jak ona, że nie jest końcem, tylko przejściem. O, tak, lękam się bólu po jej utracie. Nie ma nikogo, kto mógłby zająć jej miejsce. Dla ludzi, którzy normalnie żyją, jakimś ratunkiem są własne dzieci; ja miałem tylko swoje futrzane dziecko, zabawnego psiaka, który - wiedziałem to - będzie moim kumplem i towarzyszem podróży, który na nowo nauczy mnie radości, tak jak teraz, przez tych parę miesięcy, nauczył przyglądać się i dziwić każdej rzeczy, jakbym ją widział po raz pierwszy. Mój anioł stróż chyba ciągle nade mną czuwa, choć nie rozmawiam z nim od dzieciństwa. Spojrzałem na ścianę: był tam, na obrazku, rozpościerając skrzydła nad dwojgiem dzieci idących wąską kładką. Więc nie wszystko stracone? 
 
Jeździłem do Miasta, oddawałem Profesorowi kolejne partie maszynopisu, dyskutowaliśmy, wypożyczałem książki, płaciłem rachunki. Spotkania z Wierą były nawet przyjemne, bez przymusu, ze świadomością, że zaraz wracam do siebie, na wieś. Nie zaproponowałem jej, żeby do mnie tam przyjechała, choć zapadały chwile takiej znaczącej ciszy, kiedy zdawało się, że ona czeka na te słowa: a może byś... I właśnie pewność, że na nie czeka, że przyjmie je chętnie, z wdzięcznością, że chciałaby - dla mnie - porzucić na jakiś czas luksusy miejskiego życia na rzecz zaniedbanej chałupy mojej babki, ta pewność, że wszystko ode mnie zależy, sprawiała, że milczałem, czerpiąc z tego jakąś mściwą satysfakcję. Świadomość władzy nad kimś, przypomniałem sobie słowa Liwii: nie pamiętałem kontekstu. Nie wziąłem pod uwagę dumy Wiery, nie zamierzała czekać ani prosić, spakowała się i pojechała do Niemiec, dotąd nie wiem, kogo tam miała, kto ją zaprosił na miesiąc czy dwa, czy pracowała? Nie spytałem o to, w końcu to nie był mój interes, nie mieliśmy wspólnego majątku, załatwiła to nawet formalnie. Demonstracyjnie nie okazywałem zainteresowania, a ona zachowywała się tak, jakby nie czuła się tym urażona. Moja świadomość władzy była złudzeniem; może to i lepiej. Wiera miała wrócić jesienią, ja też. Na razie było lato, dotkliwy ból ustąpił i wydawało się, że będę żyć.
 (...)
Ale lato zawsze trwa za krótko. Dopiero co z małym Dandysem za pazuchą wędrowałem przez pola. Doszliśmy w miejsce, którego nie znałem: wśród łąk wił się strumień, o stromych brzegach porośniętych trzcina i trawą, z której pod naciskiem stóp wyskakiwały żabki i świerszcze. Położyłem się na trawie, spłowiałej od słońca. Pachniała ziołami, gorzko i korzennie. Piesek węszył, rozglądał się zaciekawiony, łapiąc wiatr w zwilgotniałe nozdrza. Zobaczył motyla, bielinka, i próbował go złapać. Za chwilę zaciekawił go jakiś chrząszcz, wędrujący w trawie. Wyjąłem z plecaka kanapkę, odłamywałem po kawałku dzieląc się z psem: raz ty, raz ja. Potem nalałem wody z butelki w zagłębienie dłoni, ciepły różowy języczek wychłeptywał ją łapczywie. Odpoczywaliśmy leżąc na trawie, pies dyszał, wysunąwszy język, świerszcze szeptały w upale. Zobaczyłem ptaki lecące w stronę pobliskiego sosnowego zagajnika. 
(...)
Poszliśmy tam. Lasek pełen był wykrotów, wśród drzew kryły się krzewy malin, na których powoli dojrzewały owoce. Spojrzałem w górę, wierzchołki sosen na wietrze kołysały się niebezpiecznie, zdawało się, że gniazda zaraz spadną na ziemię. Gwałtowny poryw wiatru i zobaczyłem ją: czapla stała na gnieździe, obojętna na kołysania, jak majtek na maszcie. Dopiero teraz dostrzegłem, że jest ich więcej, cały lasek usiany jest śladami ich obecności, a w koronach sosen znajdują się dziesiątki czaplich gniazd.
Zboża dojrzewały, spacery wśród łanów żyta były dla pieska okazją do nowych zabaw. Zapędzał się w głąb pola, tracił mnie z oczu, gwizdałem na niego. Gdy w końcu, zdyszany, odnajdywał drogę, rzucał się ku mnie z radością. Miałem ochotę narwać kwiatów, chabry i kąkole kusiły swoją urodą, chciałbym mieć na stole ich bukiet, jak wówczas, gdy pacholęciem będąc zrywałem je dla mamusi, a ona przyjmowała je i układała w wazonie, jakby to były orchidee ofiarowane przez księcia. Gdyby teraz ktoś mnie zobaczył z wiązką chwastów, uznaliby mnie za wariata, choć już i tak miałem na wsi opinię dziwaka. Z żalem rzuciłem w rów zerwane kwiaty, może miałoby jednak sens pogodzić się tym, że jestem odmieńcem. Może... jeszcze nie teraz. 
(...) 
 

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Dlaczego historia?

Dlaczego? Odpowiadam na to pytanie wielokrotnie -  w tekście "Przejścia przez strumień". Bo jest fascynująca. Bo kilka razy w życiu ją spotkałam i przynajmniej raz wciągnęła mnie w swoje tryby.

Lecz spojrzeć na nią oczami historyka, nie będąc nim? To jeszcze trudniejsze, niż spojrzenie na świat oczami mężczyzny, będąc bez wątpienia kobietą. 

Zdradzę po trosze niektóre wątki dalszego ciągu (nie wszystkie tu przytoczę, bo powieść publikuję we fragmentach).

I tu miejsce na podziękowania dla tych, dzięki którym jednak się odważyłam:



Refleksje zawarte w książkach Philippe Ariesa Czas historii i Johna H. Arnolda Historia. Bardzo krótkie wprowadzenie pomogły mi, mam nadzieję, zrozumieć dylematy historyka, rozdartego między postulatem naukowego obiektywizmu a osobistym, intymnym stosunkiem do przeszłości. 
 
Spośród książek o Normanach szczególnie ważne okazały się: Wilhelm Zdobywca Paula Zumthora, Historia Normanów R. Allena Browna i Historia Anglików Paula Johnsona.

Historia wieku XVII w Polsce jest przedmiotem licznych znakomitych książek. Stanisław Herakliusz Lubomirski. Pisarz – polityk – mecenas pod redakcją Wandy Roszkowskiej to zbiór referatów z interdyscyplinarnej konferencji poświęconej tej niezwykłej postaci.

Dwie prace pod redakcją Zdzisława Jaroszewskiego: Pacjenci i pracownicy szpitali psychiatrycznych w Polsce zamordowani przez okupanta hitlerowskiego i los tych szpitali w latach 1939-1945 oraz Zagłada chorych psychicznie w Polsce 1939-1945 są wstrząsającym, choć niekompletnym opracowaniem dotyczącym tego tematu.

Operacja Overlord stanowi przedmiot tak wielu wspomnień i opracowań, że pozwolę sobie wymienić książkę przeczytaną jednym tchem: Robert Bielecki: Normandia 1944. Wypada też wspomnieć o Najdłuższym dniu Corneliusa Ryana.
Silnych emocji dostarczyła mi lektura Drugiej wojny światowej 1939-1945 Johna F. C. Fullera.