niedziela, 7 lutego 2016

Przejście przez strumień (19)

- Ty jesteś jego idolem - powiedziała Wiera. - Mnie zaledwie lubi.
To była prawda: Dandys, choć przyjazny wobec wszystkich, słuchał tylko mnie i tylko ja mogłem przeprowadzać takie nieprzyjemne operacje, jak czesanie albo czyszczenie zębów. Od Wiery przyjmował jedzenie, witał ją wylewnie, podawał łapę, ale to do mnie przychodził po pieszczoty i do moich nóg przytulał się, gdy czegoś się bał. To było przyjemne, nie ukrywam: choć dla jednej istoty na świecie jestem silnym i godnym zaufania facetem.
(...)
To Dandys, zwany też Gapciem, sprawił, że i w mieście zacząłem dostrzegać otoczenie: barwy nieba i drzew, ptaki żerujące na osiedlu i w wąwozach. Nagle okazało się, że mam świetnych sąsiadów w klubie psiarzy, a mój kudłaty kumpel szybko zdobył przyjaciół i jeśli tylko zobaczył przez drzwi balkonowe albo wyczuł w jakiś inny sposób, że Puszek albo Kora są na spacerze, urządzał mi taki koncert - popiskiwanie, warkot i szczekanie naraz, z dodatkiem tańca i lizania po twarzy - że chcąc nie chcąc wkładałem kurtkę i sięgałem po smycz.
Złota jesień trwała długo tego roku, brzozy i kasztany nie traciły liści, a trawa zachowała zieleń. Obserwowałem przedwieczorne przeloty kawek i gawronów na nocleg do pobliskiego parku: chmura pokrzykujących ptaków na tle czerwieniejącego nieba. Ostatnie promienie słońca oświetlały fasady domów, żywopłoty, drzewa. Nocą gałęzie wysokich drzew były pełne ptaków, jak dużych, czarnych owoców. Co jakiś czas część z nich podrywała się do lotu i kołowały nad parkiem. Czy kiedyś naprawdę cichną, by zasnąć?
          (...)
Przyszedł mróz. Znajoma kałuża nęciła z daleka. Pies wbiegł prosto w jej środek. Co to? Stanął osłupiały. Gdzie jest woda? Spojrzał w dół, polizał, powąchał. Popatrzył na mnie, a na jego pysku malowała się taka rozterka i strapienie, że się roześmiałem.
- To lód - powiedziałem. - Kałuża zamarzła, Gapciu.
Patrzył na mnie przekrzywiając głowę, postawił uszy. Mój spokojny ton przekonał go, że to nowe zjawisko mieści się w normie. Polizał lód, spojrzał na mnie i pobiegł do bawiących się psów.
Nie wszystko jednak dawało się łatwo objaśnić. Kobieta w futrze z lisów zwróciła jego uwagę już z daleka. Zatrzymał się, węsząc. Opuszczał coraz niżej ogon. Sprawdził, czy przy nim jestem, a kiedy nas mijała, zapiszczał. Szedł za nią powoli, z opuszczonym ogonem, skomląc. Co czuł? Chciałbym to wiedzieć. Może to samo, co ja?
(...)

Byłem już panem adiunktem. Tylko jakoś nie sprawiało mi to radości.
Byłem też człowiekiem żonatym, co z trudem do mnie docierało, bo moje małżeństwo było zaiste fenomenem. Oczywiście nikt nie odważyłby się zapytać, dlaczego nie mieszkamy razem. Wyobrażam sobie reakcję Wiery, milczenie i nieruchomy wzrok spoczywający na intruzie, a gdyby ten zagalopowawszy się nalegał, krótkie: słucham? zadane tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nie musiała stosować tak radykalnych metod, miałem wrażenie, że czasem nawet nam zazdrościli: to był czas pierwszych dzieci i pierwszych kryzysów, pierwszych po ślubie skoków w bok albo marzeń o nich. Zaspokojenie potrzeb trzy- czy czteroosobowej rodziny wymagało sporego wysiłku, a kiedy po wódce puszczały hamulce, zdarzało się wylewanie żalów przy znajomych, branie nas na świadków i sojuszników, męczące i żenujące sceny z cudzego życia prywatnego, które obserwowaliśmy z niesmakiem i ulgą, że nas to nie dotyczy. 
Tak, mieliśmy szczęście. Wzajemna uprzejmość i ustępowanie sobie z drogi tak bardzo weszły nam w krew, że nigdy się nie kłóciliśmy. Jeśli któreś z nas poczuło się dotknięte, raczej się wycofywało, milkło. Omijaliśmy skrzętnie wszelkie drażliwe tematy, zajęci każde swoimi sprawami, na tyle zgodni, by na otoczeniu sprawiać wrażenie dobranej pary. Bez scen, kłótni, płaczu, więc i bez pojednań - nasz związek coraz bardziej przypominał białe małżeństwo. Coraz rzadziej inicjowaliśmy seks, coraz trudniej przychodziło nam wypowiedzieć czułe słowo. To nie był chłód, raczej uprzejma obojętność, i nawet jeśli jedno z nas miało czasem ochotę przerwać tę ciszę jakimś gestem, słowem, krzykiem, szybko przywoływało się do porządku. To byłoby niestosowne, mówiłem sobie wtedy, Wiera zdziwiłaby się, po co komplikować sobie życie? Tak, jak jest, jest dobrze.
Obcy, nie wrogowie. Może oboje czuliśmy się winni i skrzywdzeni, ale żadne z nas nie przyznawało się do tych uczuć. Tak jest dobrze, myśleliśmy, tak jest lepiej, niż być samemu i lepiej, niż żyć jak inni: w ogniu emocji, nad którymi nie panują. Nie dawaliśmy sobie powodów do gniewu czy zazdrości. Mieliśmy szczęście. 

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz