sobota, 6 lutego 2016

Przejście przez strumień (18)

Było ich czworo. Łaciate stworzenia bliżej nieokreślonego gatunku, zdecydowanie ssaki, sądząc po tym, jak lgnęły do sutków Miśki. Ich psia tożsamość stawała się jednak z dnia na dzień coraz bardziej niewątpliwa, podobnie jak odmienne charaktery i temperamenty. Miały swój kojec w kuchni pani Krysi, Waldkowej, jak mówiła babka. Gdy zaszedłem tam któregoś kwietniowego wieczoru - minęły właśnie święta wielkanocne i rodzice wrócili już do domu, zostawiając mnie samego z babką - usłyszałem dziwny głos Miśki, ni to szczekanie, ni to radosny pisk. Witała mnie w otwartych drzwiach radosna i podniecona jak nigdy. Pobiegła przed siebie w stronę kąta kuchni, wróciła, pokazując mi, że mam iść za nią, ale kiedy już się zbliżyłem, z jej gardła wydobył się warkot, stanęła między mną a kojcem, pokazując: możesz patrzeć, ale nie waż się dotknąć. Były tam, zwinięte w jedną puchatą kulkę, jej szczenięta, najpiękniejsze w świecie. Pochwaliłem, masz piękne dzieci, Miśka; zamerdała ogonem i uspokojona weszła do kojca. Natychmiast całe towarzystwo zaczęło się pchać do jedzenia, ale kiedy pochyliłem się nad nimi, głuchy warkot osadził mnie na miejscu. Już dobrze, wycofałem się, usiadłem przy stole, pani Krysia podała mi szklankę słabej, słodkiej herbaty.
- Chcesz jednego? - spytała. - Są trzy psy i jedna suczka.
- Nie myślałem o tym - zawahałem się. - Muszę się zastanowić (...)

 
Mój mały ulubieniec trzymał się nieco na uboczu, nie przepychał się, raczej działał sposobem. Przysiadał na rozkraczonych tylnych łapach, patrzył na otoczenie granatowymi oczkami, przekrzywiając zabawnie łepek, kręcąc nim jakby z niedowierzaniem. A kiedy jego rodzeństwo w ferworze walki zapominało, o co właściwie chodzi, jednym skokiem sięgał sutka i zamykając oczy z rozkoszy zaczynał ssać. Był prawie czarny, choć po paru tygodniach wyraźniejsze stały się znaki szczególne: biały koniuszek ogona, krawacik, kołnierz i skarpetki.
- Dandys - powiedziała pani Krysia.
- Może go tak nazwać?
- Na wsi by cię ludzie wyśmiali, ale miejski pies... - zamyśliła się. - Będzie z tobą spał w łóżku, co? - zaczęła się śmiać.
- Kto wie? - ja też się śmiałem. - W końcu nie będzie miał budy, w której ja mógłbym z nim spać. Sama pani rozumie...
- Oj, nie wytrzymam – chichotała, trzymając się za brzuch. - Tomek i Dandys. Pasujecie do siebie, z niego też troszkę dziwak. Nie obraź się. Popatrz, jak się zamyślił. 
Rzeczywiście piesek siedział patrząc w przestrzeń. Na spłaszczonym jeszcze, dziecięcym pyszczku malowały się jakieś nieuświadomione emocje. Jego rodzeństwo baraszkowało obok. Nagle jeden z braci chwycił Dandysa zębami za ogon. Ten natychmiast odpowiedział atakiem i położył przeciwnika na łopatki.
Podniosłem go do góry i ucałowałem czarny nosek.
- Jesteś mój - powiedziałem.

(...)
Jeszcze zanim zaczęło się lato, uświadomiłem sobie, jak daleko odpłynęły ode mnie tamte problemy i wszystko, co mnie zaprzątało w Mieście. Gdy o tym pomyślałem, poczułem ukłucie w piersi, ale to był moment. Bo właśnie wtedy zrozumiałem, że jestem wolny, że tylko ode mnie zależy, co dalej z tym wszystkim zrobię. Praca doktorska była na ukończeniu, sypiałem dobrze, martwił mnie niestety stan zdrowia babki i bałem się o nią, ale spędzaliśmy razem tak wiele czasu i prowadziliśmy ważne, dla niej i dla mnie, rozmowy. Może nic w życiu nie ma za darmo, może właśnie tak musi być, nie zamierzam uciekać od myśli o tym, że moja ukochana babcia kiedyś umrze, nie zamierzam udawać, że śmierć nie istnieje. Wolę wierzyć, jak ona, że nie jest końcem, tylko przejściem. O, tak, lękam się bólu po jej utracie. Nie ma nikogo, kto mógłby zająć jej miejsce. Dla ludzi, którzy normalnie żyją, jakimś ratunkiem są własne dzieci; ja miałem tylko swoje futrzane dziecko, zabawnego psiaka, który - wiedziałem to - będzie moim kumplem i towarzyszem podróży, który na nowo nauczy mnie radości, tak jak teraz, przez tych parę miesięcy, nauczył przyglądać się i dziwić każdej rzeczy, jakbym ją widział po raz pierwszy. Mój anioł stróż chyba ciągle nade mną czuwa, choć nie rozmawiam z nim od dzieciństwa. Spojrzałem na ścianę: był tam, na obrazku, rozpościerając skrzydła nad dwojgiem dzieci idących wąską kładką. Więc nie wszystko stracone? 
 
Jeździłem do Miasta, oddawałem Profesorowi kolejne partie maszynopisu, dyskutowaliśmy, wypożyczałem książki, płaciłem rachunki. Spotkania z Wierą były nawet przyjemne, bez przymusu, ze świadomością, że zaraz wracam do siebie, na wieś. Nie zaproponowałem jej, żeby do mnie tam przyjechała, choć zapadały chwile takiej znaczącej ciszy, kiedy zdawało się, że ona czeka na te słowa: a może byś... I właśnie pewność, że na nie czeka, że przyjmie je chętnie, z wdzięcznością, że chciałaby - dla mnie - porzucić na jakiś czas luksusy miejskiego życia na rzecz zaniedbanej chałupy mojej babki, ta pewność, że wszystko ode mnie zależy, sprawiała, że milczałem, czerpiąc z tego jakąś mściwą satysfakcję. Świadomość władzy nad kimś, przypomniałem sobie słowa Liwii: nie pamiętałem kontekstu. Nie wziąłem pod uwagę dumy Wiery, nie zamierzała czekać ani prosić, spakowała się i pojechała do Niemiec, dotąd nie wiem, kogo tam miała, kto ją zaprosił na miesiąc czy dwa, czy pracowała? Nie spytałem o to, w końcu to nie był mój interes, nie mieliśmy wspólnego majątku, załatwiła to nawet formalnie. Demonstracyjnie nie okazywałem zainteresowania, a ona zachowywała się tak, jakby nie czuła się tym urażona. Moja świadomość władzy była złudzeniem; może to i lepiej. Wiera miała wrócić jesienią, ja też. Na razie było lato, dotkliwy ból ustąpił i wydawało się, że będę żyć.
 (...)
Ale lato zawsze trwa za krótko. Dopiero co z małym Dandysem za pazuchą wędrowałem przez pola. Doszliśmy w miejsce, którego nie znałem: wśród łąk wił się strumień, o stromych brzegach porośniętych trzcina i trawą, z której pod naciskiem stóp wyskakiwały żabki i świerszcze. Położyłem się na trawie, spłowiałej od słońca. Pachniała ziołami, gorzko i korzennie. Piesek węszył, rozglądał się zaciekawiony, łapiąc wiatr w zwilgotniałe nozdrza. Zobaczył motyla, bielinka, i próbował go złapać. Za chwilę zaciekawił go jakiś chrząszcz, wędrujący w trawie. Wyjąłem z plecaka kanapkę, odłamywałem po kawałku dzieląc się z psem: raz ty, raz ja. Potem nalałem wody z butelki w zagłębienie dłoni, ciepły różowy języczek wychłeptywał ją łapczywie. Odpoczywaliśmy leżąc na trawie, pies dyszał, wysunąwszy język, świerszcze szeptały w upale. Zobaczyłem ptaki lecące w stronę pobliskiego sosnowego zagajnika. 
(...)
Poszliśmy tam. Lasek pełen był wykrotów, wśród drzew kryły się krzewy malin, na których powoli dojrzewały owoce. Spojrzałem w górę, wierzchołki sosen na wietrze kołysały się niebezpiecznie, zdawało się, że gniazda zaraz spadną na ziemię. Gwałtowny poryw wiatru i zobaczyłem ją: czapla stała na gnieździe, obojętna na kołysania, jak majtek na maszcie. Dopiero teraz dostrzegłem, że jest ich więcej, cały lasek usiany jest śladami ich obecności, a w koronach sosen znajdują się dziesiątki czaplich gniazd.
Zboża dojrzewały, spacery wśród łanów żyta były dla pieska okazją do nowych zabaw. Zapędzał się w głąb pola, tracił mnie z oczu, gwizdałem na niego. Gdy w końcu, zdyszany, odnajdywał drogę, rzucał się ku mnie z radością. Miałem ochotę narwać kwiatów, chabry i kąkole kusiły swoją urodą, chciałbym mieć na stole ich bukiet, jak wówczas, gdy pacholęciem będąc zrywałem je dla mamusi, a ona przyjmowała je i układała w wazonie, jakby to były orchidee ofiarowane przez księcia. Gdyby teraz ktoś mnie zobaczył z wiązką chwastów, uznaliby mnie za wariata, choć już i tak miałem na wsi opinię dziwaka. Z żalem rzuciłem w rów zerwane kwiaty, może miałoby jednak sens pogodzić się tym, że jestem odmieńcem. Może... jeszcze nie teraz. 
(...) 
 

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz