wtorek, 29 lipca 2014

Kuglarze ( Aerial Manx)



KUGLARZE

Lecz kimże są, powiedz, owi wędrowni linoskoczkowie,
ci nieco jeszcze szybciej niż my mijający, których od rana
urabia, k o m u, k o m u na uciechę
nigdy niesyta wola? Skręca ich, rozkręca,
zwija, rozwija, wywija nimi
podrzuca ich w górę, łapie na nowo; jakby z naoliwionej
gładszej strony powietrza spadają
na zwiotczały do ich nieustannego
odbijania się, coraz cieńszy dywan,
dywan zagubiony we wszechświecie.
 
Tak tłumaczy Mieczysław Jastrun Piątą elegię Rainera Marii Rilkego. Tekst – jeden z kamieni milowych dwudziestowiecznej poezji. Z wielu pięter możliwych interpretacji wybieram tę jedną, mi najbliższą.






Kim są owi kuglarze? Przedstawieni na obrazie Picassa, zatrzymali się na pustkowiu. Siłacz, staruch, co już tylko gra na bębnie twarzy użyczył mu Guillaume Apollinaire. Młody mężczyzna, dwaj chłopcy, dziewczynka z koszem kwiatów. I kobieta, na granicy kadru, siedząca w pyle, odwrócona, z twarzą ocienioną kapeluszem. Kobieta z Majorki, znana z wcześniejszego płótna.

Picasso chętnie malował kuglarzy, arlekinów. La famille de saltimbanques jest zwieńczeniem całej serii płócien z lat 1901 –1906. Rainer Maria Rilke, zachwycony obrazem, który zobaczył w monachijskiej galerii, namówił Hertę Koenig, by go nabyła. Ilekroć zatrzymywał się w jej domu, mieszkał w pokoju Picassa. Po latach wspomnienie wróci do niego z potężną siłą; w Muzot, gdy, jak się zdawało, zakończył już Elegie duinejskie, w gorączce tworząc Sonety do Orfeusza, pojawiła się nagle Piąta elegia, zastępując wcześniej napisane Antystrofy


Ale oto teraz, wyobraź sobie, w jakimś promiennym lśnieniu dogasającej burzy, powstała jeszcze jedna elegia, Saltimbanques - pisał Rilke do Lou Andreas – Salomé. - Ona najcudowniej uzupełnia całość (…) w ten sposób pojawili się też owi Saltimbanques, którzy mnie tak bezustannie nachodzili i odtąd nigdy mnie nie opuszczali!
Teraz dopiero cykl został dopełniony. 
 
By zrozumieć wagę tematu, trzeba uświadomić sobie znaczenie Elegii. Są one testamentem poety. Rilke, stawiając człowieka w obliczu śmierci każe mu walczyć nieustannie o zdobycie wyższej świadomości, która pozwoli mu przezwyciężyć strach przed śmiercią, przez włączenie jej we własny byt, pojęte jako wypełnienie nakazu doskonalenia się, tak wielkiego, że znosi wszelkie przeciwieństwa – pisze Mieczysław Jastrun. 

Pewne tematy wymagają wielkiego formatu – powiedział mi kiedyś Tomasz Tatarczyk. Obraz Picassa ma 2,34 na 2,22 m. Kompozycja, a właściwie jej brak, jest zapewne zamierzony - pisze Antonina Vallentin - postacie te zostały rozproszone w przestrzeni, przychodzą zewsząd i znikąd, skupione na jakimś śmiesznym postoju: gruby błazen, arlekin w pstrym kostiumie, dziewczynka ciągnąca po ziemi koszyk kwiatów, nagi wyrostek i jego młodszy brat w zbyt luźnym kaftanie i, na samym brzegu obrazu z prawej strony, niczym z nimi nie związana, odwracająca wzrok, owa kobieta z Majorki.


Chagallowscy Trzej akrobaci są dziełem dojrzałego artysty. Ta relatywnie późna próba zmierzenia się z tematem, który zawsze przyciągał jego uwagę, może wypływać z chęci dokonania konfrontacji – dopiero teraz Chagall wydaje się być gotowy, by swoim wizyjnym językiem malarskim spróbować opowiedzieć o świecie, którego siłą jest właśnie wizyjność – piszą Ingo Walther i Rainer Metzger. - Czarodziejskość zagadnienia i czarodziejskość jego wizualnej realizacji wchodzą sobie jednak w drogę, grożą wzajemną neutralizacją. Picasso bezlitośnie konfrontował swoich kuglarzy i arlekinów z rzeczywistością, natomiast Chagall w obrazach o tej samej tematyce zmuszony jest walczyć z tautologią.



Cyrk jest dla mnie magicznym widowiskiem, które przychodzi i mija jak świat - pisał Chagall. Wielki cyrk i Wielka parada wyszły spod pędzla sędziwego malarza. Rozhukana swoboda i muzyka, gabinet czarów i osobliwości, miejsce, w którym z pozoru nie rządzą już żądne prawa – to elementy, które określają w równym stopniu świat cyrku i świat malarski Chagalla. Malując barwne cyrkowe widowisko konkretyzuje własne marzycielskie fantazje – dodają Walther i Metzger.

Akrobata pod kopułą cyrkowego namiotu to oczywiście sam Chagall – bo kondycja artysty jest losem kuglarza. Jest tańcem na linie.
I by wrócić do Rilkego – tak właśnie odczytuje Piątą elegię Bernard Antochewicz: obszar losu i pracy linoskoczków jest aluzją do sytuacji poety i jego sztuki.

I gdyby pójść za tą analogią: bezdomność bywała także losem i Rilkego, i Chagalla.



Kuglarze, linoskoczkowie, włóczędzy. Ludzie wolni, ale i wyrzutkowie. Dostarczyciele olśnień, budzący zachwyt - bezdomni nędzarze. Balansujący na krawędzi - dla chwili podziwu, dla paru rzuconych do czapki miedziaków. 
 
Życie na krawędzi jest życiem na marginesie.



Misterium śmierci. Widowiskowość umierania.
Nie tak daleko jest z rzymskiej areny do commedii dell’arte.
Nigdy nie zwiedzam aren. Odrzuca mnie niemal dotykalna aura cierpienia, wyczuwalny zapach krwi, choć minęły dwa tysiące lat.
Nie bywam w cyrku.

W cyrku ludzie uśmiechają się przy umieraniu.
Ja nie będę się uśmiechała.
Lidia Giga, treserka, została rozszarpana na strzępy przez lwa, którego wykarmiła butelką.
Siłaczowi zerwała się płonąca lina, spadł głową w dół.
CZY JUŻ W CZASIE SPADANIA UMIERA SIĘ ZE STRACHU?
Moja siostra i tata też już spadli, ona z tyczki, którą ojciec balansował na czole, a on z wysoko rozpiętej liny.
Ale nie umarli i występowali dalej.

Oto Aglaja Veteranyi, dziecko cyrku: Gdy mama wisi za włosy pod kopułą cyrku, moja siostra opowiada BAJKĘ O DZIECKU GOTUJĄCYM SIĘ W MAMAŁYDZE, żeby mnie uspokoić.
Kiedy sobie wyobrażę, jak to dziecko gotuje się w mamałydze, i jak strasznie to musi boleć, wtedy nie będę myślała, że moja mama może spaść, mówi siostra.

Dziewczyna na piłce jest wiotka i delikatna. Otacza ją pustynny pejzaż, jak i na innych obrazach Picassa, przedstawiających cyrkowców. Mężczyzna: trener, czy raczej treser? Potężne, umięśnione plecy i uda, ciało i profil jak wyciosane z kamienia. Czy to, co trzyma w dłoni, jest batem?
W cyrku nie ma litości. Litość oznacza śmierć.
Nigdy nie będę wisiała za włosy, nie chcę.
Wyrywam sobie całe kłęby włosów, jak pióra z kury na rosół.

Aglaja: cyrkówka, aktorka, pisarka. Samobójczyni. 


Dario Fo opisuje występ cyrkowców widziany oczami olśnionego dziecka: Do dziś pamiętam każdy jego szczegół: wysoko w górze, pod kopułą, dwie młode kobiety zeskakują z rozhuśtanego trapezu i wykonują kolejne salta, zostawiając za sobą zanikającą smugę światła…

Henri de Toulouse – Lautrec był od dzieciństwa oczarowany cyrkiem. Poświęcił mu kilka obrazów i cykl grafik: w perspektywicznym skrócie ukazany biegnący wokół areny koń, woltyżerka unosząca się na jego zadzie, słoń i treser, klauni. Uderza w tych pracach szkicowość i dynamika. Zatrzymany na chwilę ruch, mgnienie. Nieuchwytne, niesamowite widowisko. Widziane z góry, z boku, zza kulis. Niekonwencjonalne kadrowanie, wyrazisty rysunek, duże, rozświetlające obraz plamy bieli, i subtelne, oszczędne operowanie kolorem.

Oto grafika Brunona Schulza z Xięgi Bałwochwalczej: Mademoiselle Circe i jej trupa albo Cyrk. Dwaj siłacze mierzą się z ciężarami, zaś kobieta w czarnych pończochach i krótkiej sukience, z pejczem, podpierając się pod bok, zastępuje tu figurę dyrektora cyrku, grubego jegomościa w surducie, z cygarem. Mężczyźni, niewolnicy, mimo pozorów siły fizycznej mizerni i godni pogardy, są skazani na los tego, który już na pół zamieniony w zwierzę pełza u jej stop. Przerażeni i olśnieni widzowie patrzą znad krawędzi sceny. Co to za cyrk? 
 
Tak, Schulzowski cyrk jest niebezpiecznie blisko istoty życia. Z jego potwornością, upokorzeniem, niesamowitością, magnetyzmem. 
 
Cyrk to życie w krzywym zwierciadle.

Tak blisko niebezpiecznej strony życia jest cyrk na obrazach Witolda Wojtkiewicza. Wojtkiewicz penetrował sferę z pogranicza świata rzeczywistego i świata sztuki - sferę cyrku, teatru i jarmarku - coraz mocniej pogłębiając artystyczną fikcję swych przedstawień. Zwiotczałe figury komediantów, kuglarzy i pierrotów, niknące w sutych fałdach kostiumów, trwają w odrętwieniu. Pogrążeni w myślach, spętani wspólnym przeznaczeniem klauni wsłuchują się w świat namiętności i lęków skrywanych pod znieruchomiałą w grymasie maską błazna – pisze Irena Kossowska. - Zamkniętych we własnym, hermetycznym świecie "wariatów", uwięzionych na toczących się na kółkach platformach i karykaturalnie zdeformowanych, Wojtkiewicz przeobraził z czasem w reprezentantów świata artystycznej fikcji - w zamaskowanych komediantów, klownów i pierrotów, zastygłych w bezruchu, spętanych niemocą, obezwładnionych własnymi myślami na podobieństwo wegetujących u kresu życia emerytów (…) aktorom towarzyszą marionety, lalki bardziej od nich witalne, tragiczne i groteskowe, ucieleśniające ludzkie odczucia. (…) Nośnikiem symbolicznych znaczeń staje się twarz-maska, niekiedy zwielokrotniona, pojawiająca się na podobieństwo obrazów Jamesa Ensora i Edvarda Muncha w zwartym tłumie postaci. 
 
Aschenbach umiera w Wenecji za maską klauna. Jego szaleństwo, obsesja nie da się pod nią ukryć. Zasłona spływa wraz z łzami.



Kim więc są Rilkeańscy linoskoczkowie? Otacza ich krąg spojrzeń, róża widzów. Róża: czysta sprzeczność, chwilowa doskonałość, ulotne trwanie, mgnienie formy idealnej. Lecz w finale ich widownią okażą się nieprzeliczeni milczący umarli. Czy widowisko odsłania nam tajemnice życia?

To, czym jest ono w istocie: istnieniem na krawędzi.
Żonglowaniem i spadaniem – jak na owym placu w Paryżu
gdzie modystka M a d a m e L a m o r t
ruchliwe drogi Ziemi, nie kończące się wstęgi
wije i zwija…

To ona decyduje: Pani Śmierć. 
 
I tu, jak w innych elegiach, dwukrotnie zostaje przywołany Anioł, nie stróż i opiekun, lecz doskonale obojętny, potężny byt, w którym – jak pisał Rilke do Witolda Hulewicza - przeobrażenie Widzialnego w Niewidzialne, które my realizujemy, już się dokonało. Anioł: zawsze wzywany daremnie.
Jesteśmy Przeobrazicielami ziemi, naszego całego bytu, wzloty i upadki naszej miłości, wszystko uzdatnia nas do tego zadani – mówi Rilke.
Wszystko, co odwraca nas od rzeczywistego życia, które ustawicznie usiłujemy zdobyć, wszystko, co już od dzieciństwa nas zniekształca, streszcza poeta w wizji kuglarzy, którzy utracili ludzką naturę w swoich rolach odgrywanych na pograniczu śmierci. Rilke obserwował ich zachowanie się, i współczucie, którym ich darzył, może być porównane do współczucia Picassa w jego obrazach poświęconych linoskoczkom i kuglarzom - pisze Mieczysław Jastrun.

Jest to współczucie bez pocieszenia.


Czy upragniona doskonałość, do której jesteśmy predestynowani, jest możliwa tu, na tym świecie? A może tylko w innej przestrzeni, na niewysłowionym dywanie, możliwe jest samospełnienie?
Zaprawdę, to osobliwe, nie przebywać już odtąd na ziemi…- mówił Rilke w Pierwszej Elegii. Owi doskonali linoskoczkowie z zakończenia Piątej… ukazaliby
to, czego tutaj nie można dokonać, śmiałe
wniebowzbite figury wzlotu serca,
wieże z rozkoszy,
gdzie nigdy nie było ziemi, od dawna tylko o siebie
oparte drabiny, i drżąc d o k o n a l i b y   t e g o . . .


Kim więc jesteśmy, wędrowni linoskoczkowie, żonglujący w przestrzeni, z nadzieją, że ochroni nas i ocali zraniona ziemia: zagubiony w kosmosie, coraz cieńszy, przetarty dywan.
Nieświadomi, że tam nigdy nie było ziemi

 
Szkic Kuglarze z Katalogu 8 Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu 2006
Fotografie z 27 lipca 2014: Carnaval Sztuk-mistrzów, Lublin: AERIAL MANX!

http://www.aerialmanx.com


niedziela, 27 lipca 2014

Blask kamienia - opactwo Notre-Dame w Cadouin

Założone w XII wieku w Cadouin ( Dordogne) opactwo cysterskie. 
Romański kościół konsekrowany w 1154 roku.


Zachodnia fasada trzynawowego kościoła to potężny, obronny mur.





Wirydarz o romańskich podstawach jest dziełem XV- XVI wiecznym.



Opactwo wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa jako część szlaku pielgrzymkowego do Santiago de Compostela

Puma - towarzysz podróży (17)

 

DRAMAT

Znów w Lublinie. Była sobota, koniec upalnego lipca. Wyszłam z psem, który się trochę opierał, ale uznałam, że spacer jest konieczny. Nagle upadł. Nie stracił przytomności, leżał i ciężko dyszał. Po kilkunastu minutach doszedł do siebie. Zadzwoniłam do gabinetu, doktora nie było, pani doktor doszła do wniosku, że tylko zasłabł, radziła go obserwować.

W niedzielne południe usłyszałam łoskot przesuwanego gwałtownie krzesła – Puma nie umiał wstać. Tracił równowagę, nie mógł utrzymać się na nogach. Tym razem zatelefonowałam na numer komórkowy doktora, prosząc o wizytę domową. Pies nie stracił przytomności, ale jest z nim źle.
Podejrzenie zespołu przedsionkowego”. 

 
Lekarz przyjeżdżał codziennie. Zastrzyki. Luminal, żeby nie próbował wstawać. Ekg, dzięki któremu można było zweryfikować leczenie. Lactulosum, by nie doszło do zaparcia. Od dawna nie mam dywanów i pies wiedział, że za załatwienie się w mieszkaniu nie grozi kara, a w tamtym czasie było to koniecznością.

Po dwóch dniach piesek wstawał, ale nie mógł chodzić, i tu przydał się kapok. Stał się czymś w rodzaju nosidełek – podtrzymywany w nim piesek mógł powoli iść, nie przewracając się, a wkrótce nauczył się schodzić po schodach przedsionka. Spacery nie trwały długo, początkowo kilka metrów przed blokiem, na trawnik, to wystarczyło. Ale chciał wychodzić.



Sąsiedzi pytali o jego zdrowie, współczuli. To dodawało sił. Tylko jeden wspomniał o uśpieniu psa.
-Czy pana zdaniem ten pies odczuwa ból? Bo ja uważam, że nie.
-Ale on jest stary.
-Pan i ja też nie jesteśmy pierwszej młodości – może i nas by trzeba uśpić?

Puma walczył o życie. Poddawał się zabiegom, nie sprzeciwiał doktorowi, wiedząc, że tak trzeba. Po trzech dniach pił wodę. Po pięciu zjadł pierwszy posiłek. W niedzielę, tydzień po zachorowaniu, podniósł nogę siusiając! Wkrótce czuł się niemal tak dobrze, jak przed tym epizodem.



Ten tydzień spędziłam z nim w domu i był to najlepszy tydzień tamtego roku. Miałam świadomość celu i sensu tego, co robiłam. Wiedziałam, że jestem we właściwym miejscu. Gdyby nie było nadziei, zdecydowana byłam nie przedłużać mu życia za wszelka cenę. Ale dobry lekarz i dzielny pies pokazali, co potrafią. Piętnastoletni Puma dał sobie radę. 
 




WOLA ŻYCIA

Oczywiście, szafarzy śmierci nie brakuje. Zasłaniają się „humanitarnymi” argumentami typu „zwierzak się męczy”. Tyle, że dla tego rodzaju ludzi każdy rodzaj cierpienia, uciążliwości czy niewygody jest pretekstem do eutanazji. A gdyby tak ciebie uśpić, człowieku? Absurdalne przekonanie, że jedynie życie bez bólu i bez problemów może być szczęśliwe, jest coraz bardziej powszechne. W naszej hedonistycznej kulturze i najlżejsze cierpienie, i bycie z cierpiącymi jest postrzegane jako ciężar. Dla mnie ten tydzień z chorym psem był nieoczekiwanym darem.


Uciekając od cierpienia uciekamy od szczęścia, tu nie ma nic do rozumienia. Nie trzeba starać się rozumieć, wszystko jest tajemnicą. Trzeba po prostu przeżywać tę tajemnicę - pisze Marie de Hennezel.

Jak mogłabym zabić kogoś, kto mi bezwarunkowo ufa? Czyjej miłości jestem bardziej pewna niż czegokolwiek na świecie? Kto zawsze potrafi mnie pocieszyć, kiedy życie boli tak bardzo, że brak już sił? Odbieranie życia jest grzechem, tu bezwarunkowo zgadzam się z Jerzym Nowosielskim. Zwierzę nie powie, że chce umrzeć, jak mógłby powiedzieć człowiek. Wola życia zwierząt jest niezłomna. 

 
Pies Baltic, uratowany z kry w Zatoce Gdańskiej po kilku dniach dryfowania przy straszliwym mrozie przetrwał, bo stał na niej i czekał. Wiedział? Wierzył? Baltic nie położył się, by umrzeć, nie wskoczył do wody. I miał szczęście, bo trafił do dobrych ludzi (zyskując przy okazji sławę, na co wcale nie miał ochoty).


Fotografie z Plaży Piemanson w delcie Rodanu - 2 września 2006

sobota, 19 lipca 2014

Puma - towarzysz podróży (16)

PROWANSJA I ZWIERZAKI

Następnej wiosny ze względu na pracę I. nie mogliśmy sobie pozwolić na objazd, zresztą chcieliśmy zamieszkać na miesiąc w Prowansji: robić zakupy na targu, jeść w ogrodzie, chodzić na spacery, z wycieczek wracać do domu.
Mieszkanie z portalu homelidays.com urzekło mnie, zwłaszcza jedno zdjęcie – uchylone drzwi na balkon, za nimi drzewa i odległy krajobraz. Wynajęliśmy je na cały maj. 

 
Weszłam i... tak! Przez drzwi balkonu wpadało stłumione światło. Był tam ogród, a robinia o ciemnoróżowych kwiatach zaglądała niemal do okien. Stare meble, azjatyckie tkaniny i biało - błękitne obrazy z greckimi pejzażami na betonowych, szarych ścianach - wszystko razem tworzyło cudowną harmonię. Częścią tej harmonii była ukwiecona jadalnia na balkonie i ptaki, śpiewające od świtu do nocy, a kiedy padało, także żaby. I carillon na szczycie wzgórza, wielka pozytywka, odzywająca się w nieoczekiwanych momentach i zalewająca całą dolinę kaskadą dźwięków.



W domu Puma sypiał na łóżku, w hotelach mu na to nie pozwalaliśmy. I tym razem, w gościnie u pani P., ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zamykałam żaluzjowe drzwi do sypialni. Czasem próbował się tam dostać przez balkon. W końcu zrozumiał, że jego miejsce do spania to mała sofka w salonie, przykryta kolorową tkaniną. Zawsze woziłam ze sobą indyjskie narzuty i szale, który spełniały różnorodne funkcje, a do tego mieszkania pasowały znakomicie. 

 
Piesek lubił też spać na balkonie, który nie miał posadzki, lecz deski, i było tam ciepło, ale przewiewnie. Przy okazji mógł kontrolować ogród i dziedziniec sąsiedniego domu, gdzie często biegały psy.


Mieszkanie na prowincji dostarcza wielu drobnych radości. Jak widok dwóch młodych osiołków na pastwisku, które na nasz widok zaczęły się wdzięczyć, ocierając się szyjami. Jak stadko kóz, z których najmłodsze chyba dopiero się urodziły, pilnowane przez trzy kudłate psiaki.



Jak owce i jagnięta wracające z pastwiska, prowadzane przez pasterza i dwa groźne, czarne psy, a w rzeczywistości posłuszne własnym zasadom, gdzie słucha się doświadczonych, a każdy w stadzie zna ich głosy. Zeszły w dół po stromym stoku bez najmniejszych obaw. 


I oczywiście koty.



Średniowieczna część Forcalquier to wzgórze zamkowe i jego bezpośrednie otoczenie. Choć zamku już nie ma, pozostało sporo starych domów i spacery wąskimi ulicami sprawiały nam sporą przyjemność – spokój, nieliczne samochody, za to można było spotkać i psy, i koty. Zwłaszcza te ostatnie tworzyły malowniczy koloryt dzielnicy. Maleńka, wielkooka kociczka – nazwałam ją Nefretete – spoglądająca na nas z zakratowanej niszy. 


Buras, który stanął na środku pustej ulicy i tak patrzył na psa, że ten podał tyły, a kot jeszcze poszedł za nim sprawdzić, czy na pewno opuścił jego teren. 

I ta czwórka: ciemnoszare, puszyste koty pilnujące rudego, o krótkich uszach, leżącego na murku, jakby był chory. Patrzyły na nas wielkimi, nieruchomymi oczami. 


Maluch, który smacznie spał na bagażniku samochodu i nawet nie drgnął, gdy przechodziliśmy.


Pięknych kotów spotykaliśmy mnóstwo, ale zadziwił nas pewien zabijaka z Cucuron, nazwany przez mnie Muszkieterem: z ogonem jak pióropusz, o zmierzwionej, brudnobiałej sierści w rudawe łaty, który ostentacyjnie wolno przeszedł przed psim nosem.