wtorek, 28 kwietnia 2015

Śladami Balthusa: Château de Chassy

Maj. Burgundia. Arkadyjskie pejzaże, obronne miasta, kościoły romańskie, zamki. Byliśmy już w Vézelay, Saumur, Avallon, płynęliśmy kajakiem rzeką La Cure.  




Czas ruszać na południe, ku Owernii, przez zielone wzgórza Morvan.















Średniowieczny, o surowej urodzie zamek Chassy, w którym mieszkał i malował Balthus w latach 1952 - 1961 jest niestety niedostępny. Podglądamy go zza płotu. 


 








Pejzaż wokół, zamkowy dziedziniec i bramę znamy z reprodukcji jego obrazów, a także z oglądanej przed kilku laty wystawy w Dijon. 















Wzgórza poprzecinane nitkami żywopłotów i szpalerami drzew, o monochromatycznym kolorycie, w którym dominują stłumione tony zieleni i brązowawa szarość. 















Dzień jest wilgotny i pochmurny, o szarawym świetle - jak na tamtych płótnach. Teraz już na zawsze taki pejzaż i takie światło pozostaną dla nas Balthusowskimi. 

____________

Fotografie z 26 maja 2007

Godny uwagi komentarz Teresy Węgrzyn:
"Podwórko na fermie w Chassy" pochodzi z okresu, kiedy zniechęcony Paryżem hrabia Balthazar Klossowski de Rola schronił się w zrujnowanym zamku, w kojarzącej mu się z Polską burgundzkiej okolicy Morvan. W ciągu siedmiu lat pobytu w Chassy (1954-61) artysta dosłownie sportretował region, pozostawiając 60 krajobrazów o właściwej mu melancholijnej, tajemniczej symbolice. W przeciwieństwie do większości współczesnych malarzy, desakralizujących świat, Balthus postrzegał go nieustannie jako dzieło Boga. We wspomnieniach często powraca do tematu wiary, interpretując swoje malarstwo jako wysiłek dochodzenia do świętości świata, dążenia do utrwalania esencji natury, jej ukrytego sensu."

Tekst Dariusza Czai także serdecznie polecam! 

 
A tu jego ostatni dom
 


sobota, 18 kwietnia 2015

Bo miłość jest jak moskitiera...

Tai był głodny. Na śniadanie zjadł znalezioną w szafce resztkę tostowego chleba. Zajrzał do lodówki, ale poza kilkoma brudnymi naczyniami nic tam nie było. W ciemnawym pokoju w suterenie panował chłód i wilgoć. Luan i Anes spali, skuleni pod kocami na wąskich tapczanach. Zmywali naczynia i sprzątali w barach, zwykle wracając nad ranem: marna płaca, ale dają jeść. On stracił robotę w smażalni przed tygodniem i jak dotąd nigdzie go nie chciano. Odwiedzał knajpy w dzielnicy, lecz szefowie patrzyli sceptycznie na jego niewysoką sylwetkę i wątłe ramiona, a Tai nie znał angielskiego na tyle dobrze, by wytłumaczyć, że ma dwadzieścia lat, choć na tyle nie wygląda, i może wykonywać najcięższe prace, byle cokolwiek wysłać do domu.

Beppe obudził się skacowany. Właściwie nie pił wiele, ale te święta go przygnębiały. Dobrze, że dziś wieczorem otwiera lokal, bo chyba nie wstałby z łóżka. Dopóki Carla żyła, a dzieci były małe, w wielkanocny poranek – jak w każdą niedzielę - ubierali się elegancko i szli do kościoła. Nawet tu, w Londynie, było wtedy jak w domu: powitania, uściski, okrzyki, biegające i wrzeszczące dzieciaki. Prawdziwe życie. Wstał niechętnie z łóżka i nie patrząc w lustro, by nie oglądać tego zmarnowanego faceta z worami pod oczami, powlókł się pod prysznic.

Henry spał. Śniło mu się coś przyjemnego, ale kiedy otworzył oczy, sen prysnął. Poczuł, że ma wzwód i powoli zaczął sobie przypominać mgliste obrazy z marzenia sennego. Uczucie ciepła w dole brzucha narastało. Dotykał się, pieścił bez pośpiechu. Tak, tak mi rób, szepnął. Miał przed oczami twarz chłopca ze snu. Kiedy wytrysnął, jęknął z rozkoszy. Gdzie jesteś? Leżał na wznak. Dobrze że ewakuowałem się wczoraj z domu, matka uwierzyła, że mam oddać w środę referat, wierzy we wszystko, co jej opowiadam, a ojciec ma to gdzieś. Czyta gazety i łazi z psem po wrzosowiskach, i nie może się doczekać poniedziałku rano. Sięgnął po chusteczki higieniczne, wytarł podbrzusze i poszedł do łazienki. Wynajęta kawalerka była lepsza niż pokoje większości jego kolegów, ale nie zapraszał ich tutaj. To było jego terytorium i nie dzielił go z innymi samcami alfa. Stojąc przed dużym lustrem patrzył z zadowoleniem na umięśnione, gładkoskóre ciało. Przeczesał palcami blond czuprynę, wysunął lekko szczękę i spojrzał sobie głęboko w oczy. Odkręcił wodę. Namydlając się pod prysznicem poczuł, że znów ogarnia go podniecenie. Zrobi sobie święta.

George nie spał tej nocy. Przewracał się z boku na bok, prześcieradło parzyło go w skórę. Od dawna miał kłopoty z zasypianiem, a jeśli nawet udawało mu się zdrzemnąć, był to płytki, krótkotrwały półsen, pełen męczących wizji i koszmarów. Trwało to, od kiedy odszedł Leo. Tamtego wieczoru wrócił ze szkoły znużony, ale pełen nadziei na romantyczny wieczór przy świecach i butelce wina – kupił Saint Emilion, które przyjaciel tak lubił – i spotkał się z nim oko w oko na schodach. Leo niósł walizkę i gdy go spostrzegł, twarz mu się zmieniła. To nie było zakłopotanie, lecz strach. Wybełkotał coś i zbiegł na dół, potrącając go, aż George się potknął i omal nie spadł ze stopni. Gdy się pozbierał, ruszył na dół. Przed domem stała taksówka; kiedy próbował otworzyć jej drzwiczki, Leo dał gwałtowny znak kierowcy, by ruszał. W pokoju na stole leżał list. Czytał go tak wiele razy, że znał jego treść na pamięć. Wielokrotnie gnieciony i rozprostowywany, całkiem już nieczytelny, był jedną z nielicznych pamiątek po pięciu latach z Leo. Nie mogłem znieść twojej zazdrości. Ludzi nie można mieć na własność. Wkrótce potem w szkole dano mu do zrozumienia, że jego orientacja seksualna stanowi publiczną tajemnicę i powinien uważać. Na kilka lat przed emeryturą utrata pracy byłaby katastrofą. Był za stary, by zaczynać życie od nowa. Był za stary na wszystko poza płatną miłością. Nie tego pragnął, lecz za gotówkę dostawał choć złudzenie, że jest dla kogoś ważny: opłacone pieszczoty, gwałtowność pożądania i ucisk w żołądku, gdy tamten brał pieniądze i pospiesznie odchodził.

Lena patrzyła w lustro. Oczy jej lśniły, a usta były czerwone, ale nie czuła się dobrze. Miała lekkie mdłości. Trawka i za dużo wódki - nie pamięta, jak wrócili do domu. Aleksander chrapał i poświstywał przez sen. Twarz miał zapuchniętą, rozlaną, a w półotwartych ustach widać było zepsuty ząb. Odwróciła się z odrazą. Dała się złapać w pułapkę. Jeśli Iwan naprawdę jej pragnie – a sądząc po tym, jak wczoraj na nią patrzył... – niech to załatwią między sobą. Nie miałaby nic przeciwko temu, by teraz być z Iwanem – jest delikatny, trochę nieśmiały i patrzy na nią z zachwytem. W jakim celu zaprosił ich oboje na kolację? Ubierze się dziś dla niego. Zawróci mu w głowie. Uśmiechnęła się do dziewczyny w lustrze. Jesteś śliczna. Świat należy do ciebie.

Fabien nie spał. Patrzył na kobietę, leżącą obok. Pragnął jej dotknąć, lecz paraliżował go lęk. Na myśl o tym, że odburknie coś i odsunie się od niego, przenikał go chłód. Dopadło go to, przed czym uciekał: od rozwodu, kiedy obiecał sobie, że nie zwiąże się z nikim, udawało mu się unikać zaangażowania. Czasem flirtował, także z facetami, ale bez seksu. Po co wtedy pojechał do Polski? Zobaczył ją po raz pierwszy w kinie, w Łagowie. To był początek festiwalu, dzień powitań. Zajął miejsce z przodu, owinął się drelichowym płaszczem, wyciągnął nogi, głowę wtulił w ramiona. Widzowie powoli zapełniali salę. Weszła: omiotła wzrokiem pierwszy rząd, jakby był jej własnością, a ci, co już zajęli miejsca, uzurpatorami. Tylko obok niego były dwa wolne fotele. Podeszła i spojrzała pytająco, uśmiechając się lekko. Pojawiali się jej znajomi, witała się z nimi mniej lub bardziej wylewnie, widać była tu nie pierwszy raz. Jeden z mężczyzn jej asystował, ale nie traktowała go poważnie. Pewnego popołudnia, gdy już sądził, że ona nie przyjdzie na seans, bo strasznie lało, wpadli przemoczeni, rozbawieni; lekka sukienka oblepiała jej ciało. Wychwycił strzępy słów: zdjęcia.. na golasa.. no przecież nie on mnie, tylko ja jemu! Śmiała się głośno, wycierając mokre włosy bawełnianym sweterkiem. Miał chęć otulić ją swoim płaszczem, musiała przecież marznąć w tej cienkiej, wilgotnej sukience. Siedzieli w kinie cały tydzień obok siebie. Przez sześć dni nie zamienili ani słowa. Tylko patrzył. Jak teraz.

Mabel leżała w łóżku z zamkniętymi oczami. Lubiła tak powoli się budzić, witać ze światem. Najpierw głosy: gruchanie gołębi, nawoływanie synogarlic, ćwierkanie wróbli, okrzyki kawek. Otworzyła oczy. Za oknem było pochmurno, lecz nie słyszała odgłosów deszczu. Poruszyła stopami, przeciągnęła się jakby badając, czy ciało nadal do niej należy i czy może na nie liczyć. Ból nie nadszedł. Podpierając się na poduszce opuściła stopy na podłogę i wsunęła je w pantofle. Wstała. Więc dziś jest ten dobry dzień. Podeszła do okna, gimnastykując ramiona. W ogrodzonym murkiem ogrodzie – jak pięknie wyglądają narcyzy w zielonej trawie! - na cembrowinie małej fontanny przysiadła jej czarno-biała kotka i rudy, pręgowany kocur sąsiadów. Izoldo, znów flirtujesz, ty niepoprawna kociczko, całe szczęście, że nie będzie z tego dzieci, z twoim romansowym charakterem zakociłabyś całą dzielnicę! Izolda świadoma, że jej pani patrzy z okna, prowokacyjnie położyła się na grzbiecie i wyciągnęła łapki na całą długość, by Percy mógł wylizać jej brzuszek. Mabel uśmiechała się.

Roberto czuł przez sen, że coś go przygniata. Kiedy uwolnił się i otworzył oczy, to coś okazało się nogą i ramieniem Leslie, ślicznej, pachnącej cynamonem, pieprzem i papają zaborczej i nieznośnej dziewczyny z Barbadosu, z którą mieszkał od pół roku. Dotknął skóry na przedramieniu: ciemnej, gorącej i jedwabistej. Całował zagłębienie jej ręki, wewnętrzną stronę łokcia, nadgarstek. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się pomrukując jak dzika kotka. Chodź, ponagliła. Okryły ich jego włosy, długie, czarne, lśniące.

Mariella obróciła się w łóżku i na oślep sięgnęła po papierosy. Powinny leżeć na stoliku obok, lecz zamiast nich omal nie zrzuciła na podłogę szklanki z wodą. Zaklęła. Podniosła się i wypiła łyk. Puste pudełko po fajkach leżało na podłodze. Odrzuciła kołdrę i poczłapała do przedpokoju. Wygrzebała z torebki napoczętą paczkę Lucky Strike’ów i zapalniczkę. Łapczywie zaciągnęła się dymem. We wnęce kuchennej zapaliła światło, nasypała kawy do filtra i włączyła ekspres. Następny cholerny dzień. Dobrze, że chociaż budzi się we własnym łóżku i nie musi się zastanawiać, co myśli facet, patrząc na jej gębę. Sięgnęła po kubek – brudny jak wszystkie, oczywiście. Opłukała go pod kranem, nalała kawy. Smakowała obrzydliwie, gorzej niż rozpuszczalna. Nie wiedziała dlaczego; i dlaczego ten dzień zaczyna się tak paskudnie. Ależ, wiedziała. Cholerna Wielkanoc. Czy jest coś gorszego niż być samotną Włoszką w Londynie w czasie świąt? A skoro świat potraktował ją tak podle, ma prawo dodać do tej udającej kawę ohydnej cieczy nieco whisky.

Edward czytał do czwartej nad ranem, a gdy skończył, wsadził do uszu zatyczki. Sen nie nadchodził. Po ścianie wędrowały nieme cienie i smugi światła rzucane przez z rzadka przejeżdżające samochody, a on leżał z otwartymi oczami. Nie czuł ani smutku, ani lęku, ani radości. Myślał o wieczorze z matką, o tym, że zabierze ją na obiad w jakieś miłe, bezpretensjonalne miejsce. O Peterze, który właśnie przysłał mu lakoniczną kartkę świąteczną: Cześć Tato, byliśmy z Mamą i Chrisem w Aspen, a Ty co robisz? O Edith, teraz szczęśliwej żonie Chrisa, którego nie umiał jakoś znielubić. A potem nie wiadomo kiedy zasnął.

Amelia nie spała, ale nie otwierała oczu. Czuła, że jest w napięciu obserwowana. Wiedziała, że Fabien nie spuszcza z niej oczu w nadziei, że ona się wreszcie obudzi i może wreszcie powie mu dobre słowo albo i dwa. Jak by tu wstać, nie rozmawiając z nim, bez porannych czułości, bez pytań: Dobrze spałaś? A może jeszcze chcesz pospać? Nie boli cię głowa? A brzuszek? Nie da rady. Trzeba to przeżyć jeszcze raz. Przedostatni. Jutro wracają, każde do siebie. A może by tak odwrócić się do niego i wyrecytować: źle spałam, boli mnie głowa, brzuch i jest mi niedobrze, a ty niczym nie zawiniłeś poza tym, że masz pecha tu być. Nie powinnam była wprowadzać cię w błąd i przyjeżdżać, nie bawiłam się twoim kosztem, po prostu fatalnie trafiłeś. Nie odwzajemnię twojej miłości. Myślisz, że nie chcę? Nie umiem!

Pietro był od rana na nogach. Wyszedł na spacer do Regent’s Park. Ależ piękny ten kwietniowy poranek! Trochę dżdżysto i mglisto, od wilgoci nieco łamie w kościach, a wiatr przewiewa zbyt lekką marynarkę, ale czego oczekiwać od tej ich angielskiej pogody? Przyglądał się ludziom, psom i ptakom. Zagadał do roześmianego kilkulatka w czerwonej kurtce, a kiedy pojawiła się jego zaniepokojona mama – zgrabna trzydziestka, mlasku-mlasku – i ją oczarował swoją gadką. Miał już taki dar od Boga, że rozśmieszał ludzi, nawet gdy jemu samemu nie było do śmiechu. Odprowadził ją aż do bramy zoo, po czym szarmancko się pożegnał, wyrażając nadzieję na ponowne spotkanie. I co by tu zrobić z tak miło rozpoczętym dniem? Poczyta gazetę, a wieczorem pewnie odwiedzi „Da Beppe”. Jeśli jest w Londynie kawałek Italii, to właśnie tam.

Milena otworzyła dwa zamki i wyłączyła alarm. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Z ciemnawego korytarzyka przeszła do sali i włączyła magnetofon. O sole mio zawsze wprawiało ją w lepszy humor, ale ostatnio nie działało. Starała się nie myśleć o synach i ojcu, pozostawionych w kraju. O mężu nie myślała od czasu, gdy oboje zrozumieli, że ich wizje świata nijak do siebie nie przystają. Rozstali się bez żalu i tylko go poprosiła, by odwiedzając dzieci nie przychodził w mundurze. Podniosła żaluzje w oknie, wychodzącym na zwykle ruchliwą, teraz pustą ulicę. Na obrusach w biało-czerwoną kratę stały jeszcze filiżanki po kawie, kilka kieliszków, jakieś sztućce. Zebrała to wszystko, wstawiła do kuchennej windy i wysłała na dół. Włączyła odkurzacz i ruszyła po ciemnozielonej, podniszczonej wykładzinie. Zgarnęła ze stołów obrusy, z szafki w korytarzyku przyniosła świeże i rozłożyła na stołach. Zanim zejdzie na dół, do kuchni i toalet, naleje sobie kieliszek grappy i zapali papierosa, z nogami na krześle, z przymkniętymi oczami. O niczym nie myśląc i nic nie czując.

Beppe rozparł się w fotelu. Gęsta, gorąca czekolada pieściła jego podniebienie. Słodka, zaparzona spienionym, wrzącym mlekiem, spływała w gardło i przywracała go życiu. Nic dziwnego, że ci, co ją wymyślili – jacyś Aztekowie czy Inkowie, diabli ich wiedzą, co za jedni – uważali ją za napój bogów. I zdaje się afrodyzjak. Gdyby nie pisali o tych Indiańcach w encyklopedii, nigdy by nie uwierzył, że czekolady nie wymyślili Włosi. Któż jest lepszym specjalistą od afrodyzjaków? Tu pojawił się przed oczyma jego duszy łakomy widok Ewy, ubranej tylko w koronkową bieliznę i patrzącej na niego wyczekująco. Zdecydowanym ruchem sięgnął po telefon.

Roberto obserwował Leslie przygotowująca śniadanie w kuchennej wnęce. Miała na sobie stringi i kusą bawełnianą koszulkę, spod której sterczały niesamowite pośladki. Świadoma, że na nią patrzy, kręciła pupą i popatrywała na niego spod rzęs. Kawa zaczęła bulgotać w ekspresie, więc nalała jej do filiżanek, na talerzu położyła dwa tosty z dżemem i przyszła z tacą do łóżka. Nigdy nie rozmawiali zbyt wiele. Od początku głównie patrzyli na siebie, dotykali się i uprawiali seks we wszystkich możliwych miejscach, porach i okolicznościach. Wszystko w Leslie go podniecało: jej ciemna, lśniąca skóra, długie nogi, stercząca pupa, krótkie czarne kędziorki, których ona sama nie lubiła. I hate you! krzyczała, dziecinnie zmiękczając słowa, gdy zażartował kiedyś na temat jej fryzury. Zazdrościła mu włosów: ciemnego, długiego pasma jedwabiu, które związywał w sięgający pasa kucyk. Nie pozwalała chodzić do fryzjera - sama je podcinała, myła, rozczesywała, a czasem splatała w warkocze. Czy ją kochał? Oszalał dla niej, to mało?

Mabel zaparzyła Orange Pekoe Liptona i włączyła telewizor. Wyjęła z serwantki filiżankę i spodek. To już niedobitki ślubnego prezentu od brata, serwisu Wedgwood. Lekka, niemal przejrzysta porcelana. W telewizji rozpoczęły się wiadomości. Przez chwilę Mabel nie wiedziała, na co patrzy, po czym uświadomiła sobie, że niechcący wyłączyła głos. Te obrazy znała z pierwszych stron gazet. Wielkie barwne fotografie, krzyczące tytuły. Jeszcze jedna „sprawiedliwa” wojna. Bombardowano stolicę wroga. Już było wiadomo, kto jest zły i należało go ukarać. Wzburzona wcisnęła guzik pilota i ekran zgasł. Pamiętała siebie, zbyt dobrze pamiętała siebie dwudziestoletnią biegnącą ulicą z maleńkim Edwardem na ręku; ryk syren, huk bomb lotniczych, łuny nad Londynem. W tamtej sprawiedliwej wojnie Edward stracił ojca i nie chciała już więcej o tym myśleć... Kiedy miękkie, puszyste ciałko otarło się o jej nogi, uświadomiła sobie, że ma mokrą twarz.

Fabien i Amelia siedzieli w kawiarence Muzeum Kawy i Herbaty w Butler’s Wharf, jednym z nielicznych miejsc w Londynie, gdzie nie panował hałas, tłok i pośpiech, a herbata była nareszcie smaczna, po wszystkich obrzydliwych płynach, jakie podawano im w różnych miejscach pod tą nazwą. Byli pogrążeni w dyskusji; ktoś patrzący z boku pomyślałby, że dobrze im razem, i pewnie miałby rację, gdyby w przeszłości nie podjęli błędnych decyzji i pozostali tylko przyjaciółmi. Teraz było za późno i jedno z nich już o tym wiedziało. Amelia czuła, że będzie jej brak rozmów z Fabienem, jego telefonów, zabawnych pocztówek, zagadek literackich, które wymyślali, jego troski i oddania, i tych wpatrzonych w nią oczu. Uważała jednak, że nie jest uczciwie tylko brać, a nie miała mu nic do zaofiarowania - poza przyjaźnią, uważaną powszechnie za towar pośledniejszego gatunku.

Milena zawahała się, przechodząc obok budki telefonicznej. Wiedziała, że to bez sensu, ale spróbuje. Dłużej już nie zniesie tej niepewności. Może jakiś cud... Wystukała numer. Połączenia z Belgradem nie było.
Tai szedł, noga za nogą, pochyliwszy głowę. Dziś nie znajdzie pracy, jutro też. Tamci śpią i nie będzie im przeszkadzał. Czuł ucisk w gardle, kiedy myślał o domu. Tęsknił boleśnie za wszystkim, co zostawił. W tym wymarzonym kiedyś mieście przerażała go obcość, zimno, obojętność. Ni stąd ni zowąd przypomniał sobie, jak matka czesała go, jak zapinała mu koszulkę i dawała śniadanie do szkoły. Jak bawił się z młodszą siostrą – co się z nią stanie, jeśli on nie zarobi na rodzinę? Jest taka ładna, pogodna i niewinna, czy skończy jak inne, na ulicy? Pragnął, by ktoś go dotknął, przytulił. Potrzebował ciepła i jedzenia. Szedł przed siebie, pociągając nosem, drżący. Skulił się, wsunął dłonie w rękawy cienkiej kurtki. Dziś nie ma dokąd pójść.

Mariella goliła nogi. Powoli przesuwała ostrze golarki od kostki do kolana. Spłukała resztki piany, wytarła i nabierając na dłoń nieco balsamu zaczęła masować łydki. Może umaluje paznokcie? A nuż coś się trafi? Nie chce jej się, przecież i tak włoży rajstopy. Najważniejsza jest twarz, wymaga najwięcej pracy. Figurę ma ciągle świetną, zgrabne nogi i ani grama zbędnego tłuszczu – nie stosuje żadnej diety, lecz prawdę mówiąc, prawie nic nie je – ale gęba, pożal się Boże. Pół godziny zabiegów jak obszył co rano, a na wieczór dwa razy tyle, jeżeli chce jakoś wyglądać. Że też świat jest tak niesprawiedliwie urządzony! Taki Beppe, niski i gruby, a ma się za nie wiadomo co. Głupek jeden, teraz poderwał jakąś Polkę, która nie przyjedzie do niego, dopóki się z nią nie ożeni! Spryciara. Trzeba przyznać, że Beppe z tą jego restauracją to łakomy kąsek, urodą co prawda nie grzeszy, ale jest chłopak wesoły, a pary ma za dwóch. Pewnie i w te klocki jest dobry; próbowała, ale zawsze udawał, że nie wie, o co chodzi. Cwany dupek. Ale ona lubi tę jego knajpkę, bo paru nadzianych gości tam poznała i co użyła, to jej. A póki co, trzeba by coś chlapnąć dla kurażu. Malutkiego, tylko trochę się zaszczepić.

Edward spuścił Toby’ego ze smyczy i usiadł na ławce nad Serpentine. Pies biegał z nosem przy ziemi, miarowo machając ogonem; przepędził bernikle, które uciekły bez pośpiechu, ale z wielkim krzykiem, do wody. Szpaki dziobały okruchy, a potem taplały się przy brzegu; samce krzyżówek biły się o samicę, tłukąc dziobami i skrzydłami. Edward wyjął z kieszeni powieść Austera i pogrążył się w lekturze.

George palił fajkę, siedząc w fotelu, a w pokoju rozbrzmiewało Dona nobis pacem Vaughana Williamsa. Ilekroć słuchał tej muzyki, nie wiedzieć czemu zbierało mu się na łzy. A jednak wracał do niej jak pijak do alkoholu, by płakać, wycierać hałaśliwie nos i znów płakać. Kiedyś tego nie umiał. Może na tym polega sens starości, by zrozumieć, że wszystko musimy utracić. Nie godził się na to. Wciąż wierzył, że życie jest ciągle przed nim, że wreszcie ktoś go pokocha, z jego nadwagą, zmarszczkami, z bezlitośnie starzejącym się ciałem. Nie oczekiwał cudu, wiośnianej urody efeba. Pragnął kogoś, z kim mógłby teraz siedzieć w pokoju i słuchać Williamsa albo Pärta.

Roberto zagniatał ciasto. Trzeba go przygotować dość sporo, dziś może być komplet, a jego pizzę znano w całej dzielnicy i poza nią, w końcu trafiali tu turyści. Najwyżej sobie jednak cenił uznanie tutejszych Włochów, bo cóż taki Amerykanin wychowany na McDonaldzie może wiedzieć o pizzy? Do ciasta używał niegazowanej wody mineralnej, mąki najwyższej jakości i morskiej soli. Dawał mu czas, by wyrosło i chronił przed przeciągami. Jego ulubioną była pizza del marinaio, z anchois, czarnymi oliwkami i czosnkiem, przyprawiona bazylią i pieprzem. Czyż nie brzmi pięknie? I jak pachnie! A pasta? Jako hit wieczoru wystąpią tagliatelle al salmone, z jedwabistym śmietankowym sosem, zaróżowionym od łososia, pachnącym gałką muszkatołową i czarnym pieprzem. Przykrył kulę drożdżowego ciasta wilgotną ściereczką i sięgnął po ciasto makaronowe, by je rozwałkować i uformować w maszynce. Podkręcił radio i przyłączył się do Stinga. Tea in Sahara with you...

Mariella malowała swoją nową twarz. Patrzyła w lustro jak na wroga, zdrajcę. To nie jest sprawiedliwe! – krzyczała całą sobą. Gniew i ból był trudny do wytrzymania. Namalowała kreski na powiekach, wytuszowała rzęsy i sięgnęła po szklankę. Jeszcze tylko jedna. Inaczej nie da rady. W końcu whisky jest zdrowsza niż prochy.

Henry szedł ulicą. Zastanawiał się, dokąd dziś pójdzie. Znał kilka miejsc, ale tam zamiast myśliwym mógłby stać się zwierzyną, a to go nie interesowało. Starsi panowie, z początku mili i hojni, a potem agresywnie nachalni – to nie dla niego towarzystwo. Na etapie flirtu bywają zabawni, ale zapominają, że on jest młody, a ich czas minął. Trudno się potem od takiego odczepić, czasem trzeba być brutalnym, żeby zrozumiał, kto rządzi. Przyszło mu do głowy, że to może być kiedyś i jego los, być takim zmarnowanym starym gejem, ale odrzucił tę myśl. Panienki też mu się podobają i kiedyś się ożeni, jak na szanowanego prawnika przystało. Dziś jednak nie ma ochoty na ceregiele z dziewczynami. Ruszył w stronę stacji metra.

Beppe zastał Roberta przy kuchni. Z garnków apetycznie pachniało i pierwsze, co zrobił, to popróbował wszystkiego. Zdolny ten chłopak, ma to po matce. Szkoda, że Angelina nie może tu przyjechać, wspólnie pilnowaliby interesu, a on czasem mógłby się wyrwać do Ewy. Zamaszyście nakreślił na czarnych tablicach: Pizza del marinaio - Tagliatelle al salmone - Tiramisu. Zwykle dania dnia cieszyły się powodzeniem: on sam miał, nie chwaląc się, dar perswazji, a i stary darmozjad Pietro, jego przyjaciel, też się do czegoś przydawał.

Pietro obudził się z popołudniowej drzemki. Powoli trzeba się zbierać. Niby nie musi, ale czy ma coś lepszego do roboty? Pójdzie do „Da Beppe”, pomoże koledze, pozbiera brudne talerze, zabawi klientów, za co Beppe, chłop porządny, zafunduje mu talerz makaronu i kieliszek vino da casa
 
Edward postawił przed Tobym miskę z jedzeniem. Patrzył, jak pies obwąchuje ją nieufnie i bez pośpiechu zaczyna jeść. Sięgnął po książkę telefoniczną, by po chwili ją odłożyć. Myślał o jakimś lokalu w Soho, ale doszedł do wniosku, że matka nie będzie zachwycona. Lubiła miejsca o żywej, bezpretensjonalnej atmosferze. Włoska restauracja będzie najlepsza – może ta, w której już kiedyś byli? Z zabawnym, rozmownym właścicielem. Beppe, tak, „Da Beppe”. W szufladzie ma jeszcze wizytówkę.

Tai kręcił się przy wejściu do metra. Zaczepił go jakiś mężczyzna i przez chwilę nawet myślał, by pójść z nim, lecz lęk okazał się silniejszy. Tamten był stary i miał w oczach głód, inny niż jego.

Mabel wyjęła z szafy jedwabną bluzkę, kostium i pantofle. Otworzyła szufladę bieliźniarki, by znaleźć halkę. Luksusowe tkaniny sprawiały jej przyjemność swoim dotykiem, wyrafinowanymi kolorami, tym, jak odbija się od nich światło, jak spływają po sylwetce. Jedwabie, zwłaszcza mięsiste, grube, o wypukłym splocie; kaszmiry, delikatne i lekkie jak puch; szale z pashminy, które można przewlec przez obrączkę; wełny, miękko otulające ciało. Nie kupowała już nowych ubrań: te, które miała, w zupełności jej wystarczały. Czasem zmieniała perfumy, a raczej decydował o tym Edward, przynosząc jej na urodziny i święta nowe flakony. Ostatnio był to Angel: zamknięta w błękitnawym szkle woń gorzkiej czekolady i karmelu ze słodką, subtelną nutą, której nie umiała określić. Nigdy zresztą nie była dobra w analizowaniu smaków i zapachów, i dawniej, kiedy syn pytał, czy czuje w winie jeżyny, trufle albo dym z ogniska, sądziła, że sobie z niej żartuje. Potem zrozumiała, że określenia, jakimi znawcy próbują opisać dobre wina, są tym, czym w poezji metafora: próbą uchwycenia nieuchwytnego.

Lena przejrzała się w lustrze – tak! Lolitka: warkocze i haftowana, obcisła bluzeczka, supermini, grube rajstopy i długie botki. Wydęła usta i zmrużyła oczy. Nikt jej się nie oprze.

Amelia patrzyła w mrok za szybami wagonu metra. Czas wracać. Londyn: rejsy statkiem po Tamizie i Regent’s Canal, parki już zielone, muzea i wystawy, których starczyłoby na rok. Kilka obrazów Bacona w maleńkiej salce Tate Gallery: wstrząs, uczucie obcowania ze Złem w czystej postaci. Wracali do nich w rozmowach, szukając poprzedników tego niezwykłego artysty: Picasso, mówił Fabien. Bosch i Goya, dodawała. Postać na ławce w parku, rozkładające się zwłoki. Ukrzyżowanie. Mięso. Jesteśmy mięsem. Jakiej rozpaczy trzeba, by tworzyć takie dzieła? To, co wiedziała o zmarłym przed siedmiu laty malarzu - o jego osobistych dramatach, nadwrażliwości, samotności - pozwalało choć trochę zbliżyć się do rozumienia jego obrazów, ciągle jeszcze nieoswojonych. Dobrze, że tu przyjechała; i żal, że to nie będzie niezapomniana podróż. Niezapomniane podróże odbywa się z tym jednym jedynym. Nie był nim Fabien.

George szedł wolno przez park. Niebo się przetarło i stłumione, popołudniowe wiosenne światło spowijało zieleniejące drzewa. Myślał o wielkopiątkowym koncercie w St. Martin in the Fields: o tym, jak unosił się senny na fali chórów w Mozartowskim Requiem, jak podczas Dies Irae niemal odleciał w niebyt. W półmroku surowego wnętrza, oświetlonego jedynie płomykami świec, znalazł schronienie dla swojego lęku - w muzyce. Nie pogodziła go ani z życiem, ani ze śmiercią, ale czuł, że to jest możliwe. Że od owej zgody oddziela go może jedna, jedyna zasłona.

Henry zobaczył szczupłego, młodego Azjatę przy wejściu na stację King’s Cross, obok planu metra. Chłopiec był zmarznięty i niespokojny. Henry stanął przy kiosku z gazetami, i udając, że zastanawia się nad wyborem kolorowego magazynu, przyglądał mu się dyskretnie. Zniszczone adidasy, cienka kurtka, nie chroniąca przed chłodem wiosennego wieczoru. Niepewne ruchy. To nie zawodowiec, może na kogoś czeka. Wybrał jakieś motoryzacyjne czasopismo, podał sprzedawcy pieniądze i bez pośpiechu podszedł do chłopca. Tamten skulił się, spłoszony, ale gdy Henry lekko się uśmiechnął, odwzajemnił spojrzenie.

Mariella była w „Da Beppe” krótko po dziewiętnastej. Usiadła przy barze i zamówiła kieliszek prosecco. Irytował ją protekcjonalny i porozumiewawczy ton, jaki wobec niej przybierał Beppe, lecz teraz, po paru drinkach, nie zwracała na to uwagi. Chyba jednak ją lubił, skoro nie sprzeciwiał się, gdy siadała przy służbowym stoliku. Póki była dyskretna, mogła tu przychodzić bez przeszkód.

Fabien i Amelia postanowili poszukać restauracji bliżej hotelu, by wieczorem nie wracać metrem ze śródmieścia. Mieli wstać wczesnym rankiem, żeby zdążyć na Heathrow. Ich pensjonat, B&B przy Argyle Street, znajdował się w ruchliwej, lecz mało reprezentacyjnej dzielnicy, tuż obok stacji King’s Cross. Po półgodzinie, gdy stracili nadzieję, że znajdą czynny w święta lokal, ujrzeli szyld „Da Beppe”, a skoro już otworzyli drzwi, nie było odwrotu, bo właściciel niemal rozebrał ich z płaszczy i usadził przy stoliku, po czym, nie czekając na zamówienie, podał bruschettę: duże grzanki z pomidorem, czosnkiem i oliwą. W lokalu panował przyciszony gwar, włoskie piosenki mile i nienachalnie pieściły uszy, a widoki Italii na ścianach przywoływały aurę wakacji.

George przyszedł do „Da Beppe” równocześnie z Pietro. Buona sera, Professore, powitał go tamten, z manierą niby – właściciela, choć wszyscy wiedzieli, że był tu pieczeniarzem, zabawnym, choć czasem męczącym typem. George przywitał się z Beppe, oddał mu płaszcz i w skupieniu zajął się studiowaniem karty. Poradził się w kwestii sałatki – jest mozzarella di buffala, więc oczywiście caprese. Mówi pan, że Roberto u szczytu formy? Tak, ten chłopak to skarb. To pański siostrzeniec, zdaje się? No cóż, al salmone brzmi zachęcająco, ale i saltimbocca – cóż za piękna nazwa! – chyba jednak saltimbocca. I butelka Orvieto Classico.

Amelia zgłodniała, tak na nią działało łażenie po mieście. Zjadła bruschettę i teraz mogła się przyjrzeć karcie, ponieważ jednak przekonała się nieraz, że najlepiej zaufać szefowi kuchni, zamówiła tagliatelle al salmone. Fabien był bardziej nieufny i chyba dla podkreślenia swojej niezależności długo studiował menu, w końcu wybrał lasagne. By pogodzić tak sprzeczne dania, zamówili dużą karafkę różowego wina, choć Fabien trochę się krzywił. Kiedy spróbował, uspokoił się. Było przyzwoite. Nawet dla francuskiego podniebienia.

Tai nie spodziewał się, że Henry zabierze go do takiego lokalu. Myślał, że wybierze samoobsługowy bar, może McDonaldsa, ale nie restaurację. Gdy Henry otworzył drzwi „Da Beppe” i lekko go popchnął do wnętrza, Tai z trudem powstrzymał odruch ucieczki. Bał się, że za chwilę zostanie stąd wyrzucony. A także tego, co nastąpi, jeśli nikt go nie wypędzi jak bezpańskiego psa: tego, czego oczekuje od niego w zamian za kolację bogaty, biały chłopiec. Nie mógł opanować drżenia. Od zapachów kręciło mu się w głowie. Postawiono przed nim talerz: kanapka z pomidorem. Zjadł ją szybko. Henry przyglądał mu się przyjaźnie. Zaproponował swoją, a Tai tylko skinął głową. Tamten wybierał dania z karty, naradzał się z grubym mężczyzną, chyba właścicielem lokalu. Tai schował ręce pod stolikiem, ale pewnie wszyscy widzieli, jak drżą.

Edward przepuścił matkę w drzwiach restauracji. Pietro już ich witał, prowadził do zarezerwowanego stolika, odbierał okrycia. Mabel rozglądała się z uśmiechem. To miło, że wybrał miejsce, gdzie przychodzą zwykli ludzie, gdzie nie ma wykrochmalonych, sztywnych jak kij od szczotki kelnerów i tego wielkoświatowego blichtru. W takich jak to miejscach bywali we dwoje podczas podróży po Włoszech, gdy Edward miał kilkanaście lat. I bez Edwarda – z Antoniem, Geoffreyem, Williamem, Jean-Jacquesem. Żadnego z nich nie poślubiła; zostały po nich pożółkłe listy, zblakłe fotografie i - nadal barwne - wspomnienia.

Są już wszyscy. Właśnie wchodzi Lena w towarzystwie Aleksandra i Iwana. Aleks daje do zrozumienia, że ona należy do niego; Iwan nieagresywnie, lecz stanowczo udaje, że tego nie zauważa. A ona tylko się uśmiecha.

Jest śliczna, myśli Amelia. Porcelanowa laleczka. Dziecko, jeszcze dziecko, lecz świadome wrażenia, jakie wywiera. Kokietuje ich obu niemiłosiernie, ale głupi ten, co myśli, że ją zatrzyma. Ich wzrok spotyka się na sekundę. Obie wiedzą.

George spogląda na chłopca, który przyszedł z młodym Azjatą. Ten Anglik, widać że z dobrego domu, przypomina mu jego własną młodość. Ładny, rumiany, nieco pulchny blondas. Wart grzechu. Tyle, że nie dla niego. On sam mógłby liczyć na tego drugiego: widać, że to początkujący; nawet stąd czuje drżenie jego ciała. Powinien coś wypić na odwagę. Tamten chyba o tym wie, bo dolewa mu wina i przekonuje, by pił.

Pijana, zbyt mocno umalowana kobieta ze stołka przy barze przenosi się do służbowego stolika, a za krótka spódnica odsłania ściągacz rajstop. Pali papierosa i schrypniętym głosem zamawia jeszcze jedno prosecco. Może będzie miała szczęście i ktoś za nie zapłaci?

A oto wchodzą państwo Okrągli, wylewnie witani przez Beppe: pan, pani i dwoje okrągłych dzieci, łącznie jakieś pół tony żywej wagi. Zanim zajmą miejsce przy równie okrągłym stole w głębi sali, Beppe ryknie do windy: Roberto, pizze per signore Rondato! Szczegółów nie trzeba.

Pietro zbiera brudne naczynia ze stołów, pyta, czy smakowało. Beppe przyjmuje zamówienia na desery, kawę, amaretto. Wdaje się w dłuższą pogawędkę z młodym, pewnym siebie londyńczykiem, który przyszedł tu z dopiero co poznaną Szwedką, by tamten mógł usłyszeć od zachwyconej dziewczyny: znasz tu wszystkich?!

Aleks schodzi na dół do toalety – przeklęte piwo na kaca! - a wtedy kolana Leny i Iwana stykają się ze sobą; ona patrzy mu w oczy, lekko dotyka jego dłoni. Mówi, że Aleks jej nie rozumie... I kiedy tamten siedzi już na swoim miejscu, ledwo zauważalnie odsuwa się od niego.

Roberto wyjmuje z pieca cztery duże pizze i wysyła je windą na górę.
Milena opróżniwszy zmywarkę załadowuje ją na nowo.
Mabel mówi do Edwarda: nigdy nie bałam się kochać. Mówi to, kiedy on się zupełnie nie spodziewa, i patrzy teraz na matkę zakłopotany, przyłapany na gorącym uczynku.

Dwie amerykańskie turystki – tęgawe, rumiane, z plecakami – stają w drzwiach i wahają się, czy zostać. Pietro roztacza cały swój czar i elokwencję, lecz one wychodzą. Wrócą jednak w ciągu kwadransa, by zająć ostatni wolny stolik. Następni głodni i spragnieni odejdą z kwitkiem.

Jeden z mężczyzn, jedzących kolację w głębi sali, podejdzie i zagadnie Mariellę. Przysiądzie się do niej i wypiją razem wystarczająco dużo, by on zapłacił rachunek i zabrał ją do siebie. Jak dobrze pójdzie, to na 48 godzin, chyba żeby jakiś cud...

Młody londyńczyk niewiele wskóra tego wieczoru, bo koleżanki Britt nie wyjechały na święta, a on mieszka z rodzicami, ale ona zostanie tu jeszcze miesiąc i chętnie się z nim znów spotka.

Tai obudzi się przytulony do Henry’ego. Będzie mu ciepło i chyba dobrze, i pomyśli, że cena nie była wygórowana, a ból nie ma znaczenia. Popatrzy na twarz śpiącego chłopca i zapragnie, by tamten nie pożegnał się z nim na zawsze. Przypomni sobie miniony dzień i zacznie płakać, a wtedy Henry przytuli go i będą się kochać do rana.

Edward odprowadzi matkę, wróci do domu i pójdzie na długi spacer z Tobym. Będzie słuchał ptasich szeptów i nawoływań w St. James’s Park, a potem usiądzie w mroku na ławce nad Serpentine, a pies położy mu pysk na kolanach.

Mabel ułoży się do snu z mruczącą Izoldą na poduszce.

George włoży do odtwarzacza płytę z Berliner Messe i zapali fajkę.

Tydzień później Lena spakuje do torby kosmetyki i ubrania, i zejdzie na dół, gdzie będzie czekał Iwan.

Pietro umrze na zawał serca na peronie stacji Euston tego samego dnia, kiedy Beppe, zamknąwszy na tydzień restaurację, wyjedzie do Polski, by spotkać się z Ewą.

Mariella któregoś wieczoru popije garść tabletek dwiema szklankami whisky.

Roberto i Leslie będą mieli córeczkę.

Milena wróci do Serbii, by pochować ojca.

Fabien już nigdy nie zobaczy Amelii.

***

Mam ich przed oczami. Szczupłego Azjatę chowającego pod stołem drżące dłonie. Siwowłosego mężczyznę, stałego bywalca, jedzącego samotnie kolację. Drobną, elegancką starszą panią i jej już niemłodego syna – siedzieli obok nas, na lewo ode mnie. Po prawej usiedli londyńczyk i Szwedka, naprzeciwko zaś – tych troje. Nie mogłeś ich widzieć poza chwilą, gdy wchodzili. Tak, wszyscy tam byli. Piękny, długowłosy kucharz i pijana, zachrypnięta kobieta; niewysoki, tęgi właściciel i jego gorliwy, protekcjonalnie traktowany pomocnik. Pamiętam ich twarze, słowa, głosy.

Sądziłam, jakże się myląc, że nie będzie to podróż niezapomniana. I oto znów tam jestem. Przywołały mnie przeczytane przypadkiem słowa Francisa Bacona: może miłość to moskitiera zawieszona między strachem przed życiem a strachem przed śmiercią.

To była nasza gra: zatarcie granicy między literaturą a życiem, sztuką a życiem. Opowiadaliśmy sobie historie. Pomyśl, kim oni są… dlaczego tu przyszli i dokąd odejdą. Czego pragną, za czym tęsknią? Opowiedz ich historie. Opowiedz o lęku, o rozpaczy. O marzeniach. Opowiedz o szczęściu. Zapisz ich historie, zwyczajnych samotnych ludzi.
Bo przecież żyjemy jak śnimy – samotni.
I zgadnij, kto to powiedział!

Opowiadam. Także naszą historię, której dalszego ciągu nie znałeś, a ja nie mogłam nic powiedzieć, choć decyzja już zapadła: Fabien już nigdy nie zobaczy Amelii. I kiedy patrzy na nią z uśmiechem, z czułością, nie wie jeszcze, że to koniec.

A Amelia? Po latach, czytając rozmowę z Baconem, niespodziewanie przypomni sobie tych, co spotkali się i minęli czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku w londyńskiej restauracji.

A potem, w lipcu dwa tysiące piątego roku znów do niej wrócą, gdy gazety będą uporczywie powtarzały nazwy King’s Cross i Tavistock Square… Tuż obok.

Może miłość to moskitiera... Pomyśli o nich z nieoczekiwaną czułością, bo wszyscy, także ona, byli jak ślepcy, pragnący jej dotknąć.




czwartek, 16 kwietnia 2015

Grzywacze

Nie są mistrzami budownictwa. Ich gniazda, sklecone z paru gałązek, to slumsy w porównaniu z solidnymi konstrukcjami, budowanymi przez gawrony. 


Zeszłej wiosny takie gniazdo spadło z wysokości trzeciego piętra podczas silnej wichury. Dwa duże pisklaki, jeszcze nieopierzone, zginęły.


Wczoraj grzywacze zbudowały gniazdo na tej samej brzozie, tej samej gałęzi. Nie rezygnują, choć zimno i wiatr powinny je zniechęcić. Uda się? Mam nadzieję. 


wtorek, 14 kwietnia 2015

Kiedy kończy się młodość? (Niektóre ze stu żalów)

Kiedy kończy się młodość? Niektórzy twierdzą, że wcale nie musi się kończyć, ich zdaniem mamy tyle lat, na ile się czujemy. Dają w ten sposób do zrozumienia, że sami czują się nastolatkami, choć nikt w to nie wierzy, a najmniej oni sami. Młodość kończy się nieuchronnie, acz stopniowo.

Odchodzi powoli wraz z tym, co musimy utracić. Kolejne straty prowadzą nas przez wiek średni ku starości, a potem ku śmierci. I jak mówi jedna z postaci powieści Claudela, w życiu mamy prawo do stu żalów, ni mniej, ni więcej. Nasze żale są zapisywane, a kiedy setny żal zostanie zapisany w Księdze długów, człowiek umiera.

Opowieść zaczyna się od straty. Bohater - narrator jedzie do rodzinnego miasteczka, by pogrzebać matkę. Nie widział jej od szesnastu lat.
Nie wszystkiego dowiadujemy się od razu. Pisarz powoli odsłania przed nami kolejne zdarzenia, wspomnienia, obrazy, jak karty wyblakłego rękopisu. Nie od razu wiemy, że bohater był nieślubnym dzieckiem szesnastoletniej matki i do końca – wraz z nim – nie dowiadujemy się, kto był jego ojcem.

Małe miasteczka są do siebie podobne; nieobecność młodych, powolne tempo życia, sekrety, które nie są sekretami. Nieżyjący już sąsiedzi pojawiają się na kartach książki obok tych spotkanych teraz: hotelarza i jego żony, przedsiębiorcy pogrzebowego, proboszcza. Obecność w mieście dzieciństwa przywołuje tamte czasy, chwile szczęścia: czułość matki, wyprawy na ryby z Ojcem Franche, praca u pana Pawelskiego, sprzedawcy pasty Cedlor i Balsamu stepowego.

I pytanie o ojca, natrętnie powracające. Póki był dzieckiem, wierzył, że jest nim ten przystojny lotnik z fotografii, który zginął w Indochinach, ale któregoś dnia niechcący stłukł szkło i zobaczył, że fotografia jest wycinkiem z gazety. Oskarżał matkę, dręczył ją pytaniami, na które jedyna odpowiedzią były łzy. Odszedł z domu – miał siedemnaście lat – by powrócić dopiero teraz: za późno.

Ten mężczyzna – jak łatwo obliczyć, ma niewiele ponad trzydziestkę, a jego matka zmarła o wiele za wcześnie – nosi w sobie brzemię winy. Niełatwo będzie ją odkupić i niełatwo wybaczyć samemu sobie, bo przecież należałoby uczciwie odpowiedzieć na pytanie, podsunięte przez proboszcza: zapytaj pan sam siebie, dlaczego zmarła pańska matka. Bohater uświadamia sobie, jak obsesyjnie i egoistycznie był skupiony na innym pytaniu, pytaniu o ojca, jak okrutny wobec matki, i teraz zaczyna wreszcie rozumieć, że odkrycie prawdy mogłoby być gorsze od niewiedzy. Może dlatego nie otworzy koperty pozostawionej przez matkę. Tak będzie lepiej; i tylko to może dla niej zrobić.

Claudel umieścił akcję swojej powieści w lotaryńskim miasteczku, po powodzi. Rzeka wylała, rozlewiska są rajem dla wędkarzy. Nie widać tu spektakularnej akcji ratunkowej, wszyscy traktują żywioł z filozoficznym spokojem, ale pisarzowi taka sceneria była potrzebna do czegoś więcej. Żeby się dostać na wzgórze cmentarne, trzeba przebyć rozlewisko: trumna na barce z czterema wioślarzami, proboszcz i jedyny żałobnik w drugiej łodzi. Woda oddziela świat umarłych od świata żywych. Jej przepłynięcie na zawsze kończy ziemską wędrówkę. Ale jest też wodą zapomnienia, przynosi zadumę i spokój, a może także - nareszcie - zrozumienie. 

 
***
Napisałam to w roku 2002. A potem przeczytałam ją ponownie.
Drugi raz czytana zaskoczyła mnie: jak powierzchowne było pierwsze, pospieszne jej odczytanie, ileż przeoczyłam, nie pozwalając sobie zatrzymać się nad obrazami, emocjami.

Za pierwszym razem czytałam szybko i łapczywie. Przekonana, że zaraz coś się zdarzy, spieszyłam ku wyjaśnieniu, które nie nadeszło. Pozostało wrażenie obcowanie z tekstem wzruszającym, smutnym, nostalgicznym. Obrazy jak za mgłą, snujące się w tej mgle - niepamięci, deszczu? - postacie ludzi, tych umarłych i tych żyjących. Przeszłość mieszała się z teraźniejszością. Bohater dojrzewał w ciągu tych kilku dni spędzonych w rodzinnym mieście, przeżywał ból, wstyd, rozpacz, wyrzuty sumienia. Czegoś się w końcu nauczył, coś zrozumiał.

Wzięłam książkę do ręki po raz drugi i dopiero teraz zaczęłam rozumieć, dlaczego tak głęboko mnie poruszyła. Po prostu jest to znakomita powieść. Ale by to zrozumieć, trzeba się nad nią pochylić. Spojrzeć z bliska, z zainteresowaniem, z miłością.

Jest jak rośliny, deptane po drodze. Niepozorne, zagubione w gąszczu łąki, zagajnika, na miedzy, w przydrożnym rowie. Można ich nie dostrzec, nie poświęcić im chwili. Nie poznać ich nazw. Ale wystarczy się nad nimi pochylić, by zobaczyć barwę i kształt kwiatów, subtelny rysunek liści, poczuć zapach. Są inne niż te hodowane w ogrodach. Czy mniej piękne?
Ich uroda nie jest tak ostentacyjna i sztuczna, jak szklarniowych tulipanów. Ale popatrzcie: gdzie znajdziecie taki niesamowity odcień błękitu, jaki ma cykoria podróżnik? Czy pamiętacie woń krwawnika? A kąkol, z jego delikatnymi, fiołkoworóżowymi płatkami i długimi wąsami? Powoje na miedzach, białoróżowe, wspinające się na łodygi innych roślin? Kolczaste kule ostów? Maleńkie stokrotki?

Wracam do Claudela. Postacie z jego książki, tak charakterystyczne, ze swoimi słabościami i nałogami, przy swojej śmieszności, a czasem małości - niemal wszystkie mają w sobie jakiś rys heroiczny. Są godne i szacunku, i współczucia. Ksiądz, samotny i bezradny na swojej placówce, topiący ból w alkoholu; hotelarz, olbrzym siedzący pod pantoflem maleńkiej żony; przedsiębiorca pogrzebowy, wdowiec, bez pamięci zakochany w trzech małych córeczkach; kierowca autobusu, pełen współczucia dla uśmierconych przez powódź zwierzątek.

Także ci, którzy odeszli, a jedyny ślad po nich pozostał w pamięci bohatera: sąsiedzi, handlarz z targowiska, właścicielka salonu z bielizną, rzeźnik Merlin. We wspomnieniu – poza kilkoma znaczącymi wyjątkami – są tymi, którzy pomogli mu przetrwać smutne, samotne dzieciństwo. Samotne mimo pełnej oddania miłości matki.

Bo matka, gdy go urodziła, była jeszcze dzieckiem, boleśnie skrzywdzonym i chroniącym synka przed straszliwą wiedzą, która mogłaby go zniszczyć. Kto jest moim ojcem?

Strzeże tej tajemnicy, choć wie, że sama zapłaci najwyższą cenę. A jednak postanawia uchronić już niemal dorosłego syna przed bólem nie do zniesienia i jedyną jej odpowiedzią jest płacz. Syn odchodzi. Wróci po latach, by odprowadzić ją na cmentarz.

Matka jest świętą. Jej milczenie jest milczeniem męczennicy. Syn był jej katem, teraz już to wie.

Claudel rozsiewa po całej powieści ślady i tropy, więc wiemy nie wiedząc, podobnie jak sam bohater, jak brzmi odpowiedź. Ta odpowiedź nie pada. Mistrz niuansu, niedopowiedzenia, pokazuje nam niszczącą siłę prawdy – ale i niszczącą siłę kłamstwa. Tragiczny splot, nie do rozsupłania.

To także mistrz nastroju: liryzm, smutek, czułość, żal, tęsknota. Emocje przyciszone, stłumione, a tak żywe.

I wreszcie to, co naprawdę wyraźnie dostrzegłam dopiero w ponownej lekturze: poczucie humoru. Jazda z szalonym przedsiębiorcą pogrzebowym jego samochodem – scena jak ze zwariowanej czarnej komedii. Z tejże rodem dwaj policjanci w kostnicy przy zwłokach, skracający sobie oczekiwanie na zamknięcie trumny wróżeniem z kart.
Jak brzmi to pytanie, które nie padło? Ależ tak. Oczywiście, że znów ją przeczytam.

____________________
 
Philippe Claudel Niektóre ze stu żalów
przełożyła Iwona Goral „Werset” Lublin 2002


poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Cagnes-sur-Mer: w słońcu




Nazwa miasta Cagnes jest pochodzenia liguryjskiego i oznacza miejsce mieszkalne na zaokrąglonym wzgórzu, które stanowiło idealne miejsce osadnictwa: obronne, w pobliżu rzeki i urodzajnych terenów rolniczych. Było zamieszkiwane już w czasach Ligurów i Galów.

 Cagnes składa się z dwóch części: średniowiecznego, okolonego murami Haut-de-Cagnes na wzgórzu i nowego Cagnes-sur-Mer bliżej morza.

Serce Haut-de-Cagnes to zamek Grimaldich z końca XIII w.  W 1309 r. Raynier Grimaldi otrzymał seniorię Cagnes od króla Filipa IV Pięknego a zbudowany przez niego zamek należał do Grimaldich z Antibes.


  
W 1388 rzeka Var stała się granicą pomiędzy Hrabstwem Prowansji
a terenami Nicei, która przyłączyła się do Hrabstwa Sabaudii.  

 Cagnes było miastem granicznym, a w 1483, gdy Prowansja została przyłączona do Francji, jego znaczenie jako punktu ufortyfikowanego przy jedynej drodze łączącej Prowansję z południową Sabaudią jeszcze wzrosło.




Począwszy od XVI w. tereny te często padały ofiarą wojen pomiędzy potęgami europejskimi i rabunków. 

 
 



W czasach Ludwika XIII Jean Henri Grimaldi przebudował zamek, który stał się najbardziej znaczącym w regionie. 


Panowanie Ludwików XIV i XV przyniosło kolejne wojny i zniszczenia.

Za rewolucji Cagnes liczyło tylko 1388 mieszkańców, głównie rolników, uprawiających winorośl i oliwki.


Ród Grimaldich opuścił wtedy miasto i zamek, który odrestaurowano w 1875 roku. W 1939 roku władze miejskie odkupiły go i zamieniły w muzeum. 

 






W Cagnes gościliśmy wielokrotnie u naszych przyjaciół.











Fotografie z 11 września 2005.