W DOLINIE CUDÓW
Do Parku Narodowego Mercantour w Alpach Nadmorskich prowadzi wąska, górska droga. To uczepiona zbocza, to wiodąca głębokim kanionem, z miasteczkami uwieszonymi na skałach jak jaskółcze gniazda. Skręcamy w stronę Vallée des Merveilles – dolina rozszerza się, na rozległych łachach rzecznych pasą się konie. Przy drodze stadko czarno-rudych kóz – trą różkami o młode drzewka, uważnie nas obserwując – i mały, kakaowobrązowy koziorożec.
Na okolicznych halach głośno nawołują się świstaki. Dolina znana jest z rytów naskalnych z epoki brązu w rejonie Mont Bégo, umieszczonych na zboczach, przedstawiających postacie ludzkie, woły w jarzmie, broń. Jest ich około 40 tysięcy, wykonanych techniką „dziobania”. Dolina, niedostępna dla intruzów, była zapewne kwitnącym i bezpiecznym miejscem.
W ARKADII
2007. Maj w Burgundii. Dni długie, pełne światła. Bujna zieleń rozległych łąk. Kępy drzew dające w południe cień stadom owiec i jasnobeżowych krówek Charolais. Rozbawione grupki cieląt. U schyłku dnia cienie wydłużają się, żywopłoty ciemnieją, niebo staje się jeszcze bardziej niebieskie.
Ptaki! Budzą nas rankiem, a po południu, gdy rozkładamy obrus – wino, sery, sałatki, owoce - w cieniu drzew w przyhotelowym parku, gra nam ptasie radio: sami wirtuozi! Lutniczka i gajówka powtarzają swoje piosenki, wtórują im fletowymi głosami piecuszek i kapturka. Czasem, jakby zdziwiony, odezwie się zaganiacz, a rudzik doda króciutką zwrotkę. Polne świerszcze grają od świtu do nocy, a potem cierpią na bezsenność.
Spędziliśmy tam tydzień i nie chcieliśmy wyjeżdżać.
KAPITAN PUMA
Morvan to rejon Burgundii najmniej oswojony, górzysty. Przecina go niewielka rzeczka La Cure. Wyruszamy na trzygodzinny spływ. Rzeka miejscami tak płytka, że trzeba „burłaczyć”. Płynie się wśród lasów i pastwisk, prawie nie widząc ludzi. Od razu pojawia się czapla, po niej druga, i towarzysza nam już niemal do końca trasy. Odprowadzają nas daleko, aż za St Pierre, z dwoma mostami: jeden niski, łukowaty, osiemnastowieczny dziś służy wyłącznie spacerowiczom, drugi o sto lat młodszy; sto lat, a wydaje się, że kilka wieków.
Puma, tak jak my, płynie w kapoku – choć rzeka jest płytka, traktujemy ten spływ jako próbę generalną przed Ardeche. Pies nie akceptuje tego środka lokomocji, ale skoro nie musi wiosłować, leży w kajaku z filozoficzną miną, nawet nie wychodząc na brzeg podczas postoju. Ma rację, w dolinie rzeki panuje skwar. Z entuzjazmem wita koniec spływu.
O kapoku dla psa pomyślałam przygotowując się do tej podróży. Na forach żeglarskich właściciele psów podkreślają, że w przypadku wypadnięcia psa za burtę kapok umożliwia wyciągniecie go z wody. Poza tym, choć psy potrafią pływać, szybko się męczą. A Puma pływać nie lubi i ma już czternaście lat. Ten kapok, choć o tym nie wiemy, znajdzie w przyszłości jeszcze jedno zastosowanie.
RATOWAĆ MAMUSIĘ!
Po raz pierwszy byliśmy w Owernii. Oczarowała nas ta kraina, odległa od popularnych wśród turystów tras. Wulkaniczne góry, z Puy de Dome i łańcuchem wulkaniątek; domy z czarnego tufu w Riom; klimatyczne Montferrand z renesansowymi kamienicami kupieckimi; w małych miasteczkach olśniewające pielgrzymkowe kościoły romańskie.
W hotelu Premiere Classe w zone hoteliere tuż obok wielkiego multipleksu spędziliśmy więc cały tydzień, zwłaszcza że I. miał nieco zaległej pracy do wykonania. Pokój był na parterze, wyjście bezpośrednio do hotelowego ogródka, tuż obok stolik, przy którym jadaliśmy posiłki.
Jak to w górach, w Clermont-Ferrand pogoda jest zawsze niepewna. W godzinę słoneczny dzień może się zamienić w szkołę przetrwania w strugach lodowatego deszczu. Tego popołudnia I. siedział przy laptopie, więc zostawiłam ich z psem w pokoju i wyszłam do odległego o kilometr sklepu, gdzie niespiesznie wybierałam egzotyczne przysmaki. Już wkrótce rozległo się dudnienie deszczu o blaszany dach, niebo pociemniało i rozpętała się burza. Nie pozostało mi nic innego, jak dalej buszować w sklepie – nie miałam nawet parasolki. Nawałnica zdawała się nie kończyć, a telefon I. nie odpowiadał.
Wreszcie – robiło się późno – w deszczu ruszyłam do hotelu. Zobaczyłam samochód I., na oślep poszukującego mnie w labiryncie hoteli, restauracji i sklepów. Psa odnalazł przed chwilą.
Co się wydarzyło? Puma panicznie bał się burzy. Kiedy usłyszał huk piorunów, podszedł do I. i trącił go nosem. Ten, przekonany, że to ja pukam do drzwi, otworzył je, a wtedy pies wybiegł na dwór i popędził na ulicę. I. chwycił kluczyki do samochodu i ruszył za psem – niedowidzący Puma miał problemy z orientacją. Zanim go odnalazł i przekonał, by wskoczył do auta, minął dobry kwadrans. Dotąd to ja pocieszałam Pumę w czasie burz i w Sylwestra, gdy drżał i chował się w łazience albo pod kołdrą. Jakiej miłości trzeba było, by mały piesek pokonał lęk przed burzą i pobiegł mi na ratunek?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz