piątek, 4 lipca 2014

Puma - towarzysz podróży (12)

ZNÓW KŁOPOTY

Jedenastoletni Puma nie był już okazem zdrowia, ale tak poważnie nigdy przedtem nie chorował. Gdy wróciłam z pracy, poruszał się z trudem. Miał 39,5 st. C. Lekarz oglądał go dokładnie, nic nie mogąc znaleźć. Dopiero na koniec zbadał klejnoty rodowe – były opuchnięte. Stwierdził zapalenie jąder. A przy okazji wysłuchał szmery w sercu. Zapisał leki. Nagrodą za wizytę u lekarza było świńskie ucho.

Nie sądziłam, że los mojego psa tak obejdzie naszych sąsiadów – codziennie kilka osób pytało o jego zdrowie. Tymczasem dostawał lekarstwo, a lekarz sugerował operację, podejrzewając nowotwór. Po tygodniu ropa zaczęła wyciekać, więc pojechaliśmy do gabinetu, by pobrać wymaz. Pies walczył dzielnie, a po wszystkim uciekł, korzystając z tego, że ktoś otworzył drzwi. Doktor był przerażony, że pobiegnie w siną dal albo wpadnie pod samochód, ale Puma znał drogę do domu, a ta była bezpieczna, wiodła środkiem osiedla – trzeba było przejść tylko przez jedną ulicę. Złapać się dał dopiero po kilkuset metrach.

Choć gorączka i ból stopniowo ustępowały, pomógł dopiero trzeci antybiotyk, dobrany na podstawie posiewu. Piesek cierpiał i szukał u mnie pomocy, ale kiedy poczuł się lepiej, trudno było z nim wytrzymać – musiał odreagować.

Doktor przekonywał mnie do kastracji, mówiąc, że takie infekcje będą nawracać i dodatkowo osłabiać serce. Miałam wątpliwości, a raczej się bałam. Opowiadano mi o psach, których po narkozie nie udało się wybudzić, i choć naszemu lekarzowi nic takiego nigdy się nie przytrafiło, mój lęk, wobec wykrytej właśnie choroby serca psa, był uzasadniony. Dręczyła mnie konieczność podjęcia decyzji. Któregoś dnia otworzyłam na chybił trafił Tomasza a Kempis. Sens był taki: zaufaj zdaniu mądrzejszych i doświadczonych. Potem przyśnił mi się nasz doktor, który operuje psa, podczas gdy ja czekam na plaży. Jest tam pięknie, pusto, spokojnie. Lekarz wychodzi z gabinetu. Po operacji pies śpi i nierówno oddycha.

Prześwietlenie i usg robiliśmy w klinice Akademii Rolniczej. Nie obeszło się bez walki – kilka osób trzymało pacjenta, który do końca nie dał za wygraną. Wykazały powiększoną lewą komorę i prawy przedsionek, poszerzone naczynia i zmiany w oskrzelach. To nie ciężki stan, ale początek problemów. Chociaż dostał tabletkę uspokajającą, piesek miał potem rozstrój żołądka. Płakał i prosił o pomoc.

To był trudny moment. Jego starzenie się dotykało mnie bardziej, niż upływ moich własnych lat. Rozumieliśmy się bez słów. Kiedy o nim pisałam, przychodził, siadał przy mnie i nadstawiał łepek do głaskania.

W kwietniu, w przeddzień dwunastych urodzin, Puma został wykastrowany. Choć nie mam do tego zabiegu tak emocjonalnego stosunku jak mężczyźni, żal mi było psa. W ostatecznym rozrachunku była to słuszna decyzja, pozwalająca uniknąć nawrotów przykrych infekcji, a przy tym kastracja zmieniła nieco obyczaje psa związane z siusianiem, dzięki czemu analizy moczu się poprawiły, szczawian był mniej liczny i pojawiła się nadzieja, że ze strony nerek nie będzie dalszych komplikacji.
Pod względem pociągu do suczek zmiany były bardziej subtelne. Puma nigdy nie zapomniał, że jest facetem, lecz teraz skupiał się raczej na zalotach, nie dążąc do spełnienia.
Obce psy obwąchiwały go z pewną konsternacją.


ŚMIERĆ
Piesek potrącony przez samochód na dwupasmówce. Mały, beżowy. Zobaczyłam z okien autobusu, że pochylają się nad nim młodzi ludzie. To nie ta dziewczyna go potrąciła – sprawca uciekł. Chłopak na rowerze zatrzymał się, by jej pomóc. Podeszłam, nie wiedzieli, co robić. Zanieśliśmy go do mnie, do firmy. Nasz weterynarz był poza Lublinem, powiedział, żeby zadzwonić do schroniska. Czekając na samochód, patrzyłam na umieranie psa. Potem powiedzieli, że nie przeżył. Płakałam kilka dni. 
 
Ktoś powiedział: „przejęła się pani tym psem bardziej niż jego właścicielka”. A co to ma do rzeczy? Byłeś przy czyjejś agonii?
Żałuję tylko, że nie umarł przy mnie. Że musiał jeszcze przeżyć tę ostatnią podróż donikąd.

Lepiej miał ten, który kiedyś umarł na moich oczach, potrącony przez auto na wzniesieniu, a jeszcze przed chwilą biegł radośnie, goniąc za gawronem. Biały w czarne łatki młody psiak. Uderzenie, skowyt trwający kilka sekund i cisza.

Wiosna! Na porannym spacerze spotykamy psy i psiarzy, nie widzianych od miesięcy. Mój kudłaty starszy pan nagle czuje się pełen wigoru, a Pusia, znaleziona jako jednodniowe szczenię w śmietniku, która zawsze na niego warczała, zachowuje się jakby wpadł jej w oko. Bawią się, baraszkują, liżą po uszach, Pusia odsłania ładnie pachnące miejsce, a on tylko na to czeka, tańczy na ugiętych łapach, ogon wiruje. Szkoda, że nic z tego nie będzie, świat jest bez litości.

Za kilka dni znów spotykamy Pusię, Pies rwie się do niej, aż piszczy. Suczka jest chora, osowiała, traciła przytomność, nie je. Ma smutne, chore oczy, bardzo cierpi. Ma już 14 lat i chorowała wcześniej na raka. Lekarze nie wiedzą, co tym razem jej dolega. Radzę jej panu, by zasięgnął porady innego lekarza; ten, u którego był, ostatnio nie zoperował na czas półrocznego szczeniaka mojej znajomej. Zwlekał z operacją, aż wdało się zapalenie otrzewnej i było za późno. Pies miał obce ciało w jelitach i można było go uratować.

Pusia umarła.

Myślę o zachowaniu Pumy, o jego zalotach do niej w ostatnich tygodniach i przypomina mi się historia opowiedziana przez Vitusa Droschera. Kiedy stara słonica, przewodniczka stada, umierała, inne słonice podtrzymywały ją kłami, głaskały trąbami, a słoniątko przyniosło kępkę trawy. Ale ona nie chciała jeść. Wtedy jedna z samic spróbowała podniecić ją seksualnie, zachowując się jak samiec. Na próżno. Na koniec małe słoniątko próbowało ją ssać. „Nie umieraj, jesteś mi potrzebna”.


W DROGĘ!
Tamtego lata zaplanowaliśmy długą podróż: przez południowe Niemcy, Liechtenstein i Szwajcarię, potem przez Alpy na południe, dalej Langwedocja i powrót przez Prowansję i Włochy. Uff... To miała być niezwykła wyprawa, pełna wyzwań dla psa, którego po raz pierwszy czekały ciągłe zmiany miejsc, hoteli, pogody. Koniec lata: deszcze, powodzie i upały, miasta i pustkowia, góry, rzeki i morze. Kiedy znajomi pytali, z kim podróżuję, odpowiadałam: z dwoma chłopakami, dwu- i czworonożnym.

W Ratyzbonie, gdy czekałam z Pumą na I. zwiedzającego kościół, usłyszałam od przechodzącego Bawarczyka (nawet bardzo eleganccy panowie noszą tu regionalne stroje): „w średniowieczu psy były wpuszczane do kościołów”.

Uśmiechnęłam się, przypominając sobie koncert organowy w kościele ewangelickim w Tarnowskich Górach. Świątynia była pełna słuchaczy i już na początku dołączył do nas mały, łaciaty piesek. Gdy klaskaliśmy po poszczególnych utworach, radośnie szczekał. Kiedy brzmiała muzyka, słuchał. W pewnym momencie zabrał głos ksiądz biskup, by powitać słuchaczy i podziękować artyście. Psi meloman rozszczekał się. Duchowny zwrócił się do nas „czy ktoś z państwa mógłby wyprowadzić pieska?” po czym zawahał się „a właściwie... to też stworzenie Boże”. Piesek wybiegł z kościoła po koncercie, bardzo zadowolony.

SZWAJCARIA
Ren będzie nam towarzyszył podczas jazdy przez Szwajcarię trasą wśród gór. Żadnych autostrad. Taką dewizą kierujemy się zawsze, gdy to możliwe - boczne drogi raczej niż autostrady, miasteczka raczej niż metropolie, wioski i winnice chętniej niż zatłoczone plaże; a także, ze względu na psa - który dzielnie podróżuje z czipem pod skórą i eleganckim europejskim paszportem - raczej spacery niż zwiedzanie muzeów” - napiszę potem. Przez przełęcze Furka i Oberalp, jechaliśmy w dolinę Rodanu.

Nocleg w hotelu nad Lemanem.
Następnego dnia zamek Chillon, znany z poematu Byrona. Przy wejściu budy dla psów. Można by tu zostawić Pumę, ale gdy na próbę przypinamy mu łańcuch, patrzy na nas z takim wyrzutem, że rezygnuję ze zwiedzania.

 
OSŁY BOJOWE

W dolinie Rodanu, tuż za Tournon i Tain d'Hermitage, gdzie rozszerza się ona ku południowi, a klimat gwałtownie się zmienia na śródziemnomorski, przyciągają naszą uwagę ruiny zamku z podgrodziem. To Chateau de Crussol, posadowiony na szczycie wzniesienia, nad przepaścią. Początek września, a skwar jest taki, że musimy odpocząć na rozległym parkingu poniżej zamku. Ja i pies rezygnujemy z podejścia, I. dzielnie wspina się na górę w towarzystwie innych turystów. Niektórzy z nich korzystają z oślich grzbietów, bo pod głogami pasie się spore stadko – kilka samców, dwie ciężarne oślice i dwoje młodych – większy beżowy i malutki biały osiołek.

Puma nie zna osłów – dopiero co w Szwajcarii usłyszał ryk, który go mocno zaniepokoił, ale nie widział samego zwierzęcia. Zaciekawiony podchodzi do biegających luzem młodych, ale te nie wykazują chęci do zabawy, zmuszając go do ucieczki.

Odpoczywamy w cieniu, jemy podwieczorek. Biały osiołek, zwabiony widokiem jedzenia, prosi o magdalenki, więc się z nim dzielę, ku cichemu niezadowoleniu psa, który jednak trzyma się z boku. W końcu uznaję, że wystarczy, ale mały natręt nie daje za wygraną. „Dość, zmykaj” mówię, bez skutku. Puma postanawia wziąć sprawy w swoje ręce (a raczej zęby), podbiega od tyłu – i obrywa kopytem. Płacz ! Wycofuje się pod głogi, by tam przetrawić klęskę.

Gdy wraca I., pies postanawia wyrównać rachunki z osłami, ale udaje się nam to mu wyperswadować.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz