sobota, 19 lipca 2014

Puma - towarzysz podróży (16)

PROWANSJA I ZWIERZAKI

Następnej wiosny ze względu na pracę I. nie mogliśmy sobie pozwolić na objazd, zresztą chcieliśmy zamieszkać na miesiąc w Prowansji: robić zakupy na targu, jeść w ogrodzie, chodzić na spacery, z wycieczek wracać do domu.
Mieszkanie z portalu homelidays.com urzekło mnie, zwłaszcza jedno zdjęcie – uchylone drzwi na balkon, za nimi drzewa i odległy krajobraz. Wynajęliśmy je na cały maj. 

 
Weszłam i... tak! Przez drzwi balkonu wpadało stłumione światło. Był tam ogród, a robinia o ciemnoróżowych kwiatach zaglądała niemal do okien. Stare meble, azjatyckie tkaniny i biało - błękitne obrazy z greckimi pejzażami na betonowych, szarych ścianach - wszystko razem tworzyło cudowną harmonię. Częścią tej harmonii była ukwiecona jadalnia na balkonie i ptaki, śpiewające od świtu do nocy, a kiedy padało, także żaby. I carillon na szczycie wzgórza, wielka pozytywka, odzywająca się w nieoczekiwanych momentach i zalewająca całą dolinę kaskadą dźwięków.



W domu Puma sypiał na łóżku, w hotelach mu na to nie pozwalaliśmy. I tym razem, w gościnie u pani P., ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zamykałam żaluzjowe drzwi do sypialni. Czasem próbował się tam dostać przez balkon. W końcu zrozumiał, że jego miejsce do spania to mała sofka w salonie, przykryta kolorową tkaniną. Zawsze woziłam ze sobą indyjskie narzuty i szale, który spełniały różnorodne funkcje, a do tego mieszkania pasowały znakomicie. 

 
Piesek lubił też spać na balkonie, który nie miał posadzki, lecz deski, i było tam ciepło, ale przewiewnie. Przy okazji mógł kontrolować ogród i dziedziniec sąsiedniego domu, gdzie często biegały psy.


Mieszkanie na prowincji dostarcza wielu drobnych radości. Jak widok dwóch młodych osiołków na pastwisku, które na nasz widok zaczęły się wdzięczyć, ocierając się szyjami. Jak stadko kóz, z których najmłodsze chyba dopiero się urodziły, pilnowane przez trzy kudłate psiaki.



Jak owce i jagnięta wracające z pastwiska, prowadzane przez pasterza i dwa groźne, czarne psy, a w rzeczywistości posłuszne własnym zasadom, gdzie słucha się doświadczonych, a każdy w stadzie zna ich głosy. Zeszły w dół po stromym stoku bez najmniejszych obaw. 


I oczywiście koty.



Średniowieczna część Forcalquier to wzgórze zamkowe i jego bezpośrednie otoczenie. Choć zamku już nie ma, pozostało sporo starych domów i spacery wąskimi ulicami sprawiały nam sporą przyjemność – spokój, nieliczne samochody, za to można było spotkać i psy, i koty. Zwłaszcza te ostatnie tworzyły malowniczy koloryt dzielnicy. Maleńka, wielkooka kociczka – nazwałam ją Nefretete – spoglądająca na nas z zakratowanej niszy. 


Buras, który stanął na środku pustej ulicy i tak patrzył na psa, że ten podał tyły, a kot jeszcze poszedł za nim sprawdzić, czy na pewno opuścił jego teren. 

I ta czwórka: ciemnoszare, puszyste koty pilnujące rudego, o krótkich uszach, leżącego na murku, jakby był chory. Patrzyły na nas wielkimi, nieruchomymi oczami. 


Maluch, który smacznie spał na bagażniku samochodu i nawet nie drgnął, gdy przechodziliśmy.


Pięknych kotów spotykaliśmy mnóstwo, ale zadziwił nas pewien zabijaka z Cucuron, nazwany przez mnie Muszkieterem: z ogonem jak pióropusz, o zmierzwionej, brudnobiałej sierści w rudawe łaty, który ostentacyjnie wolno przeszedł przed psim nosem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz