PROWANSJA I ZWIERZAKI
Następnej wiosny ze względu na
pracę I. nie mogliśmy sobie pozwolić na objazd, zresztą
chcieliśmy zamieszkać na miesiąc w Prowansji: robić zakupy na
targu, jeść w ogrodzie, chodzić na spacery, z wycieczek wracać do
domu.
Mieszkanie z portalu
homelidays.com urzekło mnie, zwłaszcza jedno zdjęcie – uchylone
drzwi na balkon, za nimi drzewa i odległy krajobraz. Wynajęliśmy
je na cały maj.
Weszłam i... tak! Przez drzwi
balkonu wpadało stłumione światło. Był tam ogród, a robinia o
ciemnoróżowych kwiatach zaglądała niemal do okien. Stare meble,
azjatyckie tkaniny i biało - błękitne obrazy z greckimi pejzażami
na betonowych, szarych ścianach - wszystko razem tworzyło cudowną
harmonię. Częścią tej harmonii była ukwiecona jadalnia na
balkonie i ptaki, śpiewające od świtu do nocy, a kiedy padało,
także żaby. I carillon na szczycie wzgórza, wielka pozytywka,
odzywająca się w nieoczekiwanych momentach i zalewająca całą
dolinę kaskadą dźwięków.
W domu Puma sypiał na łóżku,
w hotelach mu na to nie pozwalaliśmy. I tym razem, w gościnie u
pani P., ku jego wielkiemu niezadowoleniu, zamykałam żaluzjowe
drzwi do sypialni. Czasem próbował się tam dostać przez balkon. W
końcu zrozumiał, że jego miejsce do spania to mała sofka w
salonie, przykryta kolorową tkaniną. Zawsze woziłam ze sobą
indyjskie narzuty i szale, który spełniały różnorodne funkcje, a
do tego mieszkania pasowały znakomicie.
Piesek lubił też spać na
balkonie, który nie miał posadzki, lecz deski, i było tam ciepło,
ale przewiewnie. Przy okazji mógł kontrolować ogród i dziedziniec
sąsiedniego domu, gdzie często biegały psy.
Mieszkanie na prowincji
dostarcza wielu drobnych radości. Jak widok dwóch młodych osiołków
na pastwisku, które na nasz widok zaczęły się wdzięczyć,
ocierając się szyjami. Jak stadko kóz, z których najmłodsze
chyba dopiero się urodziły, pilnowane przez trzy kudłate psiaki.
Jak owce i jagnięta wracające
z pastwiska, prowadzane przez pasterza i dwa groźne, czarne psy, a w
rzeczywistości posłuszne własnym zasadom, gdzie słucha się
doświadczonych, a każdy w stadzie zna ich głosy. Zeszły w dół
po stromym stoku bez najmniejszych obaw.
I oczywiście koty.
Średniowieczna część
Forcalquier to wzgórze zamkowe i jego bezpośrednie otoczenie. Choć
zamku już nie ma, pozostało sporo starych domów i spacery wąskimi
ulicami sprawiały nam sporą przyjemność – spokój, nieliczne
samochody, za to można było spotkać i psy, i koty. Zwłaszcza te
ostatnie tworzyły malowniczy koloryt dzielnicy. Maleńka, wielkooka
kociczka – nazwałam ją Nefretete – spoglądająca na nas z
zakratowanej niszy.
Buras, który stanął na środku
pustej ulicy i tak patrzył na psa, że ten podał tyły, a kot
jeszcze poszedł za nim sprawdzić, czy na pewno opuścił jego
teren.
I ta czwórka: ciemnoszare,
puszyste koty pilnujące rudego, o krótkich uszach, leżącego na
murku, jakby był chory. Patrzyły na nas wielkimi, nieruchomymi
oczami.
Maluch, który smacznie spał na bagażniku samochodu i nawet
nie drgnął, gdy przechodziliśmy.
Pięknych kotów spotykaliśmy
mnóstwo, ale zadziwił nas pewien zabijaka z Cucuron, nazwany przez
mnie Muszkieterem: z ogonem jak pióropusz, o zmierzwionej,
brudnobiałej sierści w rudawe łaty, który ostentacyjnie wolno
przeszedł przed psim nosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz