wtorek, 10 marca 2015

Cantare necesse est

Kos na wierzchołku brzozy wyśpiewuje swoją piosenkę. Zaczął już w lutym, tak ciepłe i słoneczne były dni. Początkowo śpiewał krótkie zwrotki, zacinał się,  jakby niepewny swoich umiejętności. Teraz śpiewa coraz piękniej, dłużej, dodaje zabawne ozdobniki. Nie było go tu w poprzednich latach, pewnie jest jeszcze młodziutki. Chciałabym, by przetrwał tutaj ze swoją partnerką, nie dał się kotom i srokom, wyprowadził młode.

Kocham kosy. Ich radość życia. Ich upór, by przekrzyczeć ruch samochodowy na największych miejskich skrzyżowaniach. Ich połyskliwe pióra, żółte dzioby, zwinny lot.

Nade wszystko - ich śpiew.

Tak, bywają tu wilgi i czasem do nich gwiżdżę fiju-fiju, a one odpowiadają; są sikory, wróble i mazurki, pokrzewki i grubodzioby. Zimą stada kwiczołów cicho świergocąc grasują w jarzębinie i głogach. Są gawrony, ale któż oprócz mnie ich słucha, gdy śpiewają swoją słodką, godową pieśń? Kawki nawołują dziecięcymi głosami. Stada jerzyków krzyczą pod wieczornym niebem. Widziałam wielkiego, czarnego dzięcioła i małego dzięciołka, cicho stukającego w gałąź lipy.
Są też sroki, te piękne rozbójniczki.

Czy coś brzmi piękniej niż ptasi chór? O świcie słuchałam go w Prowansji, w południe w Burgundii

Ptasi solista - kos - jest wyjątkowy. A raczej wyjątkowy jest każdy z kosów, bo każdy śpiewa swoją własną, niepowtarzalną piosenkę. Są wśród nich geniusze, są też średnio uzdolnieni, ale nawet oni nigdy nie tracą zapału. 

Ulubionym moim kosem był ten za oknem mojej mamy, od lat wyśpiewujący długie wieczorne arie. Słuchałam go,  niestrudzonego śpiewaka, przez telefon. Chyba nigdy potem nie słyszałam tak wspaniałej pieśni.

W Brukseli kos śpiewał w ogrodzie od świtu, jeszcze w ciemnościach. Początkowo brałam go za słowika. Budziłam się i z szeroko otwartymi oczami słuchałam nocnego artysty.



W wieczornej ciszy Avallon jego głos spływał na mury, dachy, tarasowe ogrody, gdy niespiesznie spacerowaliśmy ulicami.

Najbardziej jednak wzruszył nas i rozbawił kos z Zwickau. Straszliwa ulewa, przed którą uciekliśmy z Drezna, dopadła nas tutaj, już w hotelu. Zwykle dawał koncert o 19.00, słuchaliśmy go już nieraz. Ale w strugach deszczu, wśród grzmotów i błyskawic, jak tu przycupnąć na drzewie? Nie spodziewaliśmy się go usłyszeć - nie tym razem.

I nagle go słyszymy. Przerywany grzmotami, wśród dudniącej ulewy - śpiew kosa. Nie przysiadł na drzewie - chowa się pod samochodami na parkingu i głośno, bardzo głośno śpiewa. 

A w przerwach złorzeczy pogodzie, dobitnie wyrażając swoje zdanie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz