niedziela, 29 czerwca 2014

Rossinière - Rezydencja Króla Kotów


Chłopiec znalazł małego kotka, zaopiekował się nim, zabrał do domu. Mitsou, młody i ciekawy świata, nie był zbyt posłuszny, dlatego jego pan wyprowadzał go na spacery na sznurku. Nadeszło jednak Boże Narodzenie i kociak, wykorzystując nieuwagę chłopca, znikł. Nigdy już się nie odnalazł.

Historyjka obrazkowa o kocie Mitsou autorstwa dwunastoletniego Balthasara Klossowskiego de Rola ze wstępem Rainera Marii Rilkego zapoczątkowała wielką karierę Balthusa, docenianego bardziej przez kolekcjonerów, niż krytykę. Rilke był tym, kto dostrzegł w chłopcu autentyczny talent i wrażliwość, i w ostatnich latach swego niełatwego życia utrzymywał korespondencyjny kontakt z młodym artystą.

Balthus niejednokrotnie jeszcze malował koty. Autoportret Król kotów z 1935 roku przedstawia wysokiego, urodziwego młodego mężczyznę, o którego nogę ociera się kot. Mamy tu już wszystko, co będzie znakiem szczególnym jego malarstwa: pustawe wnętrze, rozproszone światło, stłumioną kolorystykę - i aurę tajemnicy.


Malarstwo Balthusa jest wyjątkowe, osobne. Nie przynależał do żadnych szkół malarskich, tworzył w samotności, zafascynowany freskami Piera della Francesca, pejzażami Claude’a Lorraina i Nicolasa Poussina, sztuką japońską. Za radą Pierre’a Bonnarda rodzice nie posłali go do akademii – kopiował starych mistrzów, aż stworzył własny, niepowtarzalny styl. Wiele warstw tempery kazeinowej lub farby olejnej nakładanych na płótno: technika pracochłonna, wymagająca skupienia i cierpliwości, jakże odległa od przygód sztuki dwudziestowiecznej!

Po raz pierwszy zobaczyłam jego obrazy na wystawie w Dijon, w lipcu 1999: pejzaże z Morvan i kilka owych dziwnych płócien, ni to zbiorowych portretów, ni obrazów rodzajowych o onirycznej, niepokojącej aurze.
Jestem malarzem religijnym – mówi Balthus w rozmowie z Françoise Jaunin. - Uważam, że malarstwo powinno być malarstwem religijnym – inaczej nie ma racji bytu. Malowanie tego, co ma się przed oczami, to sposób przybliżania się do boskości. Odkąd artyści przestali obserwować świat, sztuka utraciła poczucie sacrum.


Z głównej, choć wąskiej drogi zjeżdżamy kilkadziesiąt metrów w dół i oto wyłania się zza zakrętu: zdumiewający, ogromny, zachwycający dekoracją i proporcjami. Otoczony nieco zdziczałym ogrodem, w sąsiedztwie starych sosen, majestatyczny, jedyny w swoim rodzaju. Na bramie domu ręcznie wypisana informacja o wystawie i strzałka kierująca w prawo. Nagle drzwi otwierają się: staje w nich wysoki, siwowłosy mężczyzna o ciemnych oczach i drapieżnych rysach, a za chwilę młoda kobieta o orientalnej urodzie. Zamieniają parę słów z dziewczynami, siedzącymi na ławeczce przy stodole naprzeciwko, i odjeżdżają. Gdy minie oszołomienie, objaśnię memu towarzyszowi, że to syn i córka malarza.



Drewniany – z definicji – Grand Chalet na fasadzie ozdobiony jest malowidłami i sentencjami; pod dachem rok budowy: 1754. Dom ma czterdzieści pokojów i sto trzynaście okien. Balthus zawsze wybierał stare domostwa. Z pierwszą żoną, Antoinette de Watteville, matką Stanisława i Tadeusza, zamieszkiwał w Villa Diodati w Genewie i zamku w Chassy. Z Setsuko Idetą, matką Harumi, kupili zamek Montecalvello koło Rzymu, a w 1977 roku Grand Chalet.




Tuż za domem mała, stylowa stajnia, pełna uroczych drobiazgów: malowane skrzynie, figurki koni. Zwierzaki - ciemny i jasny - pasą się na łące pod sosnami, zbiegającej w dół wzgórza ku torom i małej stacyjce.



Ekspozycja jest niewielka, to głównie szkice i trochę fotografii. Można kupić książki, w tym tę, której jeszcze nie mam – katalog wielkiej weneckiej wystawy pośmiertnej z 2001 roku. Nie kupuję, wiedząc, że będę żałować. Tymczasem pies, uwiązany koło stajni, jak zwykle zjednuje sobie fanklub w postaci dziewcząt - jak się okazuje, Polek, wolontariuszek w Fundacji Balthusa. I kiedy rozmawiamy o psach i malarstwie, drzwi wielkiego domu znów się otwierają i widzimy drobną Japonkę z dużym, kudłatym, bardzo energicznym psem. Młodzik ciągnie panią do mojego Pumy, więc objaśniam, że ten jako starszy pan umie się bawić tylko z dziewczynkami. Madame Setsuko, hrabina Klossowska de Rola uśmiechnięta odchodzi ze swoim niesfornym towarzyszem na spacer.


Jestem polskim hrabią” – z dumą powtarzał Balthus. Choć nie mówił po polsku, te korzenie były dla niego ważne. Paradoksalnie, jeden z najdroższych już za życia malarzy dwudziestowiecznych (Grand Chalet kupiono za równowartość pięciu obrazów) jest niemal – poza gronem specjalistów – nieznany w Polsce. Dopiero niedawno częściowo wypełniły tę lukę dwie pozycje wydane przez Noir sur Blanc, ale ciągle czekam na choćby skromną prezentację jego malarstwa w formie albumu. Choć mogę przecież wrócić do Rossinière…

W starej stodole mieści się pracownia malarza. Spowita w półmroku – tak jak w półmroku czy może półcieniu spowite są wnętrza z jego obrazów. Te dziwne sypialnie, w których półsenne odpoczywają nagie dziewczynki, pokoje pełne ciszy niemal dotykalnej. Oskarżany o obsceniczność, Balthus twierdził, że maluje anioły. Nagość anioła jest niewinna, prawda?

W pracowni jest tak, jakby artysta wyszedł na chwilę: niedokończony wielki obraz na sztalugach – trudno zobaczyć, co przedstawia, bo wejść do środka nie można, jedynie zajrzeć przez drzwi – na poręczy fotela biało-różowy koc, na szezlongu poduszka i porzucony szlafrok. Półki pod oknem pełne naczyń z farbami, pęczki pędzli w słoikach. Poplamiony kitel zarzucony na puste sztalugi.

Gdy wychodzimy na drogę, w otwartym oknie na pierwszym piętrze wielkiego domu przysiada biały, puszysty kot o ciemnym pyszczku i przygląda się intruzom, spokojny i pewny siebie – jest przecież w Królestwie Kotów.



Fragment szkicu 2005: Dachau, Szwajcaria - Kwartalniku Literacki Kresy nr 55/56
Fotografie z 23 sierpnia 2005

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz