Chłopiec znalazł małego kotka, zaopiekował się nim, zabrał do
domu. Mitsou, młody i ciekawy świata, nie był zbyt posłuszny,
dlatego jego pan wyprowadzał go na spacery na sznurku. Nadeszło
jednak Boże Narodzenie i kociak, wykorzystując nieuwagę chłopca,
znikł. Nigdy już się nie odnalazł.
Historyjka
obrazkowa o kocie Mitsou autorstwa dwunastoletniego Balthasara
Klossowskiego de Rola ze wstępem Rainera Marii Rilkego zapoczątkowała
wielką karierę Balthusa, docenianego bardziej przez kolekcjonerów,
niż krytykę. Rilke był tym, kto dostrzegł w chłopcu autentyczny
talent i wrażliwość, i w ostatnich latach swego niełatwego życia
utrzymywał korespondencyjny kontakt z młodym artystą.
Balthus
niejednokrotnie jeszcze malował koty. Autoportret Król kotów
z 1935 roku przedstawia wysokiego, urodziwego młodego mężczyznę,
o którego nogę ociera się kot. Mamy tu już wszystko, co będzie
znakiem szczególnym jego malarstwa: pustawe wnętrze, rozproszone
światło, stłumioną kolorystykę - i aurę tajemnicy.
Malarstwo
Balthusa jest wyjątkowe, osobne. Nie przynależał do żadnych szkół
malarskich, tworzył w samotności, zafascynowany freskami Piera
della Francesca, pejzażami Claude’a Lorraina i Nicolasa Poussina,
sztuką japońską. Za radą Pierre’a Bonnarda rodzice nie posłali
go do akademii – kopiował starych mistrzów, aż stworzył własny,
niepowtarzalny styl. Wiele warstw tempery kazeinowej lub farby
olejnej nakładanych na płótno: technika pracochłonna, wymagająca
skupienia i cierpliwości, jakże odległa od przygód sztuki
dwudziestowiecznej!
Po
raz pierwszy zobaczyłam jego obrazy na wystawie w Dijon, w lipcu
1999: pejzaże z Morvan i kilka owych dziwnych płócien, ni to
zbiorowych portretów, ni obrazów rodzajowych o onirycznej,
niepokojącej aurze.
Jestem
malarzem religijnym – mówi Balthus w rozmowie z Françoise
Jaunin. - Uważam, że malarstwo powinno być malarstwem
religijnym – inaczej nie ma racji bytu. Malowanie tego, co ma się
przed oczami, to sposób przybliżania się do boskości. Odkąd
artyści przestali obserwować świat, sztuka utraciła poczucie
sacrum.
Z
głównej, choć wąskiej drogi zjeżdżamy kilkadziesiąt metrów w
dół i oto wyłania się zza zakrętu: zdumiewający, ogromny,
zachwycający dekoracją i proporcjami. Otoczony nieco zdziczałym
ogrodem, w sąsiedztwie starych sosen, majestatyczny, jedyny w swoim
rodzaju. Na bramie domu ręcznie wypisana informacja o wystawie i
strzałka kierująca w prawo. Nagle drzwi otwierają się: staje w
nich wysoki, siwowłosy mężczyzna o ciemnych oczach i drapieżnych
rysach, a za chwilę młoda kobieta o orientalnej urodzie. Zamieniają
parę słów z dziewczynami, siedzącymi na ławeczce przy stodole
naprzeciwko, i odjeżdżają. Gdy minie oszołomienie, objaśnię
memu towarzyszowi, że to syn i córka malarza.
Drewniany
– z definicji – Grand Chalet na fasadzie ozdobiony jest
malowidłami i sentencjami; pod dachem rok budowy: 1754. Dom ma
czterdzieści pokojów i sto trzynaście okien. Balthus zawsze
wybierał stare domostwa. Z pierwszą żoną, Antoinette de
Watteville, matką Stanisława i Tadeusza, zamieszkiwał w Villa
Diodati w Genewie i zamku w Chassy. Z Setsuko Idetą, matką Harumi,
kupili zamek Montecalvello koło Rzymu, a w 1977 roku Grand Chalet.
Tuż
za domem mała, stylowa stajnia, pełna uroczych drobiazgów:
malowane skrzynie, figurki koni. Zwierzaki - ciemny i jasny - pasą
się na łące pod sosnami, zbiegającej w dół wzgórza ku torom i
małej stacyjce.
Ekspozycja
jest niewielka, to głównie szkice i trochę fotografii. Można
kupić książki, w tym tę, której jeszcze nie mam – katalog
wielkiej weneckiej wystawy pośmiertnej z 2001 roku. Nie kupuję,
wiedząc, że będę żałować. Tymczasem pies, uwiązany koło
stajni, jak zwykle zjednuje sobie fanklub w postaci dziewcząt - jak
się okazuje, Polek, wolontariuszek w Fundacji Balthusa. I kiedy
rozmawiamy o psach i malarstwie, drzwi wielkiego domu znów się
otwierają i widzimy drobną Japonkę z dużym, kudłatym, bardzo
energicznym psem. Młodzik ciągnie panią do mojego Pumy, więc
objaśniam, że ten jako starszy pan umie się bawić tylko z
dziewczynkami. Madame Setsuko, hrabina Klossowska de Rola
uśmiechnięta odchodzi ze swoim niesfornym towarzyszem na spacer.
„Jestem
polskim hrabią” – z dumą powtarzał Balthus. Choć nie
mówił po polsku, te korzenie były dla niego ważne. Paradoksalnie,
jeden z najdroższych już za życia malarzy dwudziestowiecznych
(Grand Chalet kupiono za równowartość pięciu obrazów) jest
niemal – poza gronem specjalistów – nieznany w Polsce. Dopiero
niedawno częściowo wypełniły tę lukę dwie pozycje wydane przez
Noir sur Blanc, ale ciągle czekam na choćby skromną prezentację
jego malarstwa w formie albumu. Choć mogę przecież wrócić do
Rossinière…
W
starej stodole mieści się pracownia malarza. Spowita w półmroku –
tak jak w półmroku czy może półcieniu spowite są wnętrza z
jego obrazów. Te dziwne sypialnie, w których półsenne odpoczywają
nagie dziewczynki, pokoje pełne ciszy niemal dotykalnej. Oskarżany
o obsceniczność, Balthus twierdził, że maluje anioły. Nagość
anioła jest niewinna, prawda?
W
pracowni jest tak, jakby artysta wyszedł na chwilę: niedokończony
wielki obraz na sztalugach – trudno zobaczyć, co przedstawia, bo
wejść do środka nie można, jedynie zajrzeć przez drzwi – na
poręczy fotela biało-różowy koc, na szezlongu poduszka i
porzucony szlafrok. Półki pod oknem pełne naczyń z farbami,
pęczki pędzli w słoikach. Poplamiony kitel zarzucony na puste
sztalugi.
Gdy
wychodzimy na drogę, w otwartym oknie na pierwszym piętrze
wielkiego domu przysiada biały, puszysty kot o ciemnym pyszczku i
przygląda się intruzom, spokojny i pewny siebie – jest przecież
w Królestwie Kotów.
Fragment szkicu 2005: Dachau, Szwajcaria - Kwartalniku Literacki Kresy nr 55/56
Fotografie z 23 sierpnia 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz