W
Caen cudem zachowały się opactwa, zbudowane przez Wilhelma i
Matyldę. Cudem, bo z normandzkich miast zbombardowanych przez
aliantów zostawała zwykle sterta kamieni.
Alianci
byli przekonani, że operacja Overlord
doprowadzi do błyskawicznego zajęcia Normandii i Bretanii.
Oczekiwali oporu, liczyli się ze stratami, ale rzeczywistość
okazała się dużo bardziej bolesna. Caen miało być zajęte w dniu
lądowania, 6 czerwca. Potem - Brytyjczycy zatrzymali się tuż pod
miastem - przesunięto ten termin o kilkanaście dni. Tymczasem port w Cherbourgu,
równie ważny, a może ważniejszy, nękany przez naloty bombowe,
baterie okrętowe, jak również od strony lądu - został poddany po
trzech tygodniach, lecz był tak zrujnowany, że nie nadawał się do
użytku bez odbudowy.
Niemiecka
obrona w rejonie Caen nie dawała Brytyjczykom szans. Linia frontu
stanęła, niwecząc ambitne plany. 7 lipca miasto zostało
zdruzgotane dywanowym nalotem, tysiące ton bomb spadły na jego
północną część. Bomby zrzucano tak, by nie narazić I
korpusu brytyjskiego. Po dwóch dniach bombardowanie powtórzono.
Ostatecznie zajęto Caen 19 lipca.
W Memorial de Caen dzień lądowania aliantów jest pokazany w
piętnastominutowym filmie - symultanicznie zmontowane obrazy z obu
stron frontu. Wstrząsające ujęcia z krwawej plaży Omaha: z nisko
lecącego samolotu widać żołnierzy, którzy biegną i padają,
biegną i padają... Niskie wydmy nad plażą nie dają żadnej
ochrony, nie ma tu martwego pola, w którym można by się ukryć.
Wojenne cmentarze w Normandii to dziesiątki tysięcy grobów.
Jedziemy
wzdłuż tych plaż: najpierw Most Pegaza, zdobyty w spektakularnej
akcji komandosów. Niedaleko pola, na których lądowały
transportowe szybowce. Potem plaże: Sword, Juno, Gold, Omaha, Utah.
To
powinno być rano, w deszczowy dzień.
Patrzę
na morze. Nie muszę nawet wysilać wyobraźni, by tam być. Nie tam:
tutaj. Szóstego czerwca rankiem, tamtego roku.
Jest
pochmurno, pada drobny deszcz. Sztorm minął, ale pogoda może się
wkrótce załamać. Morze aż po horyzont pokrywają okręty, barki,
łodzie desantowe. Jeszcze nie zaczął się przypływ i na
przybrzeżnych wodach widać słupy minowe, a bliżej przeszkody i
zapory, czeskie jeże
i belgijskie wrota.
Plaża jest zaminowana.
Na
wzniesieniu, ponad plażą rozmieszczono stanowiska karabinów
maszynowych i schrony baterii.
Nie zostały zniszczone, nawet uszkodzone, bo piloci Liberatorów
podczas przygotowawczego bombardowania nie zeszli poniżej pułapu
chmur i zrzucili bomby, gdzie popadło.
Pancerniki, krążowniki i
niszczyciele prowadzą ostrzał artyleryjski. Morze jest wzburzone i
wciąż panuje mgła, co uniemożliwia prowadzenie celnego ognia z
barek desantowych. Silny wiatr i wysokie fale sprawiają, że podczas
opuszczania barek transportowych czołgi - amfibie toną.
Potem
saperzy. Połowa z nich zginie, zanim dotrą na ląd. Zdziesiątkowana
ekipa usiłuje likwidować przeszkody przeciwczołgowe na plaży.
Muszą się spieszyć, lada chwila zacznie się przypływ.
Na
koniec szturmowe łodzie desantowe: zziębnięci, przemoczeni,
cierpiący od wielu godzin na chorobę morską żołnierze, każdy z
ekwipunkiem ważącym trzydzieści kilogramów. Co czują oprócz
śmiertelnego przerażenia? A potem, gdy barka tonie, a inne nawet
nie zatrzymują się, by ich ratować, bo taki jest rozkaz? Kiedy
udaje im się dobrnąć do plaży i widzą rzeź, która się tam
odbywa, czy nie pragną wrócić w morze, ukryć się w nim...
Dawno,
dawno temu wojna była przygodą. Dwudziestowieczna wojna jest
rzezią, niczym więcej. Totalnym piekłem. Być żołnierzem na
froncie: paniczny lęk lub chore podniecenie walką na przemian z
godzinami nudy.
Imponująca operacja, wymagająca
długotrwałych przygotowań: tak, to naprawdę robi wrażenie. W
dodatku udało im się całkowicie zaskoczyć Niemców. Tak, to była
konieczność. Wiem. I jeśli pytam o sens, to nie o sens tej bitwy.
Tego
dnia niebo umyte deszczem jest prawdziwie normandzkie: z obłokami,
które co chwila zasłaniają słońce i wiatrem, który je
przegania. Ku wieczorowi chmury przybierają odcień fiołkowy,
najpierw od spodu, potem coraz wyżej.
Pointe du Hoc: udaje nam się
zdążyć tuż przed zachodem. Powietrze jest przejrzyste, wręcz
wyostrza kontury przedmiotów. Morze ciemne, zimne, z ostro
zarysowaną linią horyzontu. Kiedy stoimy na Pointe du Hoc, a kula
słońca ginie za wąskim konturem półwyspu Cotentin, spowijając
wszystko złotą poświatą, niebo nad nami jest wysoką kopułą
pokrytą szarofiołkowymi i gołębioniebieskimi chmurami. Przez
lornetkę widać wyspy St. Marcouf i wysoką wieżę kościoła
gdzieś na północno-wschodnim krańcu Cotentin - w
Anneville-en-Saire? Ponad 30 kilometrów stąd.
Cały teren - trawiasty
płaskowyż nad klifem - mieści kilkanaście obiektów stanowiących
niemieckie fortyfikacje. Część z nich całkowicie zniszczona.
Kilkumetrowe leje są pozostałością po bombardowaniu. Przylądek
został zdobyty przez oddział rangersów, wyposażonych w sprzęt do
wspinaczki (drabinki wystrzeliwane w górę, na szczyt klifu). Mimo
początkowego sukcesu, na skutek braku wsparcia, po dwóch dniach z
225 żołnierzy żyło już tylko 90.
O zmierzchu na trawie harcują
dzikie króliki, a kiedy podchodzimy, chowają się w ruinach
schronów. Pointe du Hoc jest piękny na swój osobliwy sposób: czy
sprawia to pustka i cisza owego miejsca, gdzie o tej porze jedynym
dźwiękiem jest ryk morza na skałach? Leje po bombach, zdeptana
trawa i zwały betonu. Wysokie niebo, lśniące morze i pas lądu na
zachodzie.
Nie tylko tutaj fortyfikacje
Wału Atlantyckiego wpisują się w pejzaż z zadziwiającą
harmonią. Bateria w Longues-sur-Mer, również na płaskowyżu nad
klifem, Azeville w głębi lądu, na południu Cotentin.
Wąska
droga wspina się wśród nadmorskich mokradeł, pośród
rozrośniętych żywopłotów - jakże dały się we znaki
Amerykanom! - aż doprowadzi nas do szczątków potężnej niegdyś
baterii. Strop schronu zapadł się w wyniku wewnętrznej eksplozji
i tylko nawis osłaniający niegdyś działobitnię sterczy w niebo.
Wówczas
droga była zamknięta szlabanami, otoczona pasami zasieków, na
stokach wzgórza rozmieszczono Tobruki:
otwarte od góry stanowiska ogniowe karabinów maszynowych,
zapewniające bezpośrednią obronę schronu ciężkiej armaty Skoda,
kaliber 210 mm, zasięg 23 kilometry.
Z
działobitni widać plażę, wioskę i granitowy kościół z
dzwonnicą o strzelistym hełmie krytym łupkiem, a dalej, w
błękitnawej mgiełce, inne wioski i kościoły, i falochron z
regularnie rozmieszczonymi tradytorami broni maszynowej. Przez
lornetkę można zobaczyć nawet ludzi na plaży i osły, bydło i
konie pasące się na podmokłych łąkach.
Bateria
trzymała pod ogniem plażę Utah i częściowo Omaha...
Załoga
broniła się przez tydzień, skutecznie ostrzeliwując flotę
inwazyjną, jednocześnie odpierając szturmy amerykańskich
rangersów. W noc inwazji zrzucono na nią 500 ton bomb. Nie
uszkodziły trzyipółmetrowej grubości stropów. Co czuli
żołnierze, zamknięci w kazamatach? W nieustannym ogłuszającym
huku, ciemnościach, dymie i zaduchu, bo na początek zawsze wysiada
wentylacja. Ziemia się kołysała, a beton nad głowami mógł
przygnieść ich w każdej chwili. Największe bomby tworzyły
trzydziestometrowe leje.
Gdy
po kilku dniach i nocach rangersi zlikwidowawszy Tobruki
podpełzli wreszcie pod
schrony z miotaczami, jej dowódca wezwał sąsiednią baterię do
położenia ognia na niego!
Po
tygodniu pod osłoną nocy dowódca wyprowadził załogę z
okrążenia, pozostawiając w schronie dowodzenia ciężko rannych
swoich i jeńców z sanitariuszem.
Dwie
grupy bojowe na tydzień zablokowały jeden z głównych kierunków
inwazji, który miał przeciąć półwysep. Gdyby nie przedziwny
splot okoliczności, który sprawił, że większość niemieckich
dowódców była w dniu „D” poza swoimi jednostkami, oraz
głębokie przekonanie naczelnego dowództwa, że prawdziwa inwazja
nastąpi raczej w okolicach Calais, alianci mogliby zostać
zepchnięci do morza w ciągu 24 godzin. Jak daleko doszłaby wówczas
Armia Czerwona?
Jest
chłodno i słonecznie, późne popołudnie. Morze ciemnogranatowe
pod wyblakłym niebem. Z Morsalines oglądamy przez lornetkę Pointe
du Hoc, jego jasny występ skalny wyraźnie się odcina od lądu.
W
Barfleur niewielki port; zaczyna się przypływ i żaglówki stoją w
wodzie, lśniącej i metalicznie niebieskiej - jak się nazywa ten
odcień między błękitem a granatem? Ostatnia godzina dnia to także
złote światło na murach potężnego kościoła o dwóch wieżach
zwieńczonych balustradą.
I
jeszcze do latarni, wkrótce ósma. A potem, wracając o zmierzchu,
zobaczymy zamkniętą na głucho bramę do tajemniczej, opuszczonej
posiadłości, a za nią drogę, której końca nie widać. Normandia
jest też miejscem, gdzie mieszkają duchy i demony.
Fragmenty szkicu Normandia - Kwartalnik Literacki Kresy nr 57/58
malo jest miejsc gdzie historia tak wryla sie w ziemie. Doslownie. I na szczescie te slady sa pozostawione sobie a nie niszczone...
OdpowiedzUsuń