niedziela, 1 czerwca 2014

Wszystko o mojej... siostrze


Kiedy pojawił się na ekranach film mojego ulubieńca Almodovara Wszystko o mojej matce, odezwał się chór zachwyconych kobiet. 
Dla mnie ten film był nieporozumieniem. Pedro idealizuje kobiety, jak to często czynią geje, nie wiem dlaczego. Dziennikarki piały: tak, takie właśnie jesteśmy, wreszcie ktoś pokazał, jakie cudowne są kobiety, jak wspaniale się wspierają nawzajem, jak potrafią rozwiązywać konflikty i jaką niezwykłą wspólnotę potrafią stworzyć. Ach, pomyślałam sobie, zwierciadełko powiedz przecie, czy jest ktoś piękniejszy ode mnie na świecie? Skądże, moja śliczna!

Drogi Pedro zrobił w swoim życiu lepsze filmy, ale to właśnie Wszystko o mojej matce, ociekające lukrowanym sentymentalizmem, jest najbardziej cenione przez kobiety. Ja też się na tym filmie wzruszam, a jakże, uwielbiam płakać w kinie. Wolę jednak zwalającego z nóg Matadora, olśniewające Kobiety na skraju załamania nerwowego czy przewrotnie serio Czym sobie na to zasłużyłam?

Obejrzawszy wszak rzeczony film pomyślałam sobie, że chętnie dopisałabym komentarz. Pod tytułem oczywiście: Wszystko o mojej siostrze.

Ale jak to zrobić? Jak zmierzyć się z zawartością tej szuflady? To jeszcze trudniejsze, niż pisanie o dzieciństwie. O miłości, która odeszła. Chyba trudniejsze, niż pisanie o klęsce małżeńskich złudzeń, choć i ten temat wydaje mi się wciąż za trudny.

Trzeba wyjść od historii. Od postaci i ich losów. A przede wszystkim od tego, co się dzieje między nimi.
Na przykład: kobieta, która zachowuje się tak, jakby przepraszała że żyje, podlizuje się ludziom, których uważa za przydatnych, choć czuje do nich zawiść i pogardę.
Albo ta: wybitnie inteligentna, ambitna i pracowita, która nie może znieść, że jej mniej inteligentna, pozbawiona ambicji i leniwa koleżanka, w przeciwieństwie do niej samej nie troszcząca się o strój, makijaż i kunszt konwersacji – przyciąga uwagę mężczyzn, podczas gdy ona musi się solidnie napracować, żeby ją zechcieli wziąć na 48 godzin.
Tudzież: ciężko chora, potrzebująca wsparcia, która chętnie z niego korzysta, a kiedy okazuje się, że będzie żyć, ochoczo rozdaje kopniaki tej garstce przyjaciółek, które przy niej wytrwały.
Ewentualnie: matka dorastających córek, kolportująca zawartość ich pamiętników - czytanych, gdy dziewcząt nie ma w domu - wśród swoich znajomych, które przynajmniej wiedzą, że lepiej jej się nie zwierzać, by nie stać się narzędziem zdobywania popularności towarzyskiej.
A może: pani, która w czasie, gdy jej przyjaciółka leży wiele tygodni w szpitalu, przejeżdża obok tego szpitala regularnie na spotkania z mężem chorej, udzielającym jej lekcji obcego (?) języka. Nie wstępuje do szpitala i nie telefonuje, ograniczając się do przekazania pozdrowień za pośrednictwem tegoż męża.
I jeszcze: osoba, która w atmosferze wzajemnego ciepła i sympatii, wśród komplementów i zachwytów wciąga tę drugą w szczerą rozmowę, a potem przekazuje jej treść, perfidnie zniekształconą, innej osobie, która słusznie czuje się dotknięta.
Wystarczy?

Jako dziewczynka miałam więcej kolegów niż koleżanek i nadal lepiej rozumiem facetów. Z grubsza wiem, o co im chodzi i jeśli tylko o tym pamiętam, wszystko układa się znakomicie.
Być może źródłem najbardziej bolesnych konfliktów z przyjaciółkami są nadmierne oczekiwania i nadmierna bliskość. Poznaję kobietę, podobamy się sobie, mamy wspólne tematy, odkrywamy całe obszary spraw, które nas łączą. I nagle, nie stąd ni zowąd, trach! Konflikt. Czasem udaje się go rozwiązać i wszystko wraca do normy, a czasem temperatura spada, pojawia się pytanie, czy warto... pozostajemy znajomymi, po prostu. 
Tylko w skrajnych przypadkach, kiedy padły zbyt mocne słowa i nie można doczekać się na przeprosin, wycofuję się definitywnie.

Nie jestem dość silna i nie mam motywacji, by znosić obecność kogoś, kto mnie krzywdzi. Życie jest za krótkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz