Dlaczego
historia? W moim
przypadku wszystko ku temu prowadziło. W pewnym momencie zdałem
sobie sprawę, że jeśli wybiorę kierunek studiów zgodny z
życzeniem rodziców (medycyna albo chociaż anglistyka, prosili),
będę tego żałował. Wolałem popełniać błędy na własny
rachunek.
W
podstawówce najbardziej lubiłem lekcje historii, choć teraz nawet
nie umiałbym przywołać w pamięci obrazu nauczycielki. Była to
starsza pani, bardzo wymagająca, ale nie dlatego na jej lekcjach
panowała cisza. Kiedy opowiadała, przenosiliśmy się tam: konie
gnały po stepie, statki płynęły przez morza, armie przeprawiały
się przez rzeki i przełęcze górskie. Padały miasta i wznosiły
się nowe. Gwar wielojęzycznej ciżby unosił się nad portami i
targowiskami. W pyle bitewnych pól dogorywali ranni. Z lękiem
oddawano cześć bóstwom. Filozofowie siedzieli w gajach oliwnych i
dumali nad sensem życia i porządkiem świata.
Mapa
ożyła. Barwne plamy państw przemieszczały się z biegiem czasu.
Niektóre znikały, ginęły w niepamięci, inne rozprzestrzeniały
się nieubłaganie, by w końcu ulec następnym, niespodziewanie
powstałym potęgom.
Ten
wiersz przeczytałem przypadkiem. Jeszcze teraz czuję dreszcz
pierwszej lektury: groby murszeją, giną
religie, armie topnieją, mrą ich wodzowie, krew
do podglebia wsiąka i stygnie... Więc
tak to jest, myślałem, nie ma ratunku? Jakież
dalekie... Ach, jakież bliskie. Kim
jesteśmy? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
Tak,
wszystko prowadziło mnie ku historii. Jeździliśmy na wakacje
trabantem, którego kupił ojciec. Jazda trwała dłużej, ale po
drodze odwiedzaliśmy coraz to nowe zakątki, czasem tam nocując.
Jurajskie zamki, Kraków i miejsca, o których istnieniu nawet nie
wiedziałem. Wyjeżdżaliśmy na krótkie wycieczki, zwiedzając
pałace i klasztory, rozkładając się na piknik w jakimś
malowniczym lasku nad wodą. Ojciec zaraził mnie swoją pasją do
zamków i fortyfikacji, więc dyskutowaliśmy zażarcie, planując
kolejne wycieczki, podczas kiedy mama w słońcu na leżaku,
wysmarowana kremem Nivea, z liściem na nosie, oddawała się
lekturze „Przekroju”.
Profesor
historii w ogólniaku był starym nudziarzem. Żadne inne określenie
nie przychodzi mi do głowy. Sprawiał wrażenie faceta, którego nic
i nikt nie obchodzi. Lekcje były śmiertelnie nudne, odpytywanie
dotyczyło dat i faktów. Raczej księgowość niż historia. Mógł
mnie zrazić, nie udało mu się. Już wtedy wiedziałem, że Galia
dzieli się na trzy części, i lubiłem popisywać się wygłaszaniem
żartobliwych mów. Kiedy wreszcie
przestaniesz, Karolino, nadużywać
naszej cierpliwości? albo jeśli
posiadam jakąś odrobinę talentu (co prawda uświadamiam sobie jego
nikłość)... dawały się dopasować do
każdej sytuacji.
Klasa
maturalna. Niewielu z nas decydowało się na studia humanistyczne,
głównie dziewczyny. Dla faceta to nie był żaden wybór, bo cóż
można robić, mając taki zawód? Dla mnie był oczywisty. Kiedy
rodzice usłyszeli, że zamierzam zdawać na historię, i to tak
daleko od domu, przeżyli szok.
Zastanawiałem
się, czy można im cokolwiek wytłumaczyć. Kiedy mówiłem o
fascynacji, o pasji, matka wzruszała ramionami. A z czego będziesz
żyć? pytała, jakby nie zdawała sobie sprawy, że to pytanie z
innej bajki. Ojciec też interesuje się historią, ale ma chociaż
przyzwoity zawód. No tak, ojciec został w końcu kierownikiem
wydziału w zakładach metalowych, zarabiał nieźle, już wkrótce
miał kupić lepszy samochód. Rozumiałem, że dla matki
najważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa. Ale co to ma wspólnego
ze mną?
Byłem
marzycielem, jak chyba każdy w tym wieku. I może bardziej niż inni
żyłem w urojonym świecie, wśród ludzi, którzy umarli dawno
temu. Dla mnie byli żywi. Martwe jest tylko
to, co jeszcze nie zaznało bytu,
myślałem słowami wiersza, który analizowała kiedyś Karolina na
zajęciach fakultatywnych. Przepisałem go sobie nawet i często do
niego wracałem, uświadamiając sobie, jak trafnie, w
surrealistycznej wizji ujmuje to, co czułem: jestem częścią tego
strumienia ludzkiego, który płynie i przemija, umiera i rodzi się
na nowo. Jestem jednością z nim. Tamci ludzie żyją we mnie.
Czasem
miałem wrażenie, że w powietrzu jest gęsto do duchów. Były
takie miejsca, gdzie wyraźnie czułem obecność nieobecnych.
Któregoś
popołudnia w Kazimierzu nad Wisłą, gdy po wizycie w muzeum
przysiadłem na rynku, zobaczyłem i usłyszałem to miasto, jakim
było przed kilkudziesięciu laty. Jakbym tam był, w tym hałaśliwym
tłumie, wśród przekupniów w chałatach i jarmułkach, chłopów
na furmankach i artystów ze sztalugami. Dotkliwy ból chwycił mnie
za gardło. Dałbym wszystko, by tam się znaleźć naprawdę. Choć
na jeden dzień. Chociaż na chwilę.
Teraz,
niedawno, zdarzyło mi się to w Normandii. Stałem na plaży i w
ryku fal słyszałem zgiełk bitwy, serie z broni maszynowej, krzyk
umierających. Nagle dotarło do mnie z przerażającą, dotkliwą
jasnością, że wojna jest piekłem, totalnym piekłem. Spojrzałem
na letnie domki z widokiem na morze. Jak można mieszkać na
cmentarzu, przyszło mi do głowy.
Rodzice
próbowali mnie przekonywać do zmiany decyzji, nie znając moich
prawdziwych motywów. Sprawa była o wiele bardziej skomplikowana,
nie chodziło zresztą tylko o kierunek studiów, w tej kwestii byłem
nieugięty. Chciałem wyrwać się z domu, być bliżej babki, a poza
tym moje plany zawodowe, na tym etapie bardzo odległe, nie
obejmowały nauczania w szkole. Studia to miał być zaledwie
pierwszy etap, ale czy warto było im to tłumaczyć?
Zamknąłem
się w sobie, a oni w końcu odpuścili. Postawili tylko warunek, że
zamieszkam u kuzyna ojca, stryja Stefana. Jego syn, Wojtek, przed
kilku laty wyjechał do Kanady z zespołem folklorystycznym i tyle go
widziano. Wujostwo byli skłonni przyjąć mnie pod swój dach, mieszkanie
mieli dość obszerne, trzypokojowe, w ładnym, nowym kilkurodzinnym
budynku niedaleko uniwersytetu. Wuj pracował w dużej fabryce na
kierowniczym stanowisku, ciotka była nauczycielką angielskiego.
Lubiliśmy się, byli weseli i towarzyscy, a przy tym tolerancyjni.
Pomyślałem, że zamieszkać z nimi to niezły pomysł, tak naprawdę
nie byłem jeszcze gotów na całkowitą samodzielność.
Stąd,
z tego uniwersyteckiego miasta, było bliżej do babki. Planowałem,
że będę ją często odwiedzał, podróż miała trwać nie dłużej
niż dwie godziny. W Miasteczku przez cały rok tęskniłem za Wsią,
nawet jeśli wyjeżdżaliśmy tam na święta, trwało to zawsze za
krótko. Tamten dom był dla mnie tak ważny, jakby ktoś na mnie w
nim czekał, ktoś jeszcze, oprócz babki.
Stary
dom w Miasteczku już dawno sprzedano obcym.
Odcinek 6
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz