Ale i coś więcej. Woda, z całą jej symboliką, pojawia się tutaj z nie do końca uświadomionych powodów. Po prostu jest. I znaczy być może więcej, niż początkowo zamierzałam.
Również z nie do końca jasnych przyczyn te a nie inne spotkania były dla mnie inspirujące. Pamiętajcie jednak, że to inspiracje, a nie portrety.
„Przejście
przez strumień”. Kartka z reprodukcją
obrazu Turnera, wypełniona nieczytelnym pismem Liwii. Odcyfrowuję
je z trudem.
Tate.
Clore Gallery. Prace Turnera
powstałe w ciągu kilkudziesięciu lat: jak stopniowo doszedł do
genialnych, późnych obrazów, eliminując wszystko, co zbędne,
malując światło w czystej postaci.
A
jednak - gdy już napatrzyłam się na pejzaże weneckie i morskie -
wróciłam do „Przejścia przez strumień”. Devon, Tamar Valley.
Dwie dziewczyny i pies. Strumień wśród drzew, perspektywa
rozległej doliny, w dali most. Wysokie drzewa, łagodne światło
popołudnia. Spokój. Jedna z dziewcząt, właśnie skończyła
pranie, siedzi nad wodą. Druga przeszła przez strumień, za nią
pies, trzyma w pysku sandał, patrząc wyczekująco. Chcę tam z nimi
być, usiąść zmęczona na brzegu, zamoczyć stopy w chłodnej
wodzie, pogłaskać psa po mokrym pysku. Wejść w to letnie
popołudnie, słyszeć ptaki i świerszcze, i dalekie odgłosy
ludzkiego życia, może beczenie owiec i nawoływania pasterzy, może
sygnaturkę nieodległego kościoła. Być w Arkadii.
Lato
spędziłem pracując w sadzie pana Waldka i na budowie. Dopiero we
wrześniu pojechałem nad morze. Było chłodnawo, ale nie zależało
mi na kąpieli. W Gdańsku były ciekawsze rzeczy: Westerplatte,
Wisłoujście, a bliżej centrum wzgórze z fortami napoleońskimi.
Skąd się bierze mój sentyment do twierdz i zamków?
Zainteresowanie dawno opuszczonymi fortami? Ruinami, w których
widzę trud budowniczych i troskę inżynierów tworzących zapory
wobec obcych, wrogów, barbarzyńców... Może stąd, że chciałbym
stworzyć takie miejsce dla tych, których kocham?
Kiedy
wróciłem, czekała na mnie poczta. Widokówka przedstawiała
niewielkie miasteczko na półwyspie. Domy o czerwonych dachówkach
stromo pięły się w górę. Owalny plac poniżej kościoła
otwierał się na port jachtowy.
-
To kicz! - powiedziałam.
Szept
oburzenia za mną, w tyle samochodu.
Tak,
nazywajcie wzruszenia po imieniu, nie wstydźcie się waszych
wzruszeń. Ale pamiętajcie, jak bardzo są one banalne. Zachód
słońca nad morzem: łuna na niebie, błękitnoróżówa, połyskliwa
woda, ciemna zieleń śródziemnomorskiej roślinności. Zapiera
dech. Wzdychacie: jakie to piękne!
Nie
godzę się na banalność emocji i wciąż ten sam sposób ich
wyrażania. Miłość nazwę obojętnością, zachwyt skwituję
ironicznym wzruszeniem ramion, ból schowam pod maską śmiechu. Sama
wiem najlepiej, jak daleko jest od słów do serca. Nie dosięgnie
mnie nikt.
Tęsknota
za nią szarpnęła jak nagły ból. Muszę ją widzieć, już teraz,
natychmiast z nią być. Chociaż usłyszeć jej głos.
Ale
wówczas, w czerwcu, kiedy wpisałem jej swój adres do notesu i
odczekałem na stosowną, jak mi się zdawało, chwilę, by zapytać,
czy może mi podać swój adres lub telefon, zaśmiała się tylko.
Don’t call us, we’ll
call you,
oświadczyła.
Teraz kończył się wrzesień.
-
Najsmutniejsi są klauni - powiedziała .
Była
jesień. Znów siedzieliśmy w tej samej kawiarni, w szklankach
stygła herbata, za oknem żółkły liście. Liwia była jeszcze
lekko opalona, podkreślała to haftowana indyjska bluzeczka z
bawełny, rozpinana pod szyją. Patrzyłem na nią i bałem się
zadać pytanie, które mnie nurtowało od paru tygodni. Ona mówiła,
ja słuchałem.
-
Ludzie widzą tylko powierzchnię zjawisk. Skórę. Wiesz, jak mnie
irytuje, kiedy słyszę od kogoś, z kim dłużej rozmawiam: ależ ty
jesteś całkiem inna niż sądziłam! Miałam cię za taką osobę...
i tak dalej. Rozumiesz? Patrzą i wydaje im się, że widzą. Widzą
ubiór, kolor włosów, słyszą śmiech albo jakieś nieistotne
słowa i na tej podstawie wyrabiają sobie opinię o człowieku! A
potem zdziwienie: ale ty przecież wydawałaś się taka... Cholera
jasna, niedoczekanie ich. Nie zobaczą moich łez.
-
Nie możesz żądać od ludzi, żeby cię znali, jeśli nie dajesz
się poznać.
-
Nie chcę, żeby mnie znali. Tylko żeby nie pletli bzdur.
-
Za dużo wymagasz - stwierdziłem.
-
Chyba tak - przytaknęła zgaszona.
Zapadła
cisza. Ktoś wszedł do kawiarni, chciał się dosiąść.
-
Zajęte - powiedziała Liwia, nawet się nie odwracając.
-
Jeszcze ci nie podziękowałem za pocztówki - odważyłem się
wreszcie. - Nie wiedziałem, że byłaś w Jugosławii.
-
Byłam. I we Włoszech. Marek jechał z siostrami i chłopakiem
jednej z nich. Myślałam, że nie pojadę, bo musiałam oddać
paszport po powrocie z Anglii, ale okazało się, że mają znajomego
w biurze paszportów, no i tyle.
-
I jak było?
-
Ładnie. Jak na pocztówce.
-
Nie o to pytam.
Milczała
patrząc na dno swojej szklanki.
-
Tomek... powiedz, czy to już zawsze tak będzie? Nie zniosę tego.
Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju?
Zanim
zdążyłem zapytać, kto i dlaczego ma ją zostawić w spokoju,
otworzyły się drzwi i wszedł Robert. Przywitał się ze mną, i
zapytał Liwię, czy idzie na seminarium. Spojrzała na zegarek.
-
Będę tam - powiedziała. - Mam czytać rozdział. Ale jeszcze chcę
porozmawiać chwilę z Tomkiem.
Zrozumiał
i pożegnał się chłodno.
-
Ma nową dziewczynę. To chyba poważna sprawa. I chwała Bogu, bo
trochę złagodniał - stwierdziła Liwia. - Aha, dał mi zdjęcia,
pamiętasz, robił je wtedy w parku, kiedy poszliśmy na piwo? Ty też
na nich jesteś. Wiesz co zrobił? Wyciął swoją podobiznę ze
wszystkich fotografii, wyobrażasz sobie? - zaśmiała się. -
Biedactwo. Boi się czarów, czy co? Zapomniał, że mam jego
zdjęcie, dał mi je kiedyś z dedykacją: Kobieta
zawsze jest bluszczem, potrzebuje silnego drzewa...
- parsknęła i spojrzała na zegarek. - Odprowadzisz mnie?
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz