Żadna z postaci w tej opowieści nie jest portretem jednej osoby. Podobieństwo, które możecie odnaleźć, wynika z rzeczy oczywistej - podobieństwa ludzkich losów. W tym sensie fikcja nie istnieje. A może wszystko jest fikcją?
Tym
razem było łatwiej. Adaptowałem się
szybciej, w końcu trzeba wyciągać wnioski z dotychczasowych
doświadczeń. Ludzie z grupy byli chętni do zabawy, zajęcia nie na
tyle absorbujące, by spędzać czas w czytelniach. Towarzystwo
różnorodne i reprezentujące tak wiele odmian snobizmu, że mój
kompletny brak orientacji w muzyce rockowej oraz wynikach piłkarskiej
ligi mógł wreszcie uchodzić raczej za wybór oryginała niż
towarzyski defekt. Przesiadywaliśmy w kawiarniach - bywało, że
asystenci pozwalali się wyciągnąć z nudnych sal do zadymionych
lokali. Rajdy, DKF, życie towarzyskie na wydziałowych korytarzach,
nie wspominając już o akademikach czy prywatnych mieszkaniach; w
pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mam więcej znajomych,
niżbym chciał, i nikogo naprawdę bliskiego.
Sam
się dziwiłem, że moim najlepszym kumplem został Piotr, młodsza
wersja kuzyna Wojtka: seksualny kłusownik, tak skuteczny, że często
nawet nie sprawdzał sideł, a jego ofiary usychały z tęsknoty.
Chyba już taki mój los. Czym dla niego byłem? Widownią czy
sumieniem w tych rzadkich chwilach, kiedy zbierało mu się na
refleksje?
Czasem
zdumiewałem się, jakie to wszystko było żenująco oczywiste. Te
podchody, zakłady, te znajomości na jedną noc, których byłem
świadkiem, nie uczestnikiem. Imprezy w akademiku ostro podlane wódką
albo tanim winem i uwagi podpitego Piotrka.
- Zobacz, ta ruda! Zdrowa dupa.
- Przyszła z chłopakiem.
- To się go spławi.
- Akurat!
- Co, chcesz się założyć?!
- Spadaj.
- Już jest moja, stary.
Wstawał,
odrzucając na plecy swoje kasztanowe, długie loki i miękkim,
skradającym się krokiem podchodził do dziewczyny. Rzucał jakieś
słówko, niby niechcący dotykał jej włosów, ramienia. Ona się
uśmiechała. Za chwilę byli pogrążeni w rozmowie. Nagle na jej
twarzy pojawiał się wyraz zaskoczenia, a Piotrek kończył rozmowę
i odchodził. Do końca imprezy z nią nie rozmawiał, tylko od czasu
do czasu chwytałem ich spojrzenia.
Za
pierwszym razem zapytałem:
-
Odprawiła cię?
Zaczął
się śmiać.
- Zobaczysz.
- Co zobaczę? Kiedy?
- Bądź cierpliwy.
I
zwykle już po kilku dniach spotykałem Piotra z dziewczyną z
prywatki. A po kilku następnych dziwnie często natykałem się na
nią. Piotrek jakoś się zawieruszał.
Był
myśliwym, raczej kłusownikiem niż tropicielem. I chyba częściej
niż byłby skłonny uwierzyć, stawał się zwierzyną. Tej myśli
oczywiście nie dopuszczał do siebie. Nie wiem, czy sobie coś
rekompensował przez te bezładne podboje, czy po prostu był to
sport, który go pasjonował. Nie mój interes. Dla mnie był
lojalnym kumplem, wesołym i bezproblemowym. Poza tym znał
wszystkich w mieście, a ja byłem tu obcy. Czy mu zazdrościłem
powodzenia u dziewcząt? Nie: to nie były te dziewczyny.
No
właśnie: dziewczyny. Chyba im się podobałem, ale wtedy trudno mi
było w to uwierzyć. Odwzajemniałem sympatię, którą mi
okazywały, a następnie pozwalałem, by jakiś gość, bardziej niż
ja pewny siebie, zagarniał panienkę. Nie czułem wtedy żalu, tylko
ulgę. Żadna z nich nie była tą jedyną, nie miały urody Marii
ani inteligencji Karoliny, i zdaje się, że przyszły na studia
tylko po to, jak twierdził Piotrek, uważający się za znawcę
kobiet, żeby złapać faceta. Nie miałem ochoty dać się złapać.
Wiera
różniła się od nich. Miała ujmująco - chłodny sposób bycia,
intrygowała aurą pewności siebie i dystansem, w którym nie było
jednak wrogości. Nie widziałem, by o kogokolwiek zabiegała.
Słuchała, czasem rzucała celny komentarz. Nie była ani miss, ani
duszą towarzystwa, a jednak zapraszano ja wszędzie i tak, jakby
mimochodem, zacząłem się z nią spotykać. Nawet nie pamiętam,
czy i kto zaproponował pierwszą randkę, jak to się stało, że po
raz pierwszy się pocałowaliśmy... Powinienem pamiętać chociaż,
jak poszliśmy w końcu do łóżka. Oboje byliśmy spięci i
onieśmieleni. A zresztą...
Jedyną
pewną rzeczą w życiu jest rozczarowanie.
Taka wiedza jest jednak gorzka dla dwudziestolatka. Uniwersytecka
historia nie miała nic wspólnego z pełnymi emocji wędrówkami w
przeszłość. Niewiele było w niej miejsca na zadziwienie.
Obowiązująca metodą była obojętność, dystans, drobiazgowość
analiz. Albo jeszcze gorzej: tendencyjne interpretowanie faktów,
którym nie można było zaprzeczyć, lecz łatwo - pomniejszyć ich
znaczenie. Mówienie o rzeczach niewygodnych językiem, który
wykluczał jakąkolwiek możliwość zaciekawienia, językiem
stworzonym wręcz po to, by fałszować rzeczywistość.
Nic
dziwnego, że bywało to rozpaczliwie nudne. Kiedy ludzie kłamią,
są tak zajęci konfabulacją, że nie starcza im wyobraźni na
szczegóły. Kiedy uporczywie trzymają się swojej jedynie słusznej
wizji, wolą pominąć wszystko, co mogłoby skłonić do zadawania
pytań.
A
jeśli ktoś jednak zadawał pytanie, można było ostatecznie
obrócić je w żart.
Mieliśmy
stać się gromadą nudnych belfrów i nauczać kolejne pokolenia
niechęci do historii. Czy była to wina czasów, w których nie cała
wiedza nadawała się do przekazania, jej część należało
zachować dla siebie? My, wtajemniczeni, powinniśmy byli o tym
pamiętać. Co do historii najnowszej, dotykającej nas w sposób
bezpośredni, poprzez losy rodziców, dziadków, było oczywiste,
czemu ma służyć jej zafałszowany obraz - legitymizacji władzy.
Dlaczego
jednak historii dawnej nauczano tak, jakby sprowadzała się do
następstwa faktów? I oczywiście kwestii gospodarczych w ujęciu, a
jakże, jedynie słusznym. Gdzie podziała się sama historia? Gdzie
jej wymiar heroiczny, romantyczny? Gdzie podziali się ludzie, którzy
ją tworzyli?
Na
szczęście byli nauczyciele, którzy poza kalendariami dostrzegali
barwę i smak przeszłości, a poznawanie dawnych epok było dla nich
poznawaniem ludzkiego losu, tam i wtedy, ale także tu i teraz.
Nauczali kultury, nie wycinka dziejów. Przeszłość stanowiła dla
nich inny wymiar teraźniejszości. Ich pasja była zaraźliwa.
Taki
był mój późniejszy promotor: od pierwszego wykładu wiedziałem,
że właśnie u niego chcę pisać pracę magisterską, choć
legendarne już były wysokie wymagania, jakie stawiał. Nie
stanowiło to problemu, a dodatkowo utwierdzał mnie w mojej decyzji
drobiazg, lecz drobiazg istotny: szacunek, z jakim Profesor odnosił
się do nas, smarkaczy. Jakby ignorował naszą młodzieńczą butę,
niedouczenie, lenistwo. Nawet stawiając dwóje traktował
nieszczęsnych delikwentów jak ludzi, którzy zbłądzili, ale
szybko wrócą na właściwą drogę. Nie wypadało go zawieść.
Byłem
na trzecim roku studiów. Roberta poznałem
jesienią na rajdzie w Bieszczadach. Świetny student, do tego
przystojny jak diabli. Wyższy ode mnie o pół głowy, o ciemnych,
długich włosach. Jeśli dodać do tego gitarę i niezły głos...
byłem nikim. Dziewczyny na szlaku trzymały się blisko niego,
uśmiechały, zagadywały. Wszystkie traktował jednakowo uprzejmie,
z każdą rozmawiał, pozostając przy tym kimś wyraźnie odrębnym,
osobnym. Kiedy go bliżej poznałem, zaimponował mi rozległą
wiedzą. Nieźle nam się rozmawiało.
Miał
dziewczynę, sympatię jeszcze ze szkoły; widywałem ich razem.
Robert dominował, było to widoczne we wszystkim: jego postawie,
tonie głosu, gdy wypowiadał się na jakikolwiek temat; ona zwykle
milczała. Widywałem go, gdy po zajęciach szli większą grupą do
kawiarni. Czasem spotykaliśmy się w wydziałowym barku. Zdarzało
się, że towarzyszyła mu inna dziewczyna; już wiedziałem, że
razem studiują. Była blondynką, nosiła długie sukienki, śmiała
się często i głośno.
-
Liwio, poznaj Tomasza - zwrócił się do niej Robert, gdy kiedyś
wreszcie odważyłem się podejść, przełamując obawę, że będę
intruzem.
Z
uśmiechem podała mi dłoń. Zdecydowany uścisk.
-
Idziemy na kawę. Pójdziesz z nami?
-
Za piętnaście minut mam wykład... Pójdę.
-
Nie zdążysz - zaśmiała się.
-
Trudno - rozłożyłem ręce.
Robert
przyjrzał mi się uważnie.
Liwię fascynowała sztuka dawna: średniowiecze i barok. - Potem zdarzali
się geniusze, ale to były samotne wyspy - twierdziła. - A co do
historii, to sam wiesz, że rewolucja francuska była początkiem
końca kultury. Tryumfem barbarzyńców.
Podobało
mi się jej zaangażowanie, fanatyzm niemal, z jakim dyskutowała o
swoich pasjach. Szydziła ze szkolnej polonistyki, z „mroków
średniowiecza” i „przerostu formy nad treścią w literaturze
baroku”. Zmowa nieuków, stwierdzała. Nieustannie prowokowała,
każdy temat był dobry, by podjąć dyskusję.
Oboje
mieli wielkie ambicje, Robert wyraźnie większe, podobnie jak i
możliwości. Liwia zdawała sobie z tego sprawę. On jest genialny i
pracowity, ja zdolna i leniwa. Nie jestem dla niego konkurencją. Ale
była znakomitą partnerką. Umiała słuchać i umiała się kłócić.
Szybko
zobaczyłem to, czego zbytnio nie ukrywali przed światem: ich
wzajemną fascynację. On miał dziewczynę, ona, jak się potem
okazało, chłopaka w rodzinnym mieście. A przecież patrzyli na
siebie wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości.
Miałem
wrażenie, że oni sami nie wiedzą, co się dzieje. Patrzyłem na to
pełen nadziei i udręki, wahając się, czasem już niemal gotów
wykonać ten gest, byłem tuż - i zawsze coś mnie powstrzymywało.
Zdawało się, że w chwilach ciszy, gdy moje słowa już wisiały w
powietrzu, coś je nagle porywało, nagle pojawiał się jakiś cień,
jakiś mur.
Pomyślałem
w końcu, że nie ma tu dla mnie miejsca, ale teraz już było za
późno. Idąc na uczelnię zastanawiałem się, czy uda mi się ją
zobaczyć, niby przypadkowo wybierałem korytarze, na których
mogliśmy się spotkać, niby od niechcenia zaglądałem do barku
albo czytelni, tak że w końcu znałem jej plan zajęć. Bywałem
tam, gdzie ona i pod różnymi pretekstami spędzałem z nią więcej
czasu niż z Wierą. Rozmawialiśmy dużo i serio. Kiedyś zapytała:
dlaczego historia? Opowiedziałem jej o moich szczenięcych
lekturach, wycieczkach, marzeniach.
Zostaliśmy
przyjaciółmi, tak sądzę... Byłem blisko niej, witała mnie
uśmiechem, a kiedy raz i drugi zaproponowałem wspólne wyjście,
przyjmowała to chętnie i naturalnie. I równie chętnie i
naturalnie mówiła mi czasem o sobie. Nie, to nie były pikantne
szczegóły. Mówiła o emocjach, a ja nie mogłem odpowiedzieć tym
samym. Zwierzała mi się, a ja słuchałem, z ciekawością i
udręką.
Robert rozstał
się z tamtą dziewczyną. Wiedziałem: byliśmy właśnie na rajdzie
pierwszomajowym, wracaliśmy razem pociągiem. Sądziłem, że
pojedzie ze mną miejskim autobusem, mieszkaliśmy niedaleko siebie.
-
Jadę do Liwii - powiedział.
Odwrócił
się i odszedł. Z plecakiem i kwitnącą gałązką.
Po
kilku dniach ich spotkałem. Światło w ich oczach powiedziało mi
wszystko. Był maj, kwitły bzy i jabłonie.
Siedziałem
w kawiarence, przepisując czyjeś notatki. Podeszła cicho.
-
Mogę?
-
Liwio... - podniosłem wzrok, zaskoczony tonem jej głosu.
W
jej oczach zobaczyłem łzy. Usiadła.
-
On mnie dręczy. Mam go dość.
-
Co się dzieje?
-
Tyranizuje mnie. Cholerny despota.
Patrzyłem
bezradnie, gorączkowo szukając słów, którymi mógłbym ją jakoś
pocieszyć.
-
Koniec z tym - powiedziała. - To bez sensu. Dobrze, że tak krótko
trwało. Nie powinnam była się w to plątać. Marek nic nie wie.
-
Marek? - nie zrozumiałem.
-
Mój chłopak.
Zapomniałem
o nim. Jest jakiś chłopak, w jej rodzinnym mieście. Poczułem
chłód.
-
To podłe, co mu robię, ale jest tak daleko... Nie mogę go
dosięgnąć.
-
Co to znaczy? - nie chciałem wiedzieć, ale coś kazało mi zadać
to pytanie.
- Kiedy jestem
tutaj, a on tam, mam wrażenie, że on nie istnieje. Ciągle płaczę.
Czuję się tak od kilku miesięcy... A może od zawsze.
-
Czego się boisz, Liwio? - spytałem cicho.
-
Nigdzie nie jestem bezpieczna. Nic do mnie nie należy. Kiedy z nim
jestem, to na krótko pomaga, a potem znów to samo, tylko jeszcze
gorzej. Zresztą nie mogę tam jeździć. Nienawidzę jeździć do
domu. Nie po to wyjechałam tak daleko. On mnie kocha, wiem. Zrobiłby
dla mnie wszystko, tak mu się wydaje. Robert jest inny. On chciałby,
żebym ja dla niego zrobiła wszystko. Niedoczekanie!
-
Chciałbym umieć ci pomóc.
Spojrzała
na mnie, potem w okno.
-
Dlatego lubię kwiat nie-zapominek
Bo rwą go zwykle ręce wiarołomne...
-
Norwid - powiedziałem.
Uśmiechnęła
się smutno.
-
Nie wiem, po co mi to było potrzebne. Może wcale nie kocham Marka,
może chciałam, żeby był lekarstwem na mój lęk i samotność,
ale co to za lekarstwo na odległość? A poza tym... wiesz, był
taki moment, byliśmy z Robertem na tym wyjazdowym seminarium,
wieczorem po wódce poszliśmy na spacer całą gromadą. To była
pusta, polna droga, noc i mgła. Droga do Hadesu, pomyślałam,
przypomniał mi się Rilke: to była
niesłychana kopalnia dusz, doznałam
uczucia, jakbym nagle znalazła się w jakiejś straszliwej,
kosmicznej pustce, jakbym leciała w przepaść... i wtedy Robert
zrobił coś głupiego, już nie pamiętam co, ściągnął mi
czapkę, zabrał szalik, czy coś powiedział. Zatrzymałam się
wzburzona i powiedziałam z wyrzutem: jak ty mnie traktujesz? On
stanął przede mną, położył mi ręce na ramionach i bardzo
poważnie zapytał: jak mam cię traktować? Nic nie odpowiedziałam,
bo wtedy właśnie poczułam, że odbiera mi duszę, że moja miłość
do Marka nie istnieje, bo gdyby była miłością, nie ugięłaby się
pod ciężarem tak błahego pytania.
-
To było ważne pytanie - powiedziałem zdławionym głosem..
-
Wiem. Ale nie dostał odpowiedzi. Ja sama nie wiedziałam, jak
chciałabym, żeby mnie traktował, ale już zaczęłam rozumieć, że
burzę swój przyszły dom.
-
Może to nie z Markiem masz go zbudować? - zaryzykowałem,
zdumiewając się własną odwagą.
-
I nie z Robertem - powiedziała twardo. Zamilkła. - Boję się,
Tomku - wyszeptała po chwili. - Najbardziej boję się siebie samej.
Ja
też się ciebie boję, pomyślałem, a jednak, Liwio, chciałbym...
-
Może w ogóle nieważne, o kogo chodzi - myślała na głos. - Może
na miejscu Roberta mógłby być ktokolwiek inny? Obchodzą mnie moje
uczucia, faceci tylko je wywołują. Dopiero teraz rozumiem, co to
znaczy: nie wódź nas na pokuszenie. Jestem za słaba -
oprzytomniała nagle. - Dlaczego ja ci to mówię?.
-
Bo jestem twoim przyjacielem. Chciałbym być.
-
Dziękuję... Ewa, wiesz, moja współlokatorka, powiedziała mi
ostatnio: ty to robisz jeszcze perfidniej; przywiązujesz ich do
siebie... - spojrzała w okno. - Tak, bywam panią sytuacji. Ale
czasem sądzę, że świadomość władzy nad kimś to najbardziej
podstępny rodzaj uwięzienia... Ona mnie nienawidzi, wiesz -
powiedziała bardzo cicho.
-
Ewa? Dlaczego?
-
Jesteśmy za blisko. I zupełnie inne. Kompletnie się mijamy. Nie
rozumiem dlaczego wtedy, kiedy mnie najbardziej nie znosi, używa
najmilszych słów. Nie zależy mi, żeby mnie rozumiała; ale czy
musi mnie oceniać?
-
Ludzie ciągle nas oceniają.
-
Wystarczy, że oceniamy sami siebie, zbyt surowo i niesprawiedliwie.
-
Nie bądź dla siebie surowa.
-
Nie oceniasz mnie, Tomku? Naprawdę?
- Próbuję cię zrozumieć. Ale nawet, jeśli nie
rozumiem, nie oceniam.
Nie
wiedziałem, skąd było w niej tyle bólu. Dotąd nie wiem.
Odcinek 8
Odcinek 10
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Odcinek 10
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz