sobota, 30 stycznia 2016

Przejście przez strumień (17)

Czas wrócić do Tomasza. Rozpoznacie bohatera jego pracy doktorskiej?

Nasz ślub odbył się jesienią. Zwykła cywilna ceremonia, potem szampan w sali recepcyjnej urzędu dla tłumu zaproszonych gości. Koledzy teścia z małżonkami, koleżanki Wiery, jej współpracownicy, oczywiście także nasi wspólni znajomi, którzy trzymali się nieco na uboczu i szybko wyszli (...)

Ojciec zadzwonił, gdy wróciłem do Miasta.
- Matka źle się czuje, dokucza jej serce - powiedział z wyrzutem. - Dlaczego tak nas potraktowałeś? Jeśli musiałeś się żenić, zrozumielibyśmy to przecież.
- Nie musiałem, ojcze.
Kiedy to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że tak właśnie było: nie musiałem. Dlaczego więc to zrobiłem, dlaczego wstępowałem na wysokie schody USC jak na szafot? Kto mi kazał? Byłem jej to winien? A sobie? Co byłem winien sobie? Czyżbym zaczął się bać, że zostanę sam na starość, jak moje koleżanki, na ostatnich latach studiów prześcigające się w pomysłowym zastawianiu sideł? Przed czym uciekałem, by znaleźć się tu, gdzie jestem: w pułapce?
(...)
Znów pociąg. Patrzyłem przez okno, przybierając możliwie odpychający wyraz twarzy. Nie miałem chęci wymieniać banalnych uwag o rozkładzie jazdy i spóźnieniach pociągów, ani tym bardziej dzielić się z kimkolwiek refleksjami na temat sensu życia. Patrzyłem przez okno na pobielałe pola, na brunatne pasma bruzd, szarą mgiełkę nad horyzontem. Świeciło jeszcze słońce i łagodnie przenikało przez gałęzie drzew w brzozowych zagajnikach. Oddalaliśmy się od Miasta, od tamtego życia, od tamtej absurdalnej sytuacji, którą stworzyłem i która teraz ciążyła mi, jakbym był stuletnim starcem. Nie wrócę tam, pomyślałem, nie wrócę. I natychmiast zdałem sobie sprawę, że bredzę, co to za pomysł, ciekawe, co będę robił, porzucę posadę na uniwersytecie, żeby nauczać wiejskie dzieci historii? Ja? Z moimi możliwościami? To dobre dla ludzi bez ambicji, ale ja przecież zawsze zamierzałem zostać kimś. Kimś! Siądę i napiszę ten piekielny doktorat. Skończę dwa rozpoczęte artykuły. Tak będzie.
Wyszedłem na korytarz. Ciągle jeszcze nie nauczyłem się palić, ale chciałem rozprostować kości. W głębi korytarza kątem oka dostrzegłem krótkie blond włosy. Dziewczyna w jasnym kożuszka wchodziła do przedziału. Ruch jej głowy, ramienia... Podbiegłem: zdejmowała kożuszek i z ożywieniem rozmawiała z koleżanką. Zaśmiała się. Miała dołeczki w policzkach i była ładna, mogła mieć dwadzieścia dwa, trzy lata. Dostrzegła mnie przez szybę i przyjrzała mi się pytającym wzrokiem. Cofnąłem się gwałtownie.
Wróciłem do przedziału. Serce biło mi szybko i gniewnie. Usiadłem na swoim miejscu przy oknie i zasłoniłem twarz połą kurtki. Wszystko wróciło.
Nie minął nawet rok. Zaledwie siedem miesięcy. Co ja zrobiłem ze swoim życiem?
Kiedy wysiadałem na stacji w Zarzeczu, dziewczyna w jasnym kożuszka stała na peronie, jakby na kogoś czekała. Patrzyła na mnie. Przeszedłem obok, a później kątem oka sprawdziłem, co robi. Podniosła torbę i poszła sama w kierunku wyjścia (...) 
 
Myślałem o pracy doktorskiej. Teraz, bez przymusu, bez presji, jaką odczuwałem w Mieście - a był to głównie lęk przed pytaniem Szefa: kiedy zreferuje pan kolejny rozdział, panie Tomaszu? - mój bohater znów stawał się mi bliski. Przecież powinienem być wdzięczny Profesorowi, że pozwolił mi zająć się właśnie nim, magnatem i politykiem o wielkich ambicjach. Ta decyzja - książę L., nikt inny - jak wszystkie chyba moje decyzje podyktowana była emocjami. Liwia pisała o nim pracę magisterską i kiedy mówiła, że chciałaby go spotkać i lepiej poznać, że fascynuje ją jako pisarz i jako człowiek, poczułem to samo. Tylko czy tak należało uprawiać naukę? Historię?
Jakoś nie pasował do swojej epoki. Na pozór świetnie sobie radził, uprawiając własną politykę, będąc lojalnym wobec władców tylko wtedy, kiedy nie przeszkadzało mu to realizować własnych ambicji. Posłuszeństwo nie należało do jego cnót, miał to po ojcu, jeszcze bardziej zdeterminowanym. Co za nonsens, on miałby być posłuszny? Zdawał sobie przecież sprawę, że intelektualnie wyrasta ponad swoje środowisko; lojalność tak, ale tylko dopóty, dopóki nie szkodzi jego własnym interesom.
Dlaczego nie wykorzystał wtedy okazji, która mogła dać mu tron Węgier? Było to oczywiście ryzyko, wymagałoby sporo zachodu, ale to nie trudności go zniechęciły. Miał jakieś swoje rachuby, już wówczas? Bał się, że niewłaściwe alianse zaszkodzą jego planom na przyszłość?
Korona Polski? Dlaczegóż by nie? Nie lepsi od niego urodzeniem, a - nie oszukujmy się - głupsi zasiadali już na tym tronie. Więc dlaczego nie on, zwany przez szlachtę Salomonem?
Po cóż nadano mu drugie imię po greckim herosie?
A potem przyszedł ten moment, bezkrólewie, walka frakcji; liczył na to, że zostanie dostrzeżony, że jako kompromisowy kandydat pogodzi skłócone stronnictwa. Nic z tego.
Jak to przyjął? Świadomość, że dla tamtych, władców Europy, za mało znaczy? A dla swoich? Tutaj byli też inni, równie jak on ambitni, i mieli swoich popleczników, wiszących u klamek i gotowych na wszystko.
Był zbyt mądry. Motłoch nienawidzi intelektualistów. Co z tego, że go szanowali? Nie był swój. Za dużo wiedział, za dużo czytał. Śmiał ich pouczać. Choć zwolennik ówczesnej formy demokracji, potrafił ich przynajmniej raz powstrzymać przed zerwaniem sejmu. Jak to zrobił?
Był wielkim mówcą. To nie ulega wątpliwości.
Więc jak się poczuł, kiedy okazało się, że jego rachuby były mylne?
Zraniona ambicja. Gorycz. Żal, że nie wykorzystał - kiedyś, wcześniej - tamtej szansy? Zrozumiał, że życie rzadko ofiarowuje nam drugą okazję.
Więc pisanie. To zawsze było jego ucieczką. Stoicka filozofia, która dawała mu oparcie. Religia. Sztuka. Ogrody. Pałace, które budował dla niego holenderski architekt. Artyści i intelektualiści, którymi się otaczał. I pomnażanie majątku, już sporego.
Tenże mądrego ostatni koniec, jako i głupiego, pisał.
Wyobrażam go sobie: wysokiego, dumnego starca, pod koniec życia, które tyle mu obiecywało. Dostał wiele, ale nie to, czego pragnął. Czy zawsze tak jest?
Przecież miał prawie wszystko. Majątek, jeden z największych w Rzeczypospolitej. W młodości podróże. Potem stanowiska, zaszczyty. Uznanie jako pisarz.
Cień ojca? Słowo „zdrada” i wyrok skazujący na utratę czci, życia, majątku i urzędów. Bratobójcza wojna domowa, i śmierć: z wyczerpania, gniewu, upokorzenia? Mimo zwycięstwa. Syn bronił go, bo przecież czuł, że powinien. Moja sympatia też zresztą była po stronie ambitnego magnata: był mężem stanu, rasowym politykiem w przeciwieństwie do chwiejnego, podatnego na wpływy władcy, który nie lubił swoich poddanych (choć myśląc tak o nim czułem się, jakbym zdradzał mojego ulubionego w dzieciństwie pisarza, którego wizja historii bywała tyleż malownicza, co tendencyjna). I mój bohater otarł się o to samo: możliwość zdrady. Czy tamto synowskie doświadczenie powstrzymało go przed ostatecznym krokiem? Czy też świadomość, że wszystko to marność i w ostatecznej rachubie jedyne, co nas na pewno czeka, to śmierć?
Sarmacka Polska była krajem żołnierzy, nie filozofów. I choć pisarstwu zawdzięczał szacunek współczesnych, odnosił się do swojej twórczości z dystansem, zwąc ją „wczasami”. Jeśli wczytać się w jego pisma i spojrzeć na życie, ujawnia się nieoczekiwane - a może tego należało się spodziewać? - rozdwojenie. Cóż to za wódz i mąż stanu, co to za polityk, który mówi, powtarza z uporem, że należy się kontentować tym, co nam dano, nie dążyć do zaspokojenia pragnień i ambicji? Więc może nie tylko „wczasy”? Może pisarstwo było dla niego rodzajem psychoterapii - avant la lettre? Może pisząc jakoś godził się ze sobą i światem, tłumaczył swoje wybory? Nie tylko sobie, także innym.
Jego duma. Chyba jednak duma, nie pycha. Od heroizmu do sceptycyzmu, taką drogę wyznaczają jego utwory. Nie ma wątpliwości, że to jego własna droga, nawet jeśli czasem posługiwał się na niej myślami zapożyczonymi od innych.

Był fascynującym mężczyzną, mówiła Liwia. Tak, kobiety to porusza: siła i wrażliwość, ambicja i sceptycyzm. Ironia i pesymizm. A co mnie poruszyło?
Pisanie zaczęło się posuwać do przodu. Powoli obejmowałem całość, rysowały się wątki, argumentacja przybierała na sile. Kiedy rąbałem drzewo albo odśnieżałem podwórze, wszystko się układało w zgrabne zdania, precyzyjne sformułowania przychodziły jakby znikąd, z rześkiego powietrza na dworze, z porannego słońca, ostrożnie wyglądającego zza chmur. Szedłem na spacer wśród pól, brodząc w śniegu, widziałem zajęcze tropy, drobne ptasie stópki, czasem głębokie ślady ludzkie. Brakowało mi tylko psa.


© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz