Czas wrócić do Tomasza. Rozpoznacie bohatera jego pracy doktorskiej?
Nasz
ślub odbył się jesienią. Zwykła cywilna
ceremonia, potem szampan w sali recepcyjnej urzędu dla tłumu
zaproszonych gości. Koledzy teścia z małżonkami, koleżanki
Wiery, jej współpracownicy, oczywiście także nasi wspólni
znajomi, którzy trzymali się nieco na uboczu i szybko wyszli (...)
Ojciec
zadzwonił, gdy wróciłem do Miasta.
-
Matka źle się czuje, dokucza jej serce - powiedział z wyrzutem. -
Dlaczego tak nas potraktowałeś? Jeśli musiałeś się żenić,
zrozumielibyśmy to przecież.
-
Nie musiałem, ojcze.
Kiedy
to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że tak właśnie było: nie
musiałem. Dlaczego więc to zrobiłem, dlaczego wstępowałem na
wysokie schody USC jak na szafot? Kto mi kazał? Byłem jej to
winien? A sobie? Co byłem winien sobie? Czyżbym zaczął się bać,
że zostanę sam na starość, jak moje koleżanki, na ostatnich
latach studiów prześcigające się w pomysłowym zastawianiu sideł?
Przed czym uciekałem, by znaleźć się tu, gdzie jestem: w pułapce?
(...)
Znów
pociąg. Patrzyłem przez okno, przybierając
możliwie odpychający wyraz twarzy. Nie miałem chęci wymieniać
banalnych uwag o rozkładzie jazdy i spóźnieniach pociągów, ani
tym bardziej dzielić się z kimkolwiek refleksjami na temat sensu
życia. Patrzyłem przez okno na pobielałe pola, na brunatne pasma
bruzd, szarą mgiełkę nad horyzontem. Świeciło jeszcze słońce i
łagodnie przenikało przez gałęzie drzew w brzozowych zagajnikach.
Oddalaliśmy się od Miasta, od tamtego życia, od tamtej absurdalnej
sytuacji, którą stworzyłem i która teraz ciążyła mi, jakbym
był stuletnim starcem. Nie wrócę tam, pomyślałem, nie wrócę. I
natychmiast zdałem sobie sprawę, że bredzę, co to za pomysł,
ciekawe, co będę robił, porzucę posadę na uniwersytecie, żeby
nauczać wiejskie dzieci historii? Ja? Z moimi możliwościami? To
dobre dla ludzi bez ambicji, ale ja przecież zawsze zamierzałem
zostać kimś. Kimś! Siądę i napiszę ten piekielny doktorat.
Skończę dwa rozpoczęte artykuły. Tak będzie.
Wyszedłem
na korytarz. Ciągle jeszcze nie nauczyłem się palić, ale chciałem
rozprostować kości. W głębi korytarza kątem oka dostrzegłem
krótkie blond włosy. Dziewczyna w jasnym kożuszka wchodziła do
przedziału. Ruch jej głowy, ramienia... Podbiegłem: zdejmowała
kożuszek i z ożywieniem rozmawiała z koleżanką. Zaśmiała się.
Miała dołeczki w policzkach i była ładna, mogła mieć
dwadzieścia dwa, trzy lata. Dostrzegła mnie przez szybę i
przyjrzała mi się pytającym wzrokiem. Cofnąłem się gwałtownie.
Wróciłem
do przedziału. Serce biło mi szybko i gniewnie. Usiadłem na swoim
miejscu przy oknie i zasłoniłem twarz połą kurtki. Wszystko
wróciło.
Nie
minął nawet rok. Zaledwie siedem miesięcy. Co ja zrobiłem ze
swoim życiem?
Kiedy
wysiadałem na stacji w Zarzeczu, dziewczyna w jasnym kożuszka stała
na peronie, jakby na kogoś czekała. Patrzyła na mnie. Przeszedłem
obok, a później kątem oka sprawdziłem, co robi. Podniosła torbę
i poszła sama w kierunku wyjścia (...)
Myślałem
o pracy doktorskiej. Teraz, bez przymusu, bez presji, jaką
odczuwałem w Mieście - a był to głównie lęk przed pytaniem
Szefa: kiedy zreferuje pan kolejny rozdział, panie Tomaszu? - mój
bohater znów stawał się mi bliski. Przecież powinienem być
wdzięczny Profesorowi, że pozwolił mi zająć się właśnie nim,
magnatem i politykiem o wielkich ambicjach. Ta decyzja - książę
L., nikt inny - jak wszystkie chyba moje decyzje podyktowana była
emocjami. Liwia pisała o nim pracę magisterską i kiedy mówiła,
że chciałaby go spotkać i lepiej poznać, że fascynuje ją jako
pisarz i jako człowiek, poczułem to samo. Tylko czy tak należało
uprawiać naukę? Historię?
Jakoś
nie pasował do swojej epoki. Na pozór świetnie sobie radził,
uprawiając własną politykę, będąc lojalnym wobec władców
tylko wtedy, kiedy nie przeszkadzało mu to realizować własnych
ambicji. Posłuszeństwo nie należało do jego cnót, miał to po
ojcu, jeszcze bardziej zdeterminowanym. Co za nonsens, on miałby być
posłuszny? Zdawał sobie przecież sprawę, że intelektualnie
wyrasta ponad swoje środowisko; lojalność tak, ale tylko dopóty,
dopóki nie szkodzi jego własnym interesom.
Dlaczego
nie wykorzystał wtedy okazji, która mogła dać mu tron Węgier?
Było to oczywiście ryzyko, wymagałoby sporo zachodu, ale to nie
trudności go zniechęciły. Miał jakieś swoje rachuby, już
wówczas? Bał się, że niewłaściwe alianse zaszkodzą jego planom
na przyszłość?
Korona
Polski? Dlaczegóż by nie? Nie lepsi od niego urodzeniem, a - nie
oszukujmy się - głupsi zasiadali już na tym tronie. Więc dlaczego
nie on, zwany przez szlachtę Salomonem?
Po
cóż nadano mu drugie imię po greckim herosie?
A
potem przyszedł ten moment, bezkrólewie, walka frakcji; liczył na
to, że zostanie dostrzeżony, że jako kompromisowy kandydat pogodzi
skłócone stronnictwa. Nic z tego.
Jak
to przyjął? Świadomość, że dla tamtych, władców Europy, za
mało znaczy? A dla swoich? Tutaj byli też inni, równie jak on
ambitni, i mieli swoich popleczników, wiszących u klamek i gotowych
na wszystko.
Był
zbyt mądry. Motłoch nienawidzi intelektualistów. Co z tego, że go
szanowali? Nie był swój. Za dużo wiedział, za dużo czytał.
Śmiał ich pouczać. Choć zwolennik ówczesnej formy demokracji,
potrafił ich przynajmniej raz powstrzymać przed zerwaniem sejmu.
Jak to zrobił?
Był
wielkim mówcą. To nie ulega wątpliwości.
Więc
jak się poczuł, kiedy okazało się, że jego rachuby były mylne?
Zraniona
ambicja. Gorycz. Żal, że nie wykorzystał - kiedyś, wcześniej -
tamtej szansy? Zrozumiał, że życie rzadko ofiarowuje nam drugą
okazję.
Więc
pisanie. To zawsze było jego ucieczką. Stoicka filozofia, która
dawała mu oparcie. Religia. Sztuka. Ogrody. Pałace, które budował
dla niego holenderski architekt. Artyści i intelektualiści, którymi
się otaczał. I pomnażanie majątku, już sporego.
Tenże
mądrego ostatni koniec, jako i głupiego,
pisał.
Wyobrażam
go sobie: wysokiego, dumnego starca, pod koniec życia, które tyle
mu obiecywało. Dostał wiele, ale nie to, czego pragnął. Czy
zawsze tak jest?
Przecież
miał prawie wszystko. Majątek, jeden z największych w
Rzeczypospolitej. W młodości podróże. Potem stanowiska,
zaszczyty. Uznanie jako pisarz.
Cień
ojca? Słowo „zdrada” i wyrok skazujący na utratę czci, życia,
majątku i urzędów. Bratobójcza wojna domowa, i śmierć: z
wyczerpania, gniewu, upokorzenia? Mimo zwycięstwa. Syn bronił go,
bo przecież czuł, że powinien. Moja sympatia też zresztą była
po stronie ambitnego magnata: był mężem stanu, rasowym politykiem
w przeciwieństwie do chwiejnego, podatnego na wpływy władcy, który
nie lubił swoich poddanych (choć myśląc tak o nim czułem się,
jakbym zdradzał mojego ulubionego w dzieciństwie pisarza, którego
wizja historii bywała tyleż malownicza, co tendencyjna). I mój
bohater otarł się o to samo: możliwość zdrady. Czy tamto
synowskie doświadczenie powstrzymało go przed ostatecznym krokiem?
Czy też świadomość, że wszystko to marność i w ostatecznej
rachubie jedyne, co nas na pewno czeka, to śmierć?
Sarmacka
Polska była krajem żołnierzy, nie filozofów. I choć pisarstwu
zawdzięczał szacunek współczesnych, odnosił się do swojej
twórczości z dystansem, zwąc ją „wczasami”. Jeśli wczytać
się w jego pisma i spojrzeć na życie, ujawnia się nieoczekiwane -
a może tego należało się spodziewać? - rozdwojenie. Cóż to za
wódz i mąż stanu, co to za polityk, który mówi, powtarza z
uporem, że należy się kontentować tym, co nam dano, nie dążyć
do zaspokojenia pragnień i ambicji? Więc może nie tylko „wczasy”?
Może pisarstwo było dla niego rodzajem psychoterapii - avant
la lettre? Może pisząc jakoś godził się
ze sobą i światem, tłumaczył swoje wybory? Nie tylko sobie, także
innym.
Jego
duma. Chyba jednak duma, nie pycha. Od heroizmu do sceptycyzmu, taką
drogę wyznaczają jego utwory. Nie ma wątpliwości, że to jego
własna droga, nawet jeśli czasem posługiwał się na niej myślami
zapożyczonymi od innych.
Był
fascynującym mężczyzną, mówiła Liwia. Tak, kobiety to porusza:
siła i wrażliwość, ambicja i sceptycyzm. Ironia i pesymizm. A co
mnie poruszyło?
Pisanie
zaczęło się posuwać do przodu. Powoli obejmowałem całość,
rysowały się wątki, argumentacja przybierała na sile. Kiedy
rąbałem drzewo albo odśnieżałem podwórze, wszystko się
układało w zgrabne zdania, precyzyjne sformułowania przychodziły
jakby znikąd, z rześkiego powietrza na dworze, z porannego słońca,
ostrożnie wyglądającego zza chmur. Szedłem na spacer wśród pól,
brodząc w śniegu, widziałem zajęcze tropy, drobne ptasie stópki,
czasem głębokie ślady ludzkie. Brakowało mi tylko psa.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz