Czym
można było zajmować się w tamtych czasach? Jakie
to przyjemniejsze zajęcia na mnie czekały? Wódka? Praca?
Kobiety? Z tych ostatnich pozostała przy mnie Wiera; początkowo
przygaszona, szybko się odnalazła. W końcu fakt, że jej papa był
przy władzy, nie określał jej samej w żaden sposób. Przyjęła
sprytną taktykę: nie dyskutowała o polityce, a i w jej obecności
nikt się do tego nie kwapił. Zjednywała sobie ludzi spokojem,
taktem i smakołykami, które kupowała w Peweksie za pieniądze
tatusia. Mnie też kupiła, załatwiając wakacyjne wyjazdy do
Bułgarii. Życie z nią było proste, żadnych wyzwań, wszystko
łatwe do przewidzenia. Mogłem spokojnie pisać rozprawę doktorską,
czytać, pić. Wypiliśmy wtedy morze wódki.
Czasem
spotykałem Liwię. Naszych kontaktów nie cechowała już taka
serdeczność i bliskość, jak kiedyś, ale jakby częściej
spotykaliśmy się przypadkowo. Nie było o to trudno: po
kilkumiesięcznej posusze w kinach pojawiały się coraz to nowe
filmy, zaczęły się koncerty, balangi. Mieliśmy wspólnych
znajomych, a czasy sprzyjały życiu towarzyskiemu. Kręcili się
wokół niej jacyś faceci; zachowywała się tak, jakby jej to było
całkiem obojętne. Zerwała z Markiem, nie zamierzała wracać do
rodzinnego miasta.
Kiedyś
przedstawiła mi mężczyznę, z którym była od niedawna; nie
zrobił na mnie najlepszego wrażenia, choć widziałem, że jest w
nią wpatrzony - a może właśnie dlatego? Ona odnosiła się do
niego żartobliwie i nieco protekcjonalnie. Nie czuł się dobrze w
naszym gronie, miałem wrażenie, że nie rozumiał naszych dowcipów.
Może myślał, że się z niego śmiejemy? Nie pojmowałem, dlaczego
Liwia spotyka się z kimś takim. Przyszło mi do głowy, że była
już zmęczona. Że dla odmiany po tych wszystkich intelektualistach
potrzebny jej był tak zwany normalny facet, którego będzie
prowadzać na pasku i używać do swoich celów. Nie byłem tylko
pewien, jakich.
-
Wyobraź sobie, Tomciu, że mnie bawi - powiedziała, gdy w końcu
zapytałem wprost, co przy niej robi ten gość. - A wiesz, co jest
najzabawniejsze? Po tygodniu znajomości Karol rzekł do mnie tak:
teraz będziemy się poznawać, a za pół roku oświadczę ci się,
bo chcę mieć żonę i dzieci, a w przyszłym roku mam dostać
mieszkanie.
-
Co w tym zabawnego?
-
Zgadnij.
-
Chcesz za niego wyjść? - spytałem niemal bez tchu.
-
Oszalałeś!
-
Jesteś potworem. Po co to robisz?
Posmutniała.
-
Nie wiem - wzruszyła ramionami. - To nie jego wina, że nie jest
zbyt bystry. Cóż, takie jest prawo dżungli. Żal ci go? A mnie ci
nie żal?
Zakręciła
się i odeszła, machając na pożegnanie ręką.
Miał
na imię Mikołaj. Dobrze pamiętam tę
majową prywatkę u Ewy i Piotra. Duża impreza składkowa, każdy
coś przyniósł. Liwia z Karolem, ja byłem z Wierą. W sumie
kilkanaście osób. Kilkorga zaproszonych brakowało, mieli zjawić
się później, wśród nich brat pana domu, wokalista grupy
rockowej, zdobywającej szybko popularność. Spóźniał się, tego
wieczoru miał koncert, a po koncercie, wiadomo... Ale przyjdzie na
pewno, spokojna głowa.
Muzyka
była świetna, najnowsze hity plus słodkie lata siedemdziesiąte.
Liwia ścięła włosy. Z krótkimi, lekko falującymi wokół
twarzy, wyglądała jak dziecko. Miała na sobie czarną, trykotową
sukienkę, krótką i odsłaniającą ramiona. Czarne szpilki na
bardzo wysokich obcasach i chyba żadnej bielizny, tylko rajstopy.
Tańczyła.
Tańczyła solo, nie pozwalając się prowadzić nikomu, choć
zmieniający się partnerzy próbowali ją sobie podporządkować, w
końcu jednak rezygnowali i patrzyli zafascynowani na ekstazę,
której się poddawała. Jej ciało dyktowało własny rytm, nie
istniały żadne reguły, żadne kroki taneczne. Tańczyła siebie,
tańczyła swoją radość, swoją rozkosz, swój smutek i najgłębszą
rozpacz. Tańczyła wszystkie stracone miłości i te, które się
spełniły. Tańczyła swój lęk i zachwyt z zarumienioną twarzą,
ze lśniącymi oczami, z włosami wilgotnymi od potu.
Patrzyłem
na nią i zaciskałem dłonie na poręczy fotela, by do niej nie
podejść, nie porwać jej stąd, zostawiając Wierę, Karola i całą
resztę, porzucając to wszystko zabrać ją stąd i wreszcie
powiedzieć to, co było do powiedzenia, co powiedzieć należało
już przed laty. A potem...
Zbliżała
się północ.
-
Zaraz przyjdzie Mikołaj - powiedział pan domu.
-
Przyniesie prezenty? - zapytała Liwia, biorąc od niego szklankę
soku.
Ryknęliśmy
śmiechem.
Liwia
usiadła w fotelu, na wprost drzwi. Piotr jej asystował, wyraźnie
porażony jej tańcem. Wtedy rozległ się dzwonek.
W
przedpokoju zapanowało zamieszanie. Kilka osób witało się z
przybyłym. Podpity Karol wyszedł zobaczyć, co się dzieje.
-
A, pan artysta - usłyszeliśmy jego bełkotliwy głos.
Przybysz
odpowiedział bluzgiem. Liwia siedziała nieporuszona. Piotr pochylał
się nad nią pytając, czy chce jeszcze pić. Wtedy w drzwiach
stanął Mikołaj.
Widziałem
wtedy jego wzrok. Tak się patrzy na coś, czego istnienie wydawało
się nam niemożliwe. Tak się patrzy na coś wyśnionego i
upragnionego, na najpiękniejszą, wymarzoną zabawkę pod choinką.
Stał tam w okrągłych okularkach, z tą swoją buźką smarkatego
łobuza, i patrzył na nią. A ona siedziała, nogę założywszy na
nogę; jej obnażone ramiona lśniły w przyćmionym świetle, a
półuśmiech wydobywał nieśmiałe dołki w policzkach.
-
Liwio, poznaj mojego brata - powiedział Piotr.
Mikołaj
wziął jej dłoń, pocałował, lecz jej nie wypuszczał. Patrzył
na nią. Bez słowa podniosła się i poszli na parkiet. Nie
tańczyli. Objął ją mocno i trzymał w ramionach, drżąc; czułem
jego drżenie. Tak się trzyma coś, co pragnie się zatrzymać wbrew
wszystkim, wbrew światu. Coś lub kogoś, od kogo zależy nasze
życie. Stali tak przytuleni długo, bardzo długo: może dziesięć,
może piętnaście minut. Wszyscy zaczynali czuć się nieswojo.
Muzyka ucichła, oni nie drgnęli. Piotr zmienił taśmę na coś
szybkiego. Oni poruszali się powoli, nie dbając o rytm. Zaczęli
cicho rozmawiać, mówili sobie coś szeptem do ucha, śmiali się.
Wiem,
że nie znali się przedtem. Byłem zdruzgotany.
Z
salonu prowadziły drzwi do gabinetu Piotra. Były uchylone. Liwia i
Mikołaj zeszli z parkietu trzymając się za ręce i weszli przez
nie. Nie zamknęli ich za sobą: zostawili tak, jak były. Karol
siedział przy stole i pił kieliszek za kieliszkiem.
Tego
co się potem działo, nie widziałem. Ale wiem: byliby skłonni
kochać się tam, na podłodze. Nie zrobili tego. Ona usiadła w
bujanym fotelu, on na dywanie. Powiedział:
-
Zdejmij pantofle.
Całował
jej stopy. Chciał podrzeć jej rajstopy i prawie mu się to udało.
Klęcząc przed nią całował wnętrze jej dłoni, ramiona, dotykał
nagich piersi pod cienką sukienką. Jego usta były zachłanne, a
pożądanie tak silne, że nie była w stanie mu się oprzeć. I
tylko dlatego, że chciała przedłużyć oczekiwanie, mówiła: nie,
jeszcze nie.
Wiera
stwierdziła, że czas iść. Gdy zajrzałem do gabinetu, by się
pożegnać, uderzył mnie wyraz twarzy Liwii, jej nieprzytomne,
nieobecne oczy. Ból stał się jeszcze dotkliwszy, zmieniał się w
nienawiść.
Odcinek 12
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz