niedziela, 10 stycznia 2016

Przejście przez strumień (12)

Dać jakiś znak. Nie wiem, dlaczego ani wtedy, ani później nie zdobyłem się na to. Na co czekałem przez następne lata, spotykając się z Wierą, trwając w związku, który stopniowo się wypalał - choć nigdy nie był naprawdę gorący - aż stał się przyzwyczajeniem i rutyną; na co czekałem i dlaczego wahałem się za każdym razem, gdy spotykałem Liwię... powiedzieć, zapytać, wyznać. Nie odważyłem się.
Czy to był lęk przed władzą, jaką mogła mieć nade mną - a póki nic nie mówiłem, wydawało mi się, że nie oddaję jej tej władzy - czy obawa, że rozczaruje się mną, jak tamtymi, że zacznie myśleć o mnie tak, jak myślała o tamtych: dlaczego mnie zadręczają swoimi uczuciami, nie mam im nic do zaofiarowania, nic im nie jestem winna... Jest tyle innych kobiet, czemu mi nie dają spokoju?
Czasem zdawało mi się, że patrzy na mnie z jakimś wyczekiwaniem, wahaniem. Kiedy byłem zajęty rozmową z kimś innym, czułem na sobie jej wzrok. Nie wierzyłem, by to mogło coś znaczyć.
Tyle wieczorów spędziliśmy razem w kinie, na koncertach, na spektaklach alternatywnych teatrów. Tylekroć śmialiśmy się w głos, idąc wieczorem pustą ulicą, siedząc w parku na trawie, biegając boso w deszczu. Tyle razy szliśmy razem na wódkę czy piwo i nigdy nawet nie zająknąłem się...
Ciągle gdzieś w pobliżu była Wiera. Kończyła prawo. Miała wielkie ambicje, aplikacja adwokacka, potem własna kancelaria, duże pieniądze. Była przeciwieństwem Liwii, poza inteligencją. Chłodny intelekt, dystans i żadnych emocji na zewnątrz.
Nie zależało jej szczególnie ani na wyrazach uczucia, ani na seksie. Ważne było chodzenie razem do znajomych: nie jestem sama. Nie angażowała mnie. Bywała u mnie rzadko, zajmowała z ojcem duże mieszkanie w śródmiejskiej kamienicy. Jej matka zmarła przed laty, a ojciec był małomównym, oschłym mężczyzną, urzędnikiem partyjnym.
Po studiach udało mi się zostać na uczelni. Nie było to łatwe, ale doceniłem swoje szczęście. Tym większe, że trafiłem do zakładu, w którym panowały normalne stosunki międzyludzkie, żadnych intryg czy dworactwa. Rozglądając się wokół dopiero teraz dostrzegałem, że moje marzenia o uniwersyteckiej krainie mędrców nijak się miały do rzeczywistości. To, co widziałem wokół, bywało śmieszne, a czasem straszne. Nie, nie było normą, ale zdarzało się i szybko zyskiwało rozgłos: najniewinniejsza droga awansu, dostępna panienkom, wiodła przez łóżko szefa, a nie była to droga łatwa, bo oprócz plotek i znaczących spojrzeń oznaczała też rezygnację z życia osobistego i lęk, jako że łaska pańska, jak wiadomo, zwykła jeździć na pstrym koniu. Faceci oczywiście bawili się inaczej, bywało to mniej widoczne, aczkolwiek skuteczną strategią, zwłaszcza na niektórych wydziałach, było wstąpienie do organizacji partyjnej. Spośród moich kolegów kilku jeszcze na studiach zapisało się do PZPR. Kiedy jednego zapytałem wprost o motywy, spojrzał na mnie z oburzeniem: no wiesz! Oczywiście, że robię to z przekonania. To jedyna słuszna droga! Ten sam gość miał wkrótce potem demonstracyjnie oddać swoją legitymację - oczywiście w momencie, kiedy robili to prawie wszyscy - ochoczo rozlepiać ulotki i brać udział w zadymach, aż do momentu, gdy okaże się, że właśnie czeka w Traiskirchen czy innej Latinie na wizę do Kanady, on, prześladowany za przekonania działacz „Solidarności”.
           Początkowo stałem z boku i robiłem swoje. Cieszył mnie kontakt ze studentami, niewiele ode mnie młodszymi, lubiłem godziny spędzone w czytelni albo w domu na pisaniu i lekturze. Wyobrażałem sobie, że zawsze będzie tak, tylko coraz lepiej: kiedyś będę szanowanym profesorem, autorem książek, ojcem rodziny. Będę podróżował, zdobędę sławę i pieniądze. Te ostatnie jakoś tak mimochodem, nie jako cel, lecz zaledwie środek do realizacji pragnień. Życie obiecywało mi wszystko i uwierzyłem mu.
Robert też pracował na uczelni. Ożenił się i w krótkim czasie został ojcem. Nie przeszkodziło mu to w błyskawicznym pisaniu pracy doktorskiej.
Dla Liwii zabrakło miejsca na uniwersytecie. Od początku się z tym liczyła, ale było jej przykro. Nie chciała wracać do rodzinnego miasta. Znalazła pracę w szkole, nadal wynajmowała pokój i jakoś wiązała koniec z końcem. Widywaliśmy się rzadziej niż kiedyś i stopniowo, zdawało mi się, zapominałem o niej.
Wtedy zaczęło się to, co miało po latach doprowadzić do „upadku komuny”. Pewne oznaki pojawiły się, jak wiadomo, wcześniej, ale siła i tempo wydarzeń zaskoczyły nas wszystkich. Zaczęła się „Solidarność”. Masowość deklaracji i panująca atmosfera - kto nie z nami, ten przeciw - sprawiły, że porzuciłem swoją splendid isolation i zaangażowałem się w to wszystko.
Nie miało dla mnie wówczas znaczenia, co robię: gotów byłem robić cokolwiek, także biegać po mieście z ulotkami, choć tym akurat chętnie zajmowali się młodsi ode mnie. Dałem się porwać fali entuzjazmu, przekonany, że wszyscy czują to samo, co ja. Trudno zresztą było nie dać się porwać, wydawało się, że nagle cały nasz leniwy i chciwy naród został przerobiony w aniołów. Tłumy na wykładach z historii: to robiło wrażenie. Niezależne wydawnictwa pracowały pełną parą.
Zdumiewała bezradność władzy, nawet ja, historyk, dałem się na to nabrać; nie wiem, jak to było możliwe. Pozornie ustępując, coraz silniej zwierali szeregi.
Moi rodzice stali nieco z boku, przyjaźnie kibicowali, nie angażując się. Ojciec nie miał złudzeń, ale uważał, że przyzwoity człowiek powinien się opowiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, po której stronie. 
 
A Liwia? Nie zrobiła nic.
Niosłem właśnie plecak pełen ulotek, które miały być rozkolportowane na uniwersytecie. Szła ulicą, uśmiechnięta. Była wiosna, a ona w długiej, zielonej sukni w kwiaty wyglądała jak z obrazu Botticellego. Stanąłem jak wryty.
- Gdzieś wyjeżdżasz? - zapytała patrząc na mój bagaż.
Pokręciłem głową.
- A, makulatura - zadrwiła. - MPO nie nadąża. Ale przynajmniej mam co czytać, stojąc na przystanku.
- Jak możesz być tak cyniczna?! - oburzyłem się.
- Rany, straciłeś poczucie humoru. To się narobiło - wzruszyła ramionami.
- Czy nie rozumiesz, że trzeba się opowiedzieć po właściwej stronie? - nalegałem. Nie wiedziałem dotąd, że mam takie apostolskie zapędy.
Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- Czyżbyś próbował mnie zwerbować? Daruj sobie. Nie mam skłonności do życia stadnego.
- Jesteś po stronie czerwonych?
- Nie, Tomciu. Jestem po swojej własnej stronie.
- Czy nie rozumiesz.... - gorączkowałem się.
- To ty nie rozumiesz - przerwała mi. - Niczego się nie nauczyłeś na tych swoich studiach? Twoja naiwność zwala mnie z nóg.
- Ja to nazywam przyzwoitością - powiedziałem urażony.
- Syneczku, to testosteron. Trzeba wypuścić parę. Ale ty, stary chłop, powinieneś wiedzieć, że są przyjemniejsze sposoby. A skoro już upierasz się przy partyzantce, to zostań przynajmniej dowódcą, a nie mięsem armatnim.
Patrzyłem na nią nic nie rozumiejąc. Jak mogła tak drwić z ideałów, które uważałem za swoje? Pożegnałem ją chłodno.
Do tej rozmowy często wracałem w myślach. Stopniowo opadała ze mnie wściekłość. Nie, żebym przyznawał jej słuszność. Trudno było pogodzić się z bólem, jaki mi zadała. Właśnie ona.
Wolałem być naiwny niż cyniczny, choć czasem ogarniały mnie wątpliwości. Może rzeczywiście nie jestem typem partyzanta. Może to nie jest moja życiowa rola. Obserwując rozgrywki personalne w ruchu, który miał służyć czystym ideałom, patrząc, jak dochodzą do głosu i pną się w górę ludzie, którzy zmieniali poglądy polityczne zależnie od kierunku wiatru, powoli i niechętnie dopuszczałem do siebie przykrą myśl, że może Liwia miała rację. Ale... Przecież ktoś powinien to zrobić, a rewolucje niosą ze sobą ofiary. Tryumf barbarzyńców, przypomniałem sobie jej słowa. A ci, co nami rządzą, to kto?! Ta rewolucja nie miała być tryumfem barbarzyńców. Dlatego mój udział w niej był niezbędny, choć nie odpowiadała mi rola mięsa armatniego. Myślałem o sobie raczej jako o chorążym: Ich trage die Fanne. Matko, chorągiew noszę. To było posłannictwo, to było spełnienie marzeń każdego dorastającego chłopca: barykady, powstanie, opór przeciwko narzuconej władzy.
Co prawda, myślałem, nie jestem już chłopcem. Nie miałem, jak się okazało, talentów oratorskich i zdolności interpersonalnych, które pozwoliłyby mi zdobyć pozycję w ruchu, który szybko tworzył własne, wbrew pozorom silnie zhierarchizowane struktury. Cóż, faktycznie byłem mięsem armatnim. Co innego Robert. Z jego wyglądem i intonacją trybuna ludowego. Tak, jak poprzednio hipnotyzował dziewczyny, teraz hipnotyzował słuchaczy. Gdziekolwiek się pojawiał, w naturalny sposób obejmował przywództwo, jakby się urodził wodzem: nie trzeba było nawet intryg ani szczególnych popisów, po prostu wszedł w ten ruch w sposób oczywisty i naturalny, od pierwszej chwili przygotowany do swojej roli. 
Wujostwo wreszcie doczekali się paszportów i wyjeżdżali do Kanady. Wojtkowi po 10 latach emigracji powodziło się nieźle, miał kanadyjską żonę i dobrą posadę. Ojciec z babką sprzedali ziemię i odkupili dla mnie mieszkanie, w którym spędziłem tyle lat. Ciągle jeszcze miałem sporo znajomych, kwitło życie towarzyskie i uczuciowe. Żeby uniknąć kłopotliwych gości, wziąłem na stancję dwie uczennice i miałem wymówkę, by nie urządzać zbyt często imprez, choć nie obeszło się bez aluzji do Nabokova.
A potem zdarzył się trzynasty grudnia i okazało się, że nikt nie był na to przygotowany. Uwierzyliśmy w bezradność naszych władców. Byli tacy, co nie wierzyli i zdążyli cichcem ewakuować się z okrętu. Trochę się bałem, że mnie internują, choć zdawałem sobie sprawę, że byłem płotką. Nie to, co Robert: on został bohaterem. Po mnie nikt nie przyszedł, za to zaprosił mnie na rozmowę smutny pan, który ani razu nie spojrzał mi w oczy. Zagrałem „blondynką”, udzielając odpowiedzi bezsensownych i wymijających. Nagle na mnie popatrzył i zobaczył to, co ja już wiedziałem: spotkaliśmy się kiedyś u ojca Wiery. Zmieszał się nieco, ale szybko wróciła mu pewność siebie. Wstał i poradził mi, żebym trzymał się z dala od polityki, są przyjemniejsze zajęcia. Wyszedłem bez słowa.
 

Odcinek 11

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz