Dać
jakiś znak. Nie wiem, dlaczego ani wtedy,
ani później nie zdobyłem się na to. Na co czekałem przez
następne lata, spotykając się z Wierą, trwając w związku, który
stopniowo się wypalał - choć nigdy nie był naprawdę gorący - aż
stał się przyzwyczajeniem i rutyną; na co czekałem i dlaczego
wahałem się za każdym razem, gdy spotykałem Liwię... powiedzieć,
zapytać, wyznać. Nie odważyłem się.
Czy
to był lęk przed władzą, jaką mogła mieć nade mną - a póki
nic nie mówiłem, wydawało mi się, że nie oddaję jej tej władzy
- czy obawa, że rozczaruje się mną, jak tamtymi, że zacznie
myśleć o mnie tak, jak myślała o tamtych: dlaczego mnie
zadręczają swoimi uczuciami, nie mam im nic do zaofiarowania, nic
im nie jestem winna... Jest tyle innych kobiet, czemu mi nie dają
spokoju?
Czasem
zdawało mi się, że patrzy na mnie z jakimś wyczekiwaniem,
wahaniem. Kiedy byłem zajęty rozmową z kimś innym, czułem na
sobie jej wzrok. Nie wierzyłem, by to mogło coś znaczyć.
Tyle
wieczorów spędziliśmy razem w kinie, na koncertach, na spektaklach
alternatywnych teatrów. Tylekroć śmialiśmy się w głos, idąc
wieczorem pustą ulicą, siedząc w parku na trawie, biegając boso w
deszczu. Tyle razy szliśmy razem na wódkę czy piwo i nigdy nawet
nie zająknąłem się...
Ciągle
gdzieś w pobliżu była Wiera. Kończyła prawo. Miała wielkie
ambicje, aplikacja adwokacka, potem własna kancelaria, duże
pieniądze. Była przeciwieństwem Liwii, poza inteligencją. Chłodny
intelekt, dystans i żadnych emocji na zewnątrz.
Nie
zależało jej szczególnie ani na wyrazach uczucia, ani na seksie.
Ważne było chodzenie razem do znajomych: nie jestem sama. Nie
angażowała mnie. Bywała u mnie rzadko, zajmowała z ojcem duże
mieszkanie w śródmiejskiej kamienicy. Jej matka zmarła przed laty,
a ojciec był małomównym, oschłym mężczyzną, urzędnikiem
partyjnym.
Po
studiach udało mi się zostać na uczelni. Nie było to łatwe, ale
doceniłem swoje szczęście. Tym większe, że trafiłem do zakładu,
w którym panowały normalne stosunki międzyludzkie, żadnych intryg
czy dworactwa. Rozglądając się wokół dopiero teraz dostrzegałem,
że moje marzenia o uniwersyteckiej krainie mędrców nijak się
miały do rzeczywistości. To, co widziałem wokół, bywało
śmieszne, a czasem straszne. Nie, nie było normą, ale zdarzało
się i szybko zyskiwało rozgłos: najniewinniejsza droga awansu,
dostępna panienkom, wiodła przez łóżko szefa, a nie była to
droga łatwa, bo oprócz plotek i znaczących spojrzeń oznaczała
też rezygnację z życia osobistego i lęk, jako że łaska pańska,
jak wiadomo, zwykła jeździć na pstrym koniu. Faceci oczywiście
bawili się inaczej, bywało to mniej widoczne, aczkolwiek skuteczną
strategią, zwłaszcza na niektórych wydziałach, było wstąpienie
do organizacji partyjnej. Spośród moich kolegów kilku jeszcze na
studiach zapisało się do PZPR. Kiedy jednego zapytałem wprost o
motywy, spojrzał na mnie z oburzeniem: no wiesz! Oczywiście, że
robię to z przekonania. To jedyna słuszna droga! Ten sam gość
miał wkrótce potem demonstracyjnie oddać swoją legitymację -
oczywiście w momencie, kiedy robili to prawie wszyscy - ochoczo
rozlepiać ulotki i brać udział w zadymach, aż do momentu, gdy
okaże się, że właśnie czeka w Traiskirchen czy innej Latinie na
wizę do Kanady, on, prześladowany za przekonania działacz
„Solidarności”.
Początkowo stałem z boku i robiłem swoje. Cieszył mnie kontakt ze studentami, niewiele ode mnie młodszymi, lubiłem godziny spędzone w czytelni albo w domu na pisaniu i lekturze. Wyobrażałem sobie, że zawsze będzie tak, tylko coraz lepiej: kiedyś będę szanowanym profesorem, autorem książek, ojcem rodziny. Będę podróżował, zdobędę sławę i pieniądze. Te ostatnie jakoś tak mimochodem, nie jako cel, lecz zaledwie środek do realizacji pragnień. Życie obiecywało mi wszystko i uwierzyłem mu.
Robert
też pracował na uczelni. Ożenił się i w krótkim czasie został
ojcem. Nie przeszkodziło mu to w błyskawicznym pisaniu pracy
doktorskiej.
Dla
Liwii zabrakło miejsca na uniwersytecie. Od początku się z tym
liczyła, ale było jej przykro. Nie chciała wracać do rodzinnego
miasta. Znalazła pracę w szkole, nadal wynajmowała pokój i jakoś
wiązała koniec z końcem. Widywaliśmy się rzadziej niż kiedyś i
stopniowo, zdawało mi się, zapominałem o niej.
Wtedy
zaczęło się to, co miało po latach doprowadzić do „upadku
komuny”. Pewne oznaki pojawiły się, jak wiadomo, wcześniej, ale
siła i tempo wydarzeń zaskoczyły nas wszystkich. Zaczęła się
„Solidarność”. Masowość deklaracji i panująca atmosfera -
kto nie z nami, ten przeciw - sprawiły, że porzuciłem swoją
splendid isolation i
zaangażowałem się w to wszystko.
Nie
miało dla mnie wówczas znaczenia, co robię: gotów byłem robić
cokolwiek, także biegać po mieście z ulotkami, choć tym akurat
chętnie zajmowali się młodsi ode mnie. Dałem się porwać fali
entuzjazmu, przekonany, że wszyscy czują to samo, co ja. Trudno
zresztą było nie dać się porwać, wydawało się, że nagle cały
nasz leniwy i chciwy naród został przerobiony
w aniołów. Tłumy na wykładach z historii:
to robiło wrażenie. Niezależne wydawnictwa pracowały pełną
parą.
Zdumiewała
bezradność władzy, nawet ja, historyk, dałem się na to nabrać;
nie wiem, jak to było możliwe. Pozornie ustępując, coraz silniej
zwierali szeregi.
Moi
rodzice stali nieco z boku, przyjaźnie kibicowali, nie angażując
się. Ojciec nie miał złudzeń, ale uważał, że przyzwoity
człowiek powinien się opowiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, po
której stronie.
A
Liwia? Nie zrobiła nic.
Niosłem
właśnie plecak pełen ulotek, które miały być rozkolportowane na
uniwersytecie. Szła ulicą, uśmiechnięta. Była wiosna, a ona w
długiej, zielonej sukni w kwiaty wyglądała jak z obrazu
Botticellego. Stanąłem jak wryty.
-
Gdzieś wyjeżdżasz? - zapytała patrząc na mój bagaż.
Pokręciłem
głową.
-
A, makulatura - zadrwiła. - MPO nie nadąża. Ale przynajmniej mam
co czytać, stojąc na przystanku.
-
Jak możesz być tak cyniczna?! - oburzyłem się.
-
Rany, straciłeś poczucie humoru. To się narobiło - wzruszyła
ramionami.
-
Czy nie rozumiesz, że trzeba się opowiedzieć po właściwej
stronie? - nalegałem. Nie wiedziałem dotąd, że mam takie
apostolskie zapędy.
Patrzyła
na mnie z niedowierzaniem.
-
Czyżbyś próbował mnie zwerbować? Daruj sobie. Nie mam skłonności
do życia stadnego.
-
Jesteś po stronie czerwonych?
-
Nie, Tomciu. Jestem po swojej własnej stronie.
-
Czy nie rozumiesz.... - gorączkowałem się.
-
To ty nie rozumiesz - przerwała mi. - Niczego się nie nauczyłeś
na tych swoich studiach? Twoja naiwność zwala mnie z nóg.
-
Ja to nazywam przyzwoitością - powiedziałem urażony.
-
Syneczku, to testosteron. Trzeba wypuścić parę. Ale ty, stary
chłop, powinieneś wiedzieć, że są przyjemniejsze sposoby. A
skoro już upierasz się przy partyzantce, to zostań przynajmniej
dowódcą, a nie mięsem armatnim.
Patrzyłem
na nią nic nie rozumiejąc. Jak mogła tak drwić z ideałów, które
uważałem za swoje? Pożegnałem ją chłodno.
Do
tej rozmowy często wracałem w myślach. Stopniowo opadała ze mnie
wściekłość. Nie, żebym przyznawał jej słuszność. Trudno było
pogodzić się z bólem, jaki mi zadała. Właśnie ona.
Wolałem
być naiwny niż cyniczny, choć czasem ogarniały mnie wątpliwości.
Może rzeczywiście nie jestem typem partyzanta. Może to nie jest
moja życiowa rola. Obserwując rozgrywki personalne w ruchu, który
miał służyć czystym ideałom, patrząc, jak dochodzą do głosu i
pną się w górę ludzie, którzy zmieniali poglądy polityczne
zależnie od kierunku wiatru, powoli i niechętnie dopuszczałem do
siebie przykrą myśl, że może Liwia miała rację. Ale... Przecież
ktoś powinien to zrobić, a rewolucje niosą ze sobą ofiary. Tryumf
barbarzyńców, przypomniałem sobie jej słowa. A ci, co nami
rządzą, to kto?! Ta rewolucja nie miała być tryumfem
barbarzyńców. Dlatego mój udział w niej był niezbędny, choć
nie odpowiadała mi rola mięsa armatniego. Myślałem o sobie raczej
jako o chorążym: Ich trage die Fanne. Matko,
chorągiew noszę. To było posłannictwo, to
było spełnienie marzeń każdego dorastającego chłopca: barykady,
powstanie, opór przeciwko narzuconej władzy.
Co
prawda, myślałem, nie jestem już chłopcem. Nie miałem, jak się
okazało, talentów oratorskich i zdolności interpersonalnych, które
pozwoliłyby mi zdobyć pozycję w ruchu, który szybko tworzył
własne, wbrew pozorom silnie zhierarchizowane struktury. Cóż,
faktycznie byłem mięsem armatnim. Co innego Robert. Z jego wyglądem
i intonacją trybuna ludowego. Tak, jak poprzednio hipnotyzował
dziewczyny, teraz hipnotyzował słuchaczy. Gdziekolwiek się
pojawiał, w naturalny sposób obejmował przywództwo, jakby się
urodził wodzem: nie trzeba było nawet intryg ani szczególnych
popisów, po prostu wszedł w ten ruch w sposób oczywisty i
naturalny, od pierwszej chwili przygotowany do swojej roli.
Wujostwo
wreszcie doczekali się paszportów i wyjeżdżali do Kanady.
Wojtkowi po 10 latach emigracji powodziło się nieźle, miał
kanadyjską żonę i dobrą posadę. Ojciec z babką sprzedali ziemię
i odkupili dla mnie mieszkanie, w którym spędziłem tyle lat.
Ciągle jeszcze miałem sporo znajomych, kwitło życie towarzyskie i
uczuciowe. Żeby uniknąć kłopotliwych gości, wziąłem na stancję
dwie uczennice i miałem wymówkę, by nie urządzać zbyt często
imprez, choć nie obeszło się bez aluzji do Nabokova.
A
potem zdarzył się trzynasty grudnia i okazało się, że nikt nie
był na to przygotowany. Uwierzyliśmy w bezradność naszych
władców. Byli tacy, co nie wierzyli i zdążyli cichcem ewakuować
się z okrętu. Trochę się bałem, że mnie internują, choć
zdawałem sobie sprawę, że byłem płotką. Nie to, co Robert: on
został bohaterem. Po mnie nikt nie przyszedł, za to zaprosił mnie
na rozmowę smutny pan, który ani razu nie spojrzał mi w oczy.
Zagrałem „blondynką”, udzielając odpowiedzi bezsensownych i
wymijających. Nagle na mnie popatrzył i zobaczył to, co ja już
wiedziałem: spotkaliśmy się kiedyś u ojca Wiery. Zmieszał się
nieco, ale szybko wróciła mu pewność siebie. Wstał i poradził
mi, żebym trzymał się z dala od polityki, są przyjemniejsze
zajęcia. Wyszedłem bez słowa.
Odcinek 11
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz