-
Ty jesteś jego idolem - powiedziała Wiera.
- Mnie zaledwie lubi.
To
była prawda: Dandys, choć przyjazny wobec wszystkich, słuchał
tylko mnie i tylko ja mogłem przeprowadzać takie nieprzyjemne
operacje, jak czesanie albo czyszczenie zębów. Od Wiery przyjmował
jedzenie, witał ją wylewnie, podawał łapę, ale to do mnie
przychodził po pieszczoty i do moich nóg przytulał się, gdy
czegoś się bał. To było przyjemne, nie ukrywam: choć dla jednej
istoty na świecie jestem silnym i godnym zaufania facetem.
(...)
To
Dandys, zwany też Gapciem, sprawił, że i w mieście zacząłem
dostrzegać otoczenie: barwy nieba i drzew, ptaki żerujące na
osiedlu i w wąwozach. Nagle okazało się, że mam świetnych
sąsiadów w klubie psiarzy, a mój kudłaty kumpel szybko zdobył
przyjaciół i jeśli tylko zobaczył przez drzwi balkonowe albo
wyczuł w jakiś inny sposób, że Puszek albo Kora są na spacerze,
urządzał mi taki koncert - popiskiwanie, warkot i szczekanie naraz,
z dodatkiem tańca i lizania po twarzy - że chcąc nie chcąc
wkładałem kurtkę i sięgałem po smycz.
Złota
jesień trwała długo tego roku, brzozy i kasztany nie traciły
liści, a trawa zachowała zieleń. Obserwowałem przedwieczorne
przeloty kawek i gawronów na nocleg do pobliskiego parku: chmura
pokrzykujących ptaków na tle czerwieniejącego nieba. Ostatnie
promienie słońca oświetlały fasady domów, żywopłoty, drzewa.
Nocą gałęzie wysokich drzew były pełne ptaków, jak dużych,
czarnych owoców. Co jakiś czas część z nich podrywała się do
lotu i kołowały nad parkiem. Czy kiedyś naprawdę cichną, by
zasnąć?
(...)
Przyszedł
mróz. Znajoma kałuża nęciła z daleka. Pies wbiegł prosto w jej
środek. Co to? Stanął osłupiały. Gdzie jest woda? Spojrzał w
dół, polizał, powąchał. Popatrzył na mnie, a na jego pysku
malowała się taka rozterka i strapienie, że się roześmiałem.
-
To lód - powiedziałem. - Kałuża zamarzła, Gapciu.
Patrzył
na mnie przekrzywiając głowę, postawił uszy. Mój spokojny ton
przekonał go, że to nowe zjawisko mieści się w normie. Polizał
lód, spojrzał na mnie i pobiegł do bawiących się psów.
Nie
wszystko jednak dawało się łatwo objaśnić. Kobieta w futrze z
lisów zwróciła jego uwagę już z daleka. Zatrzymał się, węsząc.
Opuszczał coraz niżej ogon. Sprawdził, czy przy nim jestem, a
kiedy nas mijała, zapiszczał. Szedł za nią powoli, z opuszczonym
ogonem, skomląc. Co czuł? Chciałbym to wiedzieć. Może to samo,
co ja?
(...)
Byłem
już panem adiunktem. Tylko jakoś nie sprawiało mi to radości.
Byłem
też człowiekiem żonatym, co z trudem do mnie docierało, bo moje
małżeństwo było zaiste fenomenem. Oczywiście nikt nie odważyłby
się zapytać, dlaczego nie mieszkamy razem. Wyobrażam sobie reakcję
Wiery, milczenie i nieruchomy wzrok spoczywający na intruzie, a
gdyby ten zagalopowawszy się nalegał, krótkie: słucham? zadane
tonem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Nie musiała
stosować tak radykalnych metod, miałem wrażenie, że czasem nawet
nam zazdrościli: to był czas pierwszych dzieci i pierwszych
kryzysów, pierwszych po ślubie skoków w bok albo marzeń o nich.
Zaspokojenie potrzeb trzy- czy czteroosobowej rodziny wymagało
sporego wysiłku, a kiedy po wódce puszczały hamulce, zdarzało się
wylewanie żalów przy znajomych, branie nas na świadków i
sojuszników, męczące i żenujące sceny z cudzego życia
prywatnego, które obserwowaliśmy z niesmakiem i ulgą, że nas to
nie dotyczy.
Tak,
mieliśmy szczęście. Wzajemna uprzejmość i ustępowanie sobie z
drogi tak bardzo weszły nam w krew, że nigdy się nie kłóciliśmy.
Jeśli któreś z nas poczuło się dotknięte, raczej się
wycofywało, milkło. Omijaliśmy skrzętnie wszelkie drażliwe
tematy, zajęci każde swoimi sprawami, na tyle zgodni, by na
otoczeniu sprawiać wrażenie dobranej pary. Bez scen, kłótni,
płaczu, więc i bez pojednań - nasz związek coraz bardziej
przypominał białe małżeństwo. Coraz rzadziej inicjowaliśmy
seks, coraz trudniej przychodziło nam wypowiedzieć czułe słowo.
To nie był chłód, raczej uprzejma obojętność, i nawet jeśli
jedno z nas miało czasem ochotę przerwać tę ciszę jakimś
gestem, słowem, krzykiem, szybko przywoływało się do porządku.
To byłoby niestosowne, mówiłem sobie wtedy, Wiera zdziwiłaby się,
po co komplikować sobie życie? Tak, jak jest, jest dobrze.
Obcy,
nie wrogowie. Może oboje czuliśmy się winni i skrzywdzeni, ale
żadne z nas nie przyznawało się do tych uczuć. Tak jest dobrze,
myśleliśmy, tak jest lepiej, niż być samemu i lepiej, niż żyć
jak inni: w ogniu emocji, nad którymi nie panują. Nie dawaliśmy
sobie powodów do gniewu czy zazdrości. Mieliśmy szczęście.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz