Było
ich czworo. Łaciate stworzenia bliżej
nieokreślonego gatunku, zdecydowanie ssaki, sądząc po tym, jak
lgnęły do sutków Miśki. Ich psia tożsamość stawała się
jednak z dnia na dzień coraz bardziej niewątpliwa, podobnie jak
odmienne charaktery i temperamenty. Miały swój kojec w kuchni pani
Krysi, Waldkowej, jak mówiła babka. Gdy zaszedłem tam któregoś
kwietniowego wieczoru - minęły właśnie święta wielkanocne i
rodzice wrócili już do domu, zostawiając mnie samego z babką -
usłyszałem dziwny głos Miśki, ni to szczekanie, ni to radosny
pisk. Witała mnie w otwartych drzwiach radosna i podniecona jak
nigdy. Pobiegła przed siebie w stronę kąta kuchni, wróciła,
pokazując mi, że mam iść za nią, ale kiedy już się zbliżyłem,
z jej gardła wydobył się warkot, stanęła między mną a kojcem,
pokazując: możesz patrzeć, ale nie waż się dotknąć. Były tam,
zwinięte w jedną puchatą kulkę, jej szczenięta, najpiękniejsze
w świecie. Pochwaliłem, masz piękne dzieci, Miśka; zamerdała
ogonem i uspokojona weszła do kojca. Natychmiast całe towarzystwo
zaczęło się pchać do jedzenia, ale kiedy pochyliłem się nad
nimi, głuchy warkot osadził mnie na miejscu. Już dobrze, wycofałem
się, usiadłem przy stole, pani Krysia podała mi szklankę słabej,
słodkiej herbaty.
-
Chcesz jednego? - spytała. - Są trzy psy i jedna suczka.
-
Nie myślałem o tym - zawahałem się. - Muszę się zastanowić (...)
Mój
mały ulubieniec trzymał się nieco na uboczu, nie przepychał się,
raczej działał sposobem. Przysiadał na rozkraczonych tylnych
łapach, patrzył na otoczenie granatowymi oczkami, przekrzywiając
zabawnie łepek, kręcąc nim jakby z niedowierzaniem. A kiedy jego
rodzeństwo w ferworze walki zapominało, o co właściwie chodzi,
jednym skokiem sięgał sutka i zamykając oczy z rozkoszy zaczynał
ssać. Był prawie czarny, choć po paru tygodniach wyraźniejsze
stały się znaki szczególne: biały koniuszek ogona, krawacik,
kołnierz i skarpetki.
-
Dandys - powiedziała pani Krysia.
-
Może go tak nazwać?
-
Na wsi by cię ludzie wyśmiali, ale miejski pies... - zamyśliła
się. - Będzie z tobą spał w łóżku, co? - zaczęła się śmiać.
-
Kto wie? - ja też się śmiałem. - W końcu nie będzie miał budy,
w której ja mógłbym z nim spać. Sama pani rozumie...
-
Oj, nie wytrzymam – chichotała, trzymając się za brzuch. - Tomek
i Dandys. Pasujecie do siebie, z niego też troszkę dziwak. Nie
obraź się. Popatrz, jak się zamyślił.
Rzeczywiście
piesek siedział patrząc w przestrzeń. Na spłaszczonym jeszcze,
dziecięcym pyszczku malowały się jakieś nieuświadomione emocje.
Jego rodzeństwo baraszkowało obok. Nagle jeden z braci chwycił
Dandysa zębami za ogon. Ten natychmiast odpowiedział atakiem i
położył przeciwnika na łopatki.
Podniosłem
go do góry i ucałowałem czarny nosek.
-
Jesteś mój - powiedziałem.
(...)
Jeszcze
zanim zaczęło się lato, uświadomiłem sobie, jak daleko odpłynęły
ode mnie tamte problemy i wszystko, co mnie zaprzątało w Mieście.
Gdy o tym pomyślałem, poczułem ukłucie w piersi, ale to był
moment. Bo właśnie wtedy zrozumiałem, że jestem wolny, że tylko
ode mnie zależy, co dalej z tym wszystkim zrobię. Praca doktorska
była na ukończeniu, sypiałem dobrze, martwił mnie niestety stan
zdrowia babki i bałem się o nią, ale spędzaliśmy razem tak wiele
czasu i prowadziliśmy ważne, dla niej i dla mnie, rozmowy. Może
nic w życiu nie ma za darmo, może właśnie tak musi być, nie
zamierzam uciekać od myśli o tym, że moja ukochana babcia kiedyś
umrze, nie zamierzam udawać, że śmierć nie istnieje. Wolę
wierzyć, jak ona, że nie jest końcem, tylko przejściem. O, tak,
lękam się bólu po jej utracie. Nie ma nikogo, kto mógłby zająć
jej miejsce. Dla ludzi, którzy normalnie żyją, jakimś ratunkiem
są własne dzieci; ja miałem tylko swoje futrzane dziecko,
zabawnego psiaka, który - wiedziałem to - będzie moim kumplem i
towarzyszem podróży, który na nowo nauczy mnie radości, tak jak
teraz, przez tych parę miesięcy, nauczył przyglądać się i
dziwić każdej rzeczy, jakbym ją widział po raz pierwszy. Mój
anioł stróż chyba ciągle nade mną czuwa, choć nie rozmawiam z
nim od dzieciństwa. Spojrzałem na ścianę: był tam, na obrazku,
rozpościerając skrzydła nad dwojgiem dzieci idących wąską
kładką. Więc nie wszystko stracone?
Jeździłem
do Miasta, oddawałem Profesorowi kolejne partie maszynopisu,
dyskutowaliśmy, wypożyczałem książki, płaciłem rachunki.
Spotkania z Wierą były nawet przyjemne, bez przymusu, ze
świadomością, że zaraz wracam do siebie, na wieś. Nie
zaproponowałem jej, żeby do mnie tam przyjechała, choć zapadały
chwile takiej znaczącej ciszy, kiedy zdawało się, że ona czeka na
te słowa: a może byś... I właśnie pewność, że na nie czeka,
że przyjmie je chętnie, z wdzięcznością, że chciałaby - dla
mnie - porzucić na jakiś czas luksusy miejskiego życia na rzecz
zaniedbanej chałupy mojej babki, ta pewność, że wszystko ode mnie
zależy, sprawiała, że milczałem, czerpiąc z tego jakąś mściwą
satysfakcję. Świadomość władzy nad kimś, przypomniałem sobie
słowa Liwii: nie pamiętałem kontekstu. Nie wziąłem pod uwagę
dumy Wiery, nie zamierzała czekać ani prosić, spakowała się i
pojechała do Niemiec, dotąd nie wiem, kogo tam miała, kto ją
zaprosił na miesiąc czy dwa, czy pracowała? Nie spytałem o to, w
końcu to nie był mój interes, nie mieliśmy wspólnego majątku,
załatwiła to nawet formalnie. Demonstracyjnie nie okazywałem
zainteresowania, a ona zachowywała się tak, jakby nie czuła się
tym urażona. Moja świadomość władzy była złudzeniem; może to
i lepiej. Wiera miała wrócić jesienią, ja też. Na razie było
lato, dotkliwy ból ustąpił i wydawało się, że będę żyć.
(...)
Ale
lato zawsze trwa za krótko. Dopiero co z małym Dandysem za pazuchą
wędrowałem przez pola. Doszliśmy w miejsce, którego nie znałem:
wśród łąk wił się strumień, o stromych brzegach porośniętych
trzcina i trawą, z której pod naciskiem stóp wyskakiwały żabki i
świerszcze. Położyłem się na trawie, spłowiałej od słońca.
Pachniała ziołami, gorzko i korzennie. Piesek węszył, rozglądał
się zaciekawiony, łapiąc wiatr w zwilgotniałe nozdrza. Zobaczył
motyla, bielinka, i próbował go złapać. Za chwilę zaciekawił go
jakiś chrząszcz, wędrujący w trawie. Wyjąłem z plecaka kanapkę,
odłamywałem po kawałku dzieląc się z psem: raz ty, raz ja. Potem
nalałem wody z butelki w zagłębienie dłoni, ciepły różowy
języczek wychłeptywał ją łapczywie. Odpoczywaliśmy leżąc na
trawie, pies dyszał, wysunąwszy język, świerszcze szeptały w
upale. Zobaczyłem ptaki lecące w stronę pobliskiego sosnowego
zagajnika.
(...)
Poszliśmy
tam. Lasek pełen był wykrotów, wśród drzew kryły się krzewy
malin, na których powoli dojrzewały owoce. Spojrzałem w górę,
wierzchołki sosen na wietrze kołysały się niebezpiecznie, zdawało
się, że gniazda zaraz spadną na ziemię. Gwałtowny poryw wiatru i
zobaczyłem ją: czapla stała na gnieździe, obojętna na kołysania,
jak majtek na maszcie. Dopiero teraz dostrzegłem, że jest ich
więcej, cały lasek usiany jest śladami ich obecności, a w
koronach sosen znajdują się dziesiątki czaplich gniazd.
Zboża
dojrzewały, spacery wśród łanów żyta były dla pieska okazją
do nowych zabaw. Zapędzał się w głąb pola, tracił mnie z oczu,
gwizdałem na niego. Gdy w końcu, zdyszany, odnajdywał drogę,
rzucał się ku mnie z radością. Miałem ochotę narwać kwiatów,
chabry i kąkole kusiły swoją urodą, chciałbym mieć na stole ich
bukiet, jak wówczas, gdy pacholęciem będąc zrywałem je dla
mamusi, a ona przyjmowała je i układała w wazonie, jakby to były
orchidee ofiarowane przez księcia. Gdyby teraz ktoś mnie zobaczył
z wiązką chwastów, uznaliby mnie za wariata, choć już i tak
miałem na wsi opinię dziwaka. Z żalem rzuciłem w rów zerwane
kwiaty, może miałoby jednak sens pogodzić się tym, że jestem
odmieńcem. Może... jeszcze nie teraz.
(...)
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz