Była
jesień, koniec października. Wracając ze spaceru zobaczyłem
je na trawniku: dwa gawrony, przycupnięte, przytulone do siebie w
jakiś dziwny sposób. Nie poruszyły się, kiedy się zbliżyłem,
tylko patrzyły na mnie przerażonymi, szklistymi oczami i jeszcze
mocniej przytulały się do siebie. Zrozumiałem, że są chore, nie
potrafią ani odbiec, ani odfrunąć. Było popołudnie, jeszcze
godzina i piwniczne koty nie dadzą im żadnych szans.
Co
robić? Nie mogłem ich tak zostawić, czekających na śmierć,
bezbronnych. Przypomniałem sobie, że, w przeciwieństwie do ludzi,
gawrony są monogamiczne. Więc pewnie postanowiły razem umrzeć, bo
cóż innego im pozostało? Ale co im dolega? Czy poturbował je kot?
A może ktoś je otruł?
Odchodziłem
z uczuciem, że nie powinienem. Teraz, kiedy już je zobaczyłem, nie
mogę nic nie zrobić. Cokolwiek będzie lepsze niż nic, nawet jeśli
nie ma już dla nich ratunku.
W
mieszkaniu znalazłem wysokie tekturowe pudło z pokrywą i stary
obrus. Pies miał nadzieję, że zabiorę go ze sobą, ale nic z
tego.
Złapałem
je bez trudu, jeden próbował odbiec, kuśtykając, lecz łapy
odmówiły mu posłuszeństwa. Narzuciłem na niego obrus, wtedy
przestał krzyczeć, nawet się nie wyrywał. Trafił do pudełka, za
nim drugi.
Czasem
dobrze jest mieszkać w uniwersyteckim mieście. Do kliniki
weterynaryjnej mam spacerem pięć minut. Młoda lekarka obejrzała
ptaki: skrzydła i łapy mają całe, może się czymś zatruły albo
są chore? Podała im penicylinę, zapytała, czy będę przychodził
z nimi na zastrzyki. Czemu nie? Nocą jest chłodno, proszę je
trzymać w mieszkaniu. Można im podać wodę, jedzenia nie.
Siedziały
w pudle początkowo cicho, potem zaczęły się wiercić. Ten
silniejszy - pewnie samiec - głośno zakrakał. Nie wstawały,
siedziały przycupnięte, woda w miseczce nie budziła ich
zainteresowania. Dandys stał z nosem przy drzwiach, zaintrygowany.
Nie! ostrzegłem go, wpuszczając do pokoju. Nie wolno! Popatrzył na
mnie z niezadowoleniem: co to ma znaczyć, dlaczego sprowadziłeś
tych intruzów? I jeszcze z nimi rozmawiasz!
Gawron
nadal wiercił się i wydzierał mimo braku sił. Włączyłem
telewizor i - cisza. Ptaki umilkły. Nie doceniałem siły mediów.
Wieczorem
wygasiłem światła, wyłączyłem telewizor i poszliśmy z psem na
długi spacer. Noc była chłodna, będzie przymrozek. Na niebie
lśniły Plejady. Więc po cóż nam, jak
gwiazdom zagubionym w mroku spalać się ogniem wiecznie, kiedy chłód
nas czeka... zawsze
wracały do mnie te słowa, gdy na nie patrzyłem. Winne grono.
Siedem nieszczęśliwych sióstr, rzuconych na niebo. Po cóż...
Kiedy
otworzyłem drzwi mieszkania, obaj z psem stanęliśmy jak wryci. Z
ciemności dobiegało donośne chrapanie.
Zamknąłem
drzwi do pokoju, a i tak spoza nich słychać było tamtych dwoje.
Doszedłem do wniosku, że to dobry znak, będą żyć.
Rano
zajrzałem do pudła. Stały już na własnych nogach, nadal
chrapiąc. Obudzone poruszyły się niespokojnie. Większy łypał na
mnie okiem, przekrzywiając łepek. Już was wypuszczam,
powiedziałem, pójdziecie na balkon.
Wykuśtykały
z pudła i uciekły niezdarnie w kąt balkonu. Ciągle mi nie ufały,
zupełnie do nich nie docierało, że uratowałem im życie. Z
drugiej strony jednak nie wyrywały się, nie walczyły, kiedy je
złapałem, więc może coś rozumieją? Zastanawiałem się nad tym
niezbyt serio, bo przecież sam sobie
coś ofiarowałem, zabierając je z trawnika, i miałem nadzieję, że
zostaną u mnie jakiś czas.
Zamknąłem
balkon i poszedłem zaparzyć kawę.
Kiedy
po śniadaniu spojrzałem przez szybę drzwi balkonowych, był tam
już tylko jeden ptak. Przycupnął na niskiej poprzeczce balustrady
i patrzył w dół. Wahał się. Stuknąłem w szybę i wtedy
odleciał, ale wylądował na trawie. Nie wzleciał w górę.
Zaniepokoiłem się. Ten jest słabszy, nie da sobie rady. Nie mogę
pozwolić, żeby samiec stracił żonę. Muszę uratować oboje.
Wyszliśmy
z Dandysem przed dom. Mój gawron, czy też gawronowa kuśtykała po
trawniku, wrzeszcząc na psy, które na takie dictum omijały ją
szerokim łukiem. W końcu schroniła się pod samochodem. Poleciłem
ją opatrzności i poszedłem z psem. Są granice ingerencji w czyjeś
życie, nawet gawrona.
Tego
dnia miałem zajęcia dopiero po południu. Siedziałem przy biurku,
kiedy zza okna dobiegł mnie głośny gawroni wrzask. Brzmiał jak
wołanie o pomoc i tym właśnie był. Mój gawron był obiektem
żywego zainteresowania czającego się w krzakach kota, który tylko
dlatego nie przystąpił do akcji, że w pobliżu kręciły się dwa
psy. Ptak obrał sensowny kierunek, kuśtykając w stronę psów. Pochwyciłem
nieco przybrudzony obrus i wybiegłem z domu. Gawron próbował
przede mną uciec, ale osaczyłem go pod murem. Przykryty obrusem
natychmiast się uciszył.
Wpakowałem
go do pudła, przykryłem pokrywą, żeby nie uciekł prosto w kocie
pazury i zostawiłem na balkonie. Może słysząc swoich współbraci
szybciej nabierze sił? Wyszedłem z domu. Przez całe zajęcia
zastanawiałem się, jak sobie radzi.
Pierwsze
kroki po powrocie skierowałem na balkon. Pudło było puste, pokrywa
leżała obok. Chciałbym, wiedzieć, jak im się to udało i
niestety nigdy się nie dowiem. Dobrze, że są zdrowe. Szkoda, że
ich tutaj nie ma.
A
może są? Na brzozie pod moim oknem każdego ranka siadują teraz
trzy pary zamiast dwóch, które tu bywały w zeszłym roku.
To
zdarzyło się tylko raz. Kłótnia z Wierą.
Nawet nie wiem, o co. Pewnego dnia – było to w mieszkaniu jej
ojca, wówczas nieobecnego – ni stąd ni zowąd, jak mi się
wówczas zdawało, zaczęła zasadniczą rozmowę. O co chodziło?
Może o wszystko. A może o to, że ja nie jestem taki, jaki
powinienem być. Że gdybym się zmienił, bylibyśmy szczęśliwsi.
A może o to, że wcale się nie kochamy. Poczułem się, jakby
przywalił mnie wielki głaz, jakbym utracił oddech. Położyłem
się na podłodze, nic nie słyszałem i nic nie rozumiałem. Byłem
kompletnie wyczerpany. Chciałem wyjść, ale nie mogłem się
ruszyć.
Wiera wyszła do drugiego pokoju. Kiedy poczułem się lepiej,
spakowałem swoje rzeczy – nie było tego wiele – i wyszedłem
bez słowa.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz