Miałam w Afryce farmę u
stóp gór Ngong. Albo
lepiej – wypowiedziane gardłowym, niskim głosem Meryl Streep: I
had a farm in Africa... W
tym zdaniu, jak w kropli wody, jest już cała opowieść: tęsknota,
poczucie utraty, uroda tamtej ziemi. Każde słowo niesie treść,
przemawiającą do naszych tęsknot. Afryka to nie tylko wspomnienie
lektur z dzieciństwa, lecz także mit kolebki człowieka, a
krajobraz sawanny ze wzgórzami na horyzoncie jest znaczeniowo i
emocjonalnie nasycony.
Dalszy ciąg akapitu wprowadza
czytelnika w ten pejzaż, sytuuje go geograficznie: sto sześćdziesiąt
kilometrów na południe od równika, na wysokości prawie 2 tysięcy
metrów nad poziomem morza. I klimatycznie: upalne dni, przejrzyste
i orzeźwiające
ranki i wieczory, chłodne noce. Szczegółowy opis znajduje się w
następnych akapitach, ale najważniejsze zostało już powiedziane:
było to miejsce urzekające. Miejsce utracone na zawsze.
Jedyny raj to raj utracony - tak
jest u Blixen, Prousta, Duras.
Przez długi czas kładłem
się spać wcześnie. W
pierwszym zdaniu padają najważniejsze słowa powieści: ja
i czas,
wprowadzając nas w wewnętrzną przestrzeń naszej własnej pamięci,
ewokując klimat owej chwili przed zmierzchem, kiedy dzieci odsyłane
są do łóżek, gdy za późno na zabawę, a za wcześnie na sen. I
nakładającą się na ten obraz wizję półsnu - półjawy, czasu
marzeń.
Pewnego dnia, byłam już
wtedy w podeszłym wieku, podszedł do mnie w holu gdzieś w miejscu
publicznym jakiś mężczyzna.
Słowa tego mężczyzny: dla
mnie jest pani piękniejsza teraz niż w młodości
otwierają wrota pamięci na wspomnienie wielkiej miłości.
Tak się złożyło, że moje
pierwsze spotkanie z Kochankiem
zdarzyło się w
języku angielskim. Od pierwszych słów książka porwała mnie,
zaparła dech. Były w niej zdania, które brzmiały jak muzyka, jak
wiatr, jak monsun. Obrazy, w których rozpoznawałam coś, co
musiałam kiedyś przeżyć... Emocje, moje własne.
Ta może najbardziej osobista
powieść Marguerite Duras zaczyna się od przypadkowego spotkania,
które wywoła obraz jej samej, piętnastoletniej, na promie
przepływającym przez Mekong. Jej chińskiego kochanka. Historii
miłosnej, której nic w jej późniejszym życiu nie sprosta.
Zdania bywają jak klucze, jak
zaklęcia.
To było nieuniknione: zapach
gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. A
więc romans? Oczywiście. Zaczynający się niekonwencjonalnie, od
znalezienia zwłok samobójcy. A zapach gorzkich migdałów to jedna
z najbardziej zwodniczych woni. Urzekająca i śmiercionośna.
Obecność przeznaczenia ujawnia
się więc już w pierwszym wersie. Garcia Marquez nie opowiada
własnej historii; jest to opowieść o miłości jego rodziców, w
wersji innej niż ta zrealizowana przez życie. Kochankowie w
rzeczywistości przełamali opór rodziny, lecz w powieści połączą
się dopiero na starość.
Bywa i tak, że opowieść nas
otacza, otumania, zamyka w labiryncie wizji: W
okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od
poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto
rozgałęziało się coraz głębiej, w labirynty zimowych nocy, z
trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu
– ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony
tamtej sferze. W tej
sennej nierzeczywistości już od pierwszego zdania wiadomo, że ów
świat, upleciony z obsesji i szaleństwa można albo w całości
odrzucić, albo się w nim zanurzyć.
Kto widział pokreślony rękopis
pierwszej strony Popiołów,
wie, jaka walkę z opornym słowem stoczył autor, zanim napisał:
Ogary poszły w las.
To, jak pisarz zaczyna, mówi o jego stosunku do czytelnika: czy
pragnie go uwieść? Może tylko zaciekawić? Zaszokować? A może
okazuje mu lekceważenie, uważając, że ten podejmuje ryzyko
lektury z własnej woli?
Pierwsze zdanie powieści.
Czasem pierwszy akapit, gdzie kropki oznaczają zaledwie przerwy na
oddech. To, czy wejdę w świat przedstawiony, czy poświecę mu –
raczej temu niż innemu – kilka godzin swojego życia, zależy od
niego, od pierwszego zdania. Często – coraz częściej – czuję
się intruzem. Widok za oknem to szara ściana, zamglony brudny
obraz, a czasem pustka.
W tradycyjnie skrojonej
dziewiętnastowiecznej powieści nawet wybitni autorzy trzymali się
konwencji: pierwsze zdanie bywało zwykle zarysowaniem sceny wydarzeń
(choćby w Pani
Bovary), wtargnięciem
w tok rozmowy ( nawet w obcym języku, jak w Wojnie
i pokoju), opisem
głównego bohatera. Zdarzało się jednak, że stawało się
aforyzmem, niosło treść uniwersalną, jak utwór, który
rozpoczynało. Wszystkie
szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa
rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób -
to może najbardziej znany przykład.
W konwencjach powieściowej
narracji odbija się troska autora o uwagę czytelnika. Apelując do
jego wyobraźni, emocji, ciekawości buduje już w pierwszym akapicie
solidne zręby świata przedstawionego. Powieść, gatunek z natury
popularny i melodramatyczny, nie może istnieć bez fabuły. Tak
sądzili dawni autorzy. Obarczenie powieści przeróżnymi zadaniami
z jednej strony, a bunt wobec zastanych form z drugiej sprawiły, że
za prozę wysokoartystyczną często uznaje się tylko te teksty,
które sprzeniewierzają się tradycji.
Czytelnicy jednak nadal chcą
barwnej opowieści, wartkiej narracji, wielowątkowej fabuły i
pełnej zwrotów akcji; a także dramatu i melodramatu. Pragną, by
ich oczarowano, zahipnotyzowano. I choć zadania te spełnia, jak
zawsze spełniała, literatura popularna, nie ma powodu sądzić, że
elementarna troska o czytelnika obniży walory utworów wybitnych.
Mamy tego dowody – jak choćby przywołane wcześniej - w prozie
współczesnej.
Bo piękne pierwsze zdania to
nie domena klasyków.
Zaparły mi dech pierwsze zdania
Hańby.
Odpychające. Zimne. Urzekające.
Kiedy indziej ten sam autor
zaczyna tak: Dzisiaj
mój ojciec przywiózł do domu nową, świeżo poślubioną żonę.
Nadjechali – klik-klak – przez równinę dwukółką zaprzężoną
w konia, któremu nad czołem powiewało strusie pióro, cali
zakurzeni po długiej podróży.
Są już osoby dramatu i jest dramat, a także jego tło: zakurzone,
równinne pustkowie. Reszta to kwestia czasu.
A tak pisze Herta Muller:
Zostałam wezwana.
Czwartek, punkt dziesiąta.
I natychmiast, zanim doczytamy do drugiej kropki, jesteśmy w
kafkowsko – orwellowskiej rzeczywistości totalitarnego państwa.
Pierwsze zdanie powieści jest
jak uchylenie drzwi: nie zawsze pragniemy przekroczyć próg. Jest
jak otwarcie okiennic w hotelu, do którego przybyliśmy nocą:
czasem okno otwiera się na rozległy krajobraz, a bywa, że na
brudne podwórze. Pierwsze zdanie powieści powinno być
zaproszeniem.
Moje pierwsze zdanie jest pożyczone. Karen mi wybaczy.
Papierowe ogrody to moje miejsce spotkań z tymi, których słowa, obrazy, muzyka, obecność są dla mnie ważne.
I tutaj zapraszam przyjaciół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz