niedziela, 16 marca 2014

Pierwsze zdanie

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. Albo lepiej – wypowiedziane gardłowym, niskim głosem Meryl Streep: I had a farm in Africa... W tym zdaniu, jak w kropli wody, jest już cała opowieść: tęsknota, poczucie utraty, uroda tamtej ziemi. Każde słowo niesie treść, przemawiającą do naszych tęsknot. Afryka to nie tylko wspomnienie lektur z dzieciństwa, lecz także mit kolebki człowieka, a krajobraz sawanny ze wzgórzami na horyzoncie jest znaczeniowo i emocjonalnie nasycony.
Dalszy ciąg akapitu wprowadza czytelnika w ten pejzaż, sytuuje go geograficznie: sto sześćdziesiąt kilometrów na południe od równika, na wysokości prawie 2 tysięcy metrów nad poziomem morza. I klimatycznie: upalne dni, przejrzyste i orzeźwiające ranki i wieczory, chłodne noce. Szczegółowy opis znajduje się w następnych akapitach, ale najważniejsze zostało już powiedziane: było to miejsce urzekające. Miejsce utracone na zawsze.

Jedyny raj to raj utracony - tak jest u Blixen, Prousta, Duras.

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. W pierwszym zdaniu padają najważniejsze słowa powieści: ja i czas, wprowadzając nas w wewnętrzną przestrzeń naszej własnej pamięci, ewokując klimat owej chwili przed zmierzchem, kiedy dzieci odsyłane są do łóżek, gdy za późno na zabawę, a za wcześnie na sen. I nakładającą się na ten obraz wizję półsnu - półjawy, czasu marzeń.

Pewnego dnia, byłam już wtedy w podeszłym wieku, podszedł do mnie w holu gdzieś w miejscu publicznym jakiś mężczyzna. Słowa tego mężczyzny: dla mnie jest pani piękniejsza teraz niż w młodości otwierają wrota pamięci na wspomnienie wielkiej miłości.
Tak się złożyło, że moje pierwsze spotkanie z Kochankiem zdarzyło się w języku angielskim. Od pierwszych słów książka porwała mnie, zaparła dech. Były w niej zdania, które brzmiały jak muzyka, jak wiatr, jak monsun. Obrazy, w których rozpoznawałam coś, co musiałam kiedyś przeżyć... Emocje, moje własne.
Ta może najbardziej osobista powieść Marguerite Duras zaczyna się od przypadkowego spotkania, które wywoła obraz jej samej, piętnastoletniej, na promie przepływającym przez Mekong. Jej chińskiego kochanka. Historii miłosnej, której nic w jej późniejszym życiu nie sprosta.
Zdania bywają jak klucze, jak zaklęcia.

To było nieuniknione: zapach gorzkich migdałów przypominał mu zawsze los trudnych miłości. A więc romans? Oczywiście. Zaczynający się niekonwencjonalnie, od znalezienia zwłok samobójcy. A zapach gorzkich migdałów to jedna z najbardziej zwodniczych woni. Urzekająca i śmiercionośna.
Obecność przeznaczenia ujawnia się więc już w pierwszym wersie. Garcia Marquez nie opowiada własnej historii; jest to opowieść o miłości jego rodziców, w wersji innej niż ta zrealizowana przez życie. Kochankowie w rzeczywistości przełamali opór rodziny, lecz w powieści połączą się dopiero na starość.

Bywa i tak, że opowieść nas otacza, otumania, zamyka w labiryncie wizji: W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej, w labirynty zimowych nocy, z trudem przywoływane przez krótki świt do opamiętania, do powrotu – ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze. W tej sennej nierzeczywistości już od pierwszego zdania wiadomo, że ów świat, upleciony z obsesji i szaleństwa można albo w całości odrzucić, albo się w nim zanurzyć.

Kto widział pokreślony rękopis pierwszej strony Popiołów, wie, jaka walkę z opornym słowem stoczył autor, zanim napisał: Ogary poszły w las. To, jak pisarz zaczyna, mówi o jego stosunku do czytelnika: czy pragnie go uwieść? Może tylko zaciekawić? Zaszokować? A może okazuje mu lekceważenie, uważając, że ten podejmuje ryzyko lektury z własnej woli?

Pierwsze zdanie powieści. Czasem pierwszy akapit, gdzie kropki oznaczają zaledwie przerwy na oddech. To, czy wejdę w świat przedstawiony, czy poświecę mu – raczej temu niż innemu – kilka godzin swojego życia, zależy od niego, od pierwszego zdania. Często – coraz częściej – czuję się intruzem. Widok za oknem to szara ściana, zamglony brudny obraz, a czasem pustka.

W tradycyjnie skrojonej dziewiętnastowiecznej powieści nawet wybitni autorzy trzymali się konwencji: pierwsze zdanie bywało zwykle zarysowaniem sceny wydarzeń (choćby w Pani Bovary), wtargnięciem w tok rozmowy ( nawet w obcym języku, jak w Wojnie i pokoju), opisem głównego bohatera. Zdarzało się jednak, że stawało się aforyzmem, niosło treść uniwersalną, jak utwór, który rozpoczynało. Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób - to może najbardziej znany przykład.
W konwencjach powieściowej narracji odbija się troska autora o uwagę czytelnika. Apelując do jego wyobraźni, emocji, ciekawości buduje już w pierwszym akapicie solidne zręby świata przedstawionego. Powieść, gatunek z natury popularny i melodramatyczny, nie może istnieć bez fabuły. Tak sądzili dawni autorzy. Obarczenie powieści przeróżnymi zadaniami z jednej strony, a bunt wobec zastanych form z drugiej sprawiły, że za prozę wysokoartystyczną często uznaje się tylko te teksty, które sprzeniewierzają się tradycji.
Czytelnicy jednak nadal chcą barwnej opowieści, wartkiej narracji, wielowątkowej fabuły i pełnej zwrotów akcji; a także dramatu i melodramatu. Pragną, by ich oczarowano, zahipnotyzowano. I choć zadania te spełnia, jak zawsze spełniała, literatura popularna, nie ma powodu sądzić, że elementarna troska o czytelnika obniży walory utworów wybitnych. Mamy tego dowody – jak choćby przywołane wcześniej - w prozie współczesnej.

Bo piękne pierwsze zdania to nie domena klasyków.
Zaparły mi dech pierwsze zdania Hańby. Odpychające. Zimne. Urzekające.
Kiedy indziej ten sam autor zaczyna tak: Dzisiaj mój ojciec przywiózł do domu nową, świeżo poślubioną żonę. Nadjechali – klik-klak – przez równinę dwukółką zaprzężoną w konia, któremu nad czołem powiewało strusie pióro, cali zakurzeni po długiej podróży. Są już osoby dramatu i jest dramat, a także jego tło: zakurzone, równinne pustkowie. Reszta to kwestia czasu.
A tak pisze Herta Muller: Zostałam wezwana. Czwartek, punkt dziesiąta. I natychmiast, zanim doczytamy do drugiej kropki, jesteśmy w kafkowsko – orwellowskiej rzeczywistości totalitarnego państwa. 

Pierwsze zdanie powieści jest jak uchylenie drzwi: nie zawsze pragniemy przekroczyć próg. Jest jak otwarcie okiennic w hotelu, do którego przybyliśmy nocą: czasem okno otwiera się na rozległy krajobraz, a bywa, że na brudne podwórze. Pierwsze zdanie powieści powinno być zaproszeniem.
Moje pierwsze zdanie jest pożyczone. Karen mi wybaczy.

Papierowe ogrody to moje miejsce spotkań z tymi, których słowa, obrazy, muzyka, obecność są  dla mnie ważne.
I tutaj zapraszam przyjaciół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz