Kiedy
pojawił się na ekranach film mojego ulubieńca Almodovara Wszystko
o mojej matce, odezwał się chór zachwyconych kobiet.
Dla mnie
ten film był nieporozumieniem. Pedro idealizuje kobiety, jak to
często czynią geje, nie wiem dlaczego. Dziennikarki piały: tak,
takie właśnie jesteśmy, wreszcie ktoś pokazał, jakie cudowne są
kobiety, jak wspaniale się wspierają nawzajem, jak potrafią
rozwiązywać konflikty i jaką niezwykłą wspólnotę potrafią
stworzyć. Ach, pomyślałam sobie, zwierciadełko powiedz
przecie, czy jest ktoś piękniejszy ode mnie na świecie?
Skądże, moja śliczna!
Drogi
Pedro zrobił w swoim życiu lepsze filmy, ale to właśnie Wszystko
o mojej matce, ociekające lukrowanym sentymentalizmem, jest
najbardziej cenione przez kobiety. Ja też się na tym filmie
wzruszam, a jakże, uwielbiam płakać w kinie. Wolę jednak
zwalającego z nóg Matadora, olśniewające Kobiety na
skraju załamania nerwowego czy przewrotnie serio Czym sobie
na to zasłużyłam?
Obejrzawszy
wszak rzeczony film pomyślałam sobie, że chętnie dopisałabym
komentarz. Pod tytułem oczywiście: Wszystko o mojej siostrze.
Ale
jak to zrobić? Jak zmierzyć się z zawartością tej szuflady? To
jeszcze trudniejsze, niż pisanie o dzieciństwie. O miłości, która
odeszła. Chyba trudniejsze, niż pisanie o klęsce małżeńskich
złudzeń, choć i ten temat wydaje mi się wciąż za trudny.
Trzeba
wyjść od historii. Od postaci i ich losów. A przede wszystkim od
tego, co się dzieje między nimi.
Na
przykład: kobieta, która zachowuje się tak, jakby przepraszała że
żyje, podlizuje się ludziom, których uważa za przydatnych, choć
czuje do nich zawiść i pogardę.
Albo
ta: wybitnie inteligentna, ambitna i pracowita, która nie może
znieść, że jej mniej inteligentna, pozbawiona ambicji i leniwa
koleżanka, w przeciwieństwie do niej samej nie troszcząca się o
strój, makijaż i kunszt konwersacji – przyciąga uwagę
mężczyzn, podczas gdy ona musi się solidnie napracować, żeby ją
zechcieli wziąć na 48 godzin.
Tudzież:
ciężko chora, potrzebująca wsparcia, która chętnie z niego
korzysta, a kiedy okazuje się, że będzie żyć, ochoczo rozdaje
kopniaki tej garstce przyjaciółek, które przy niej wytrwały.
Ewentualnie:
matka dorastających córek, kolportująca zawartość ich
pamiętników - czytanych, gdy dziewcząt nie ma w domu - wśród
swoich znajomych, które przynajmniej wiedzą, że lepiej jej się
nie zwierzać, by nie stać się narzędziem zdobywania popularności
towarzyskiej.
A
może: pani, która w czasie, gdy jej przyjaciółka leży wiele
tygodni w szpitalu, przejeżdża obok tego szpitala regularnie na
spotkania z mężem chorej, udzielającym jej lekcji obcego (?)
języka. Nie wstępuje do szpitala i nie telefonuje, ograniczając
się do przekazania pozdrowień za pośrednictwem tegoż męża.
I
jeszcze: osoba, która w atmosferze wzajemnego ciepła i sympatii,
wśród komplementów i zachwytów wciąga tę drugą w szczerą
rozmowę, a potem przekazuje jej treść, perfidnie zniekształconą,
innej osobie, która słusznie czuje się dotknięta.
Wystarczy?
Jako
dziewczynka miałam więcej kolegów niż koleżanek i nadal lepiej
rozumiem facetów. Z grubsza wiem, o co im chodzi i jeśli tylko o
tym pamiętam, wszystko układa się znakomicie.
Być
może źródłem najbardziej bolesnych konfliktów z przyjaciółkami
są nadmierne oczekiwania i nadmierna bliskość. Poznaję kobietę,
podobamy się sobie, mamy wspólne tematy, odkrywamy całe obszary
spraw, które nas łączą. I nagle, nie stąd ni zowąd, trach!
Konflikt. Czasem udaje się go rozwiązać i wszystko wraca do normy,
a czasem temperatura spada, pojawia się pytanie, czy warto...
pozostajemy znajomymi, po prostu.
Tylko w skrajnych przypadkach,
kiedy padły zbyt mocne słowa i nie można doczekać się na
przeprosin, wycofuję się definitywnie.
Nie
jestem dość silna i nie mam motywacji, by znosić obecność kogoś,
kto mnie krzywdzi. Życie jest za krótkie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz