Nie jestem rasową podróżniczką. Nie zasnę byle gdzie, nie umiem obejść się bez prysznica, potrzebuję regularnych, zdrowych posiłków. Źle się czuję mając skromne środki, nie wiedząc, gdzie będę spać. Lubię białą pościel i ciszę w pokojach hotelowych. Jeszcze bardziej lubię klimatyczne mieszkania z pięknym widokiem.
Nie znoszę podróżowania w grupie.
Przez wiele lat wyjeżdżaliśmy we dwoje, z psem a potem dwoma. To były ważne i ciekawe podróże. Śladami Rilkego i Balthusa, szlakiem Vaubana, plażami D-Day, do perigordzkich jaskiń, do owerniackich kościołów. Omijaliśmy wielkie miasta, syciliśmy oczy przyrodą i architekturą. Odpoczywaliśmy na alpejskich łąkach, piliśmy wino wśród burgundzkich pastwisk, zatrzymywaliśmy się oszołomieni korsykańskimi widokami.
Nie zawsze może tak być.
Do Krakowa pojechałam sama. I przypomniałam sobie, dlaczego kiedyś tak lubiłam sama podróżować.
Patrzyłam na piękne miejsca, na miejsca zwyczajne, na ludzi i zwierzęta. Byłam o świcie nad Wisłą, o poranku w muzealnych salach sam na sam z Jerzym Nowosielskim, sam na sam z portretem Franciszka Medyceusza pędzla Joosta Sustermansa, w domach Matejki i Mehoffera. W kościele św. Andrzeja - barokowej szkatułce ukrytej w majestatyczniej budowli romańskiej. W Synagodze Wysokiej na koncercie Jascha Liebermann Trio. O zmierzchu spacerowałam po Kazimierzu, chłonąc pełną emocji atmosferę wieczoru.
Piłam herbatę z miętą. Było jak nad Morzem Śródziemnym, pita z harissą i falafel, tarta z bakłażanem, baklawa i sycylijskie lody.
Byłam szczęśliwa.
Fotografie z Krakowa, 16-19.09.2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz