Powietrze
było tego dnia kruche jak cienkie szkło. Ostatnie liście pod
białym lukrem szronu miały barwy złota, czerwieni, zieleni.
Przejrzyste koronki drzew rysowały się na jasnym niebie. Jaskrawe
słońce nie dawało ciepła i pomyślałam, że rozsądnie będzie
poczekać na autobus, by przejechać ponad dwa kilometry do starego
cmentarza. Takich jak ja było więcej i ciągle przybywali nowi,
lecz kierowca autobusu, który podjechał na przystanek, nawet nie
otworzył drzwi.
Wysoki
mężczyzna w średnim wieku zaczął zdawkową rozmowę, jak to
czasem bywa na przystankach. Nosił czarną, ocieplaną kurtkę i
czapkę, miał wypchaną teczkę i reklamówkę z zakupami. Ja sama
kupiłam znicze i chryzantemę, nie wiedząc, czy przy tym małym,
zapomnianym cmentarzu będzie jakiś stragan. Przytupywaliśmy,
marzły nam stopy, z ust wydobywały się obłoczki pary. Może by
pójść pieszo, pomyśleliśmy oboje, kiedy w perspektywie alei
ukazał się następny przegubowy ikarus. Kobieta, która do nas
podeszła, była sąsiadką mężczyzny. Uśmiechnięta, rozmowna
pani przed czterdziestką, obładowana siatkami. Obserwowaliśmy, jak
ludzie wpychają się do kolejnego zatłoczonego pojazdu.
Spojrzeliśmy na siebie i podjęliśmy decyzję.
Aleja
zwana kiedyś Parkową, a potem 22 Lipca, teraz nosiła imię prymasa
Wyszyńskiego. Po lewej stronie mieliśmy park miejski, powstały
przed laty na terenie dawnych wyrobisk górniczych: pofałdowanym,
pełnym wzniesień i zagłębień. Takie są rozległe obszary na
południe od miasta, gdzie przed wiekami wydobywani rudy cynku i
ołowiu, a czasem srebra. Ziemia nieurodzajna, dolomit i glina, lecz
krajobraz na swój sposób malowniczy. Po prawej stronie mijaliśmy
domy w ogródkach, a od jezdni oddzielał nas rząd ogołoconych już
przez jesień z liści migdałowców. Zabudowę tej alei stanowiły w
większości budynki jeszcze przedwojenne: kilkurodzinne domy z
czerwonej cegły, eklektyczne małe domki i kilka modernistycznych
willi z lat 30. Tędy codziennie wracałam ze szkoły, mała
dziewczynka z ciężkim tornistrem, w granatowym płaszczyku,
zagapiona w niebo albo pod nogi, rozmarzona.
Zdawkowa
rozmowa toczyła się gładko, nie trzeba było nawet szukać
pretekstu, bo Dzień Zmarłych stwarzał go w sposób oczywisty.
Cmentarze. Ogrody umarłych z ich niemal dotykalnym smutkiem
przesycają swą aurą całe otoczenie. Nic dziwnego, że odsuwa się
je coraz dalej, poza granice miast. Mówią, że randka na cmentarzu
niszczy związek... Być może – jeśli miłość jest domeną
magii, nie wolno jej narażać na tak dotkliwy kontakt z
przemijaniem.
Tymczasem
szliśmy, rozmawiając. Tam, gdzie kończy się park, jest jeden z
miejskich cmentarzy: wchodzi się przez dwie bramy, flankujące małą
neoklasycystyczną kaplicę z półkolistym podjazdem. Kolumnowy
portyk zwieńczony trójkątnym frontonem; niewielkie, harmonijne i
jasne wnętrze. Jako dziecko często tu zachodziłam, wracając ze
szkoły. Dla dzieci kościoły bywają równie naturalnymi miejscami
zabaw jak każde inne, a reguły gry – cisza i respekt –
zwiększają jeszcze ich atrakcyjność. A jeśli jeszcze do tego
dodać woń kadzidła, adwentowe lampiony i bezpowrotnie utraconą
łacińską mszę...
Mur
cmentarza opleciony był zielonym bluszczem, na poboczu stał rząd
samochodów. Miałam tu przyjść wracając stamtąd, z grobu mojego
tragicznie zmarłego - w trzydziestym roku życia - wujka.
-Tu
leżą moi przybrani dziadkowie. I kolega z klasy - powiedziałam.
Nie
mogłam o nim nie myśleć, ilekroć tędy przechodziłam; przez całą
podstawówkę i liceum byliśmy w jednej klasie. To zdarzyło się,
kiedy mieliśmy 11 lat: na lekcjach religii w domu parafialnym
siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, napełnieni tą bolesną słodyczą,
z którą nie wiadomo co zrobić, gdy jest się dzieckiem. Liściki
podawane na lekcjach. Legitymacyjne zdjęcia z dedykacjami.
Niewinność i onieśmielenie. Potem było serdeczne koleżeństwo i
czuły smutek, gdy rozdzieliło nas życie – i śmierć.
-My też
tu mamy dziadka. Ma grób zaraz za murem - powiedziała kobieta – i
to nie jest nasz prawdziwy dziadek.
Chcieliśmy
poznać tę historię. Zdaje mi się, jakbym usłyszała ją wczoraj,
a minęło już tyle lat.
Kobieta
– kim była? urzędniczką, nauczycielką? - mówiła z lekkim
akcentem. Nawet przyjezdni po kilku latach zaczynają mówić jak
ludzie stąd.
-
Mieszkamy na osiedlu Przyjaźń, w blokach. Nie znamy zbyt wielu
sąsiadów. Tyle co w sklepie, na klatce, z widzenia. Mieszkali obok
nas starsi państwo. Oboje zadbani, czyści, eleganccy i zawsze
razem. Tacy grzeczni dla siebie, uważający. Nie mieli dzieci i
chyba nikogo znajomego. I mnie też nigdy nie przyszło do głowy,
żeby ich bliżej poznać. Człowiek ciągle goni przed siebie:
dzieci, praca, dom...
Zamilkła,
jakby ważyła słowa.
-Ona
nagle zmarła. Ten pan bardzo to przeżył... Nie mogę sobie
darować, że wtedy nic nie zrobiłam: przecież starszemu, samotnemu
mężczyźnie musiało być ciężko. Był taki delikatny, niewysoki,
drobny. Nadal dbał o siebie, tylko widać było, że jest załamany.
Aż któregoś dnia zniknął. Po jakimś czasie dowiedziałam się,
że przeniósł się do domu starców. To był cios. Czułam się
winna, choć tłumaczyłam sobie, że nic nie mogłam zrobić. Ale
przecież mogłam – wystarczyłaby mu niewielka pomoc: zakupy,
sprzątanie. Dowiedziałam się, gdzie jest: w ośrodku prowadzonym
przez zakonnice, w Brzezinach.
-Zbliżały
się Święta Bożego Narodzenia i powiedziałam mężowi, że
chciałabym tego pana zabrać do nas na kilka dni. Oboje nie mamy już
rodziców ani nikogo bliskiego tutaj, na Śląsku. Mąż się zgodził
i pojechaliśmy tam, właściwie chcieliśmy się rozejrzeć, nie
zdecydowaliśmy na pewno, że go zabierzemy.
Westchnęła.
To ciągle bolało. My też milczeliśmy.
-To
było straszne. Kiedy zobaczyłam tych staruszków, prawie się
rozpłakałam. W podartych piżamach snuli się po korytarzach jak
cienie. Byli jak dzieci cierpiące na chorobę sierocą: bezmyślnie
wpatrzeni w pustkę, kiwający się na krzesłach. Naszego sąsiada
prawie nie poznałam: z eleganckiego starszego pana pozostała ruina,
cień człowieka z rozpaczą wypisaną na twarzy. Oboje z mężem
wiedzieliśmy, że nie wyjedziemy stąd bez naszego staruszka.
-On nas
poznał i w jego oczach zobaczyłam nadzieję. A kiedy powiedziałam,
że chcemy go zaprosić na święta, nie umiał ukryć radości.
Poszłam do zakonnic, by załatwić formalności i przynieść jego
ubrania. Zostałam przyjęta podejrzliwie i chłodno – to im psuło
szyki i wkrótce zrozumiałam, dlaczego. Kiedy po długim oczekiwaniu
dostaliśmy jakieś łachy, okazało się, że są nie wiadomo czyje.
Nic nie pasowało, skarpetki były podarte, a marynarka za duża. Nie
miałam już siły z nimi dyskutować, wsiedliśmy do samochodu i
pojechaliśmy. W końcu z ubrań męża coś się wybierze.
Twarz
kobiety rozjaśnił uśmiech. Minęliśmy już światła na
skrzyżowaniu z obwodnicą, byliśmy blisko celu, i nieświadomie
zwolniliśmy. Choć wiedzieliśmy, jakie jest zakończenie tej
opowieści, chcieliśmy ją usłyszeć.
-To
były piękne święta. Nasze dzieci – mamy synka i córeczkę –
przywykły do tego, że w Wigilię zawsze jesteśmy sami i obecność
tego pana była dla nich wielką atrakcją. Dla nas też. Okazał się
wspaniałym gawędziarzem, a miał wiele do opowiedzenia. Podczas
wojny był w armii Andersa i widział kawał świata. Dopisywał mu
apetyt i wieczerza wigilijna minęła nam w cudownym nastroju. Mąciła
go tylko jedna myśl: że przecież musimy go odwieźć. Nie możemy
pozwolić sobie na zatrzymanie go. Oboje pracujemy, a on może
wymagać opieki...
Kiedy ułożyłam go do snu, powiedział: ja już
zostanę u was. Chciałam zaprzeczyć, wytłumaczyć, że to
niemożliwe. Ale było późno i tylko mruknęłam coś niewyraźnie,
powiedziałam dobranoc i zgasiłam światło. Czułam się podle. A
potem do naszej sypialni przyszły dzieci i syn powiedział: Mamuś,
niech ten pan u nas zostanie. Proszę. A córka dodała: będziemy do
niego mówić: dziadku. Moje dzieci nie miały dziadków i teraz
dostały coś, czego miały nigdy nie zaznać. Przekonywały nas, na
każdy argument miały odpowiedź. Ten pan tak ciekawie opowiada,
mógłby przyjść do nas do szkoły, powiedział syn. W końcu
dobrze po północy zasnęliśmy, o niczym nie decydując.
Rano
nasz dziadek długo spał. W końcu weszłam do jego pokoju. Leżał
w łóżku, blady i spokojny, a w kąciku ust miał coś, co
wyglądało jak fusy po kawie.
Kiedy
pojechaliśmy do Brzezin po papiery, by go pochować, zakonnica
zaczęła na nas krzyczeć: chyba nie myślicie, że zapłacimy za
pogrzeb! Zapytałam ją tylko, dlaczego nikt mi nie powiedział, że
ten pan jest chory i powinien być na diecie. Wiedziałam, że
zostawił im jakieś pieniądze w depozycie, ale machnęliśmy na nie
ręką. Teraz mamy blisko do naszego dziadka. Szkoda tylko, że był
z nami tak krótko...
Staliśmy
na skrzyżowaniu. Było stąd widać ceglany, dwupiętrowy dom zbudowany przez mojego
dziadka, w którym się wychowałam, teraz należący do obcych,
smutny jak ślepiec, którego porzucono, a tuż obok bloki nowego
osiedla. Kiedyś za płotem ciągnęły się złote pola aż po
horyzont, raj mojego dzieciństwa, moje wakacyjne niebo. Teraz stały
tu stłoczone betonowe pudełka. Mieszkała w nich ta kobieta i jej
znajomy.
Pożegnaliśmy
się wiedząc, że nie spotkamy się więcej. A nawet jeśli kiedyś
się zobaczymy, bo przecież odwiedzam czasem tamte strony i tamte
cmentarze, to żadne z nich nie pozna mnie ani ja ich. Ale: nie
zapomnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz