niedziela, 2 listopada 2014

Odeszli

Powietrze było tego dnia kruche jak cienkie szkło. Ostatnie liście pod białym lukrem szronu miały barwy złota, czerwieni, zieleni. Przejrzyste koronki drzew rysowały się na jasnym niebie. Jaskrawe słońce nie dawało ciepła i pomyślałam, że rozsądnie będzie poczekać na autobus, by przejechać ponad dwa kilometry do starego cmentarza. Takich jak ja było więcej i ciągle przybywali nowi, lecz kierowca autobusu, który podjechał na przystanek, nawet nie otworzył drzwi.

Wysoki mężczyzna w średnim wieku zaczął zdawkową rozmowę, jak to czasem bywa na przystankach. Nosił czarną, ocieplaną kurtkę i czapkę, miał wypchaną teczkę i reklamówkę z zakupami. Ja sama kupiłam znicze i chryzantemę, nie wiedząc, czy przy tym małym, zapomnianym cmentarzu będzie jakiś stragan. Przytupywaliśmy, marzły nam stopy, z ust wydobywały się obłoczki pary. Może by pójść pieszo, pomyśleliśmy oboje, kiedy w perspektywie alei ukazał się następny przegubowy ikarus. Kobieta, która do nas podeszła, była sąsiadką mężczyzny. Uśmiechnięta, rozmowna pani przed czterdziestką, obładowana siatkami. Obserwowaliśmy, jak ludzie wpychają się do kolejnego zatłoczonego pojazdu. Spojrzeliśmy na siebie i podjęliśmy decyzję. 
 
Aleja zwana kiedyś Parkową, a potem 22 Lipca, teraz nosiła imię prymasa Wyszyńskiego. Po lewej stronie mieliśmy park miejski, powstały przed laty na terenie dawnych wyrobisk górniczych: pofałdowanym, pełnym wzniesień i zagłębień. Takie są rozległe obszary na południe od miasta, gdzie przed wiekami wydobywani rudy cynku i ołowiu, a czasem srebra. Ziemia nieurodzajna, dolomit i glina, lecz krajobraz na swój sposób malowniczy. Po prawej stronie mijaliśmy domy w ogródkach, a od jezdni oddzielał nas rząd ogołoconych już przez jesień z liści migdałowców. Zabudowę tej alei stanowiły w większości budynki jeszcze przedwojenne: kilkurodzinne domy z czerwonej cegły, eklektyczne małe domki i kilka modernistycznych willi z lat 30. Tędy codziennie wracałam ze szkoły, mała dziewczynka z ciężkim tornistrem, w granatowym płaszczyku, zagapiona w niebo albo pod nogi, rozmarzona.

Zdawkowa rozmowa toczyła się gładko, nie trzeba było nawet szukać pretekstu, bo Dzień Zmarłych stwarzał go w sposób oczywisty. Cmentarze. Ogrody umarłych z ich niemal dotykalnym smutkiem przesycają swą aurą całe otoczenie. Nic dziwnego, że odsuwa się je coraz dalej, poza granice miast. Mówią, że randka na cmentarzu niszczy związek... Być może – jeśli miłość jest domeną magii, nie wolno jej narażać na tak dotkliwy kontakt z przemijaniem. 
 
Tymczasem szliśmy, rozmawiając. Tam, gdzie kończy się park, jest jeden z miejskich cmentarzy: wchodzi się przez dwie bramy, flankujące małą neoklasycystyczną kaplicę z półkolistym podjazdem. Kolumnowy portyk zwieńczony trójkątnym frontonem; niewielkie, harmonijne i jasne wnętrze. Jako dziecko często tu zachodziłam, wracając ze szkoły. Dla dzieci kościoły bywają równie naturalnymi miejscami zabaw jak każde inne, a reguły gry – cisza i respekt – zwiększają jeszcze ich atrakcyjność. A jeśli jeszcze do tego dodać woń kadzidła, adwentowe lampiony i bezpowrotnie utraconą łacińską mszę...
Mur cmentarza opleciony był zielonym bluszczem, na poboczu stał rząd samochodów. Miałam tu przyjść wracając stamtąd, z grobu mojego tragicznie zmarłego - w trzydziestym roku życia - wujka.
-Tu leżą moi przybrani dziadkowie. I kolega z klasy - powiedziałam. 
 
Nie mogłam o nim nie myśleć, ilekroć tędy przechodziłam; przez całą podstawówkę i liceum byliśmy w jednej klasie. To zdarzyło się, kiedy mieliśmy 11 lat: na lekcjach religii w domu parafialnym siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, napełnieni tą bolesną słodyczą, z którą nie wiadomo co zrobić, gdy jest się dzieckiem. Liściki podawane na lekcjach. Legitymacyjne zdjęcia z dedykacjami. Niewinność i onieśmielenie. Potem było serdeczne koleżeństwo i czuły smutek, gdy rozdzieliło nas życie – i śmierć.

-My też tu mamy dziadka. Ma grób zaraz za murem - powiedziała kobieta – i to nie jest nasz prawdziwy dziadek.

Chcieliśmy poznać tę historię. Zdaje mi się, jakbym usłyszała ją wczoraj, a minęło już tyle lat. 
 
Kobieta – kim była? urzędniczką, nauczycielką? - mówiła z lekkim akcentem. Nawet przyjezdni po kilku latach zaczynają mówić jak ludzie stąd.

- Mieszkamy na osiedlu Przyjaźń, w blokach. Nie znamy zbyt wielu sąsiadów. Tyle co w sklepie, na klatce, z widzenia. Mieszkali obok nas starsi państwo. Oboje zadbani, czyści, eleganccy i zawsze razem. Tacy grzeczni dla siebie, uważający. Nie mieli dzieci i chyba nikogo znajomego. I mnie też nigdy nie przyszło do głowy, żeby ich bliżej poznać. Człowiek ciągle goni przed siebie: dzieci, praca, dom... 
 
Zamilkła, jakby ważyła słowa.

-Ona nagle zmarła. Ten pan bardzo to przeżył... Nie mogę sobie darować, że wtedy nic nie zrobiłam: przecież starszemu, samotnemu mężczyźnie musiało być ciężko. Był taki delikatny, niewysoki, drobny. Nadal dbał o siebie, tylko widać było, że jest załamany. Aż któregoś dnia zniknął. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że przeniósł się do domu starców. To był cios. Czułam się winna, choć tłumaczyłam sobie, że nic nie mogłam zrobić. Ale przecież mogłam – wystarczyłaby mu niewielka pomoc: zakupy, sprzątanie. Dowiedziałam się, gdzie jest: w ośrodku prowadzonym przez zakonnice, w Brzezinach. 
 
-Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i powiedziałam mężowi, że chciałabym tego pana zabrać do nas na kilka dni. Oboje nie mamy już rodziców ani nikogo bliskiego tutaj, na Śląsku. Mąż się zgodził i pojechaliśmy tam, właściwie chcieliśmy się rozejrzeć, nie zdecydowaliśmy na pewno, że go zabierzemy.

Westchnęła. To ciągle bolało. My też milczeliśmy.

-To było straszne. Kiedy zobaczyłam tych staruszków, prawie się rozpłakałam. W podartych piżamach snuli się po korytarzach jak cienie. Byli jak dzieci cierpiące na chorobę sierocą: bezmyślnie wpatrzeni w pustkę, kiwający się na krzesłach. Naszego sąsiada prawie nie poznałam: z eleganckiego starszego pana pozostała ruina, cień człowieka z rozpaczą wypisaną na twarzy. Oboje z mężem wiedzieliśmy, że nie wyjedziemy stąd bez naszego staruszka.

-On nas poznał i w jego oczach zobaczyłam nadzieję. A kiedy powiedziałam, że chcemy go zaprosić na święta, nie umiał ukryć radości. Poszłam do zakonnic, by załatwić formalności i przynieść jego ubrania. Zostałam przyjęta podejrzliwie i chłodno – to im psuło szyki i wkrótce zrozumiałam, dlaczego. Kiedy po długim oczekiwaniu dostaliśmy jakieś łachy, okazało się, że są nie wiadomo czyje. Nic nie pasowało, skarpetki były podarte, a marynarka za duża. Nie miałam już siły z nimi dyskutować, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy. W końcu z ubrań męża coś się wybierze. 
 
Twarz kobiety rozjaśnił uśmiech. Minęliśmy już światła na skrzyżowaniu z obwodnicą, byliśmy blisko celu, i nieświadomie zwolniliśmy. Choć wiedzieliśmy, jakie jest zakończenie tej opowieści, chcieliśmy ją usłyszeć.

-To były piękne święta. Nasze dzieci – mamy synka i córeczkę – przywykły do tego, że w Wigilię zawsze jesteśmy sami i obecność tego pana była dla nich wielką atrakcją. Dla nas też. Okazał się wspaniałym gawędziarzem, a miał wiele do opowiedzenia. Podczas wojny był w armii Andersa i widział kawał świata. Dopisywał mu apetyt i wieczerza wigilijna minęła nam w cudownym nastroju. Mąciła go tylko jedna myśl: że przecież musimy go odwieźć. Nie możemy pozwolić sobie na zatrzymanie go. Oboje pracujemy, a on może wymagać opieki... 

Kiedy ułożyłam go do snu, powiedział: ja już zostanę u was. Chciałam zaprzeczyć, wytłumaczyć, że to niemożliwe. Ale było późno i tylko mruknęłam coś niewyraźnie, powiedziałam dobranoc i zgasiłam światło. Czułam się podle. A potem do naszej sypialni przyszły dzieci i syn powiedział: Mamuś, niech ten pan u nas zostanie. Proszę. A córka dodała: będziemy do niego mówić: dziadku. Moje dzieci nie miały dziadków i teraz dostały coś, czego miały nigdy nie zaznać. Przekonywały nas, na każdy argument miały odpowiedź. Ten pan tak ciekawie opowiada, mógłby przyjść do nas do szkoły, powiedział syn. W końcu dobrze po północy zasnęliśmy, o niczym nie decydując.

Rano nasz dziadek długo spał. W końcu weszłam do jego pokoju. Leżał w łóżku, blady i spokojny, a w kąciku ust miał coś, co wyglądało jak fusy po kawie.

Kiedy pojechaliśmy do Brzezin po papiery, by go pochować, zakonnica zaczęła na nas krzyczeć: chyba nie myślicie, że zapłacimy za pogrzeb! Zapytałam ją tylko, dlaczego nikt mi nie powiedział, że ten pan jest chory i powinien być na diecie. Wiedziałam, że zostawił im jakieś pieniądze w depozycie, ale machnęliśmy na nie ręką. Teraz mamy blisko do naszego dziadka. Szkoda tylko, że był z nami tak krótko...

Staliśmy na skrzyżowaniu. Było stąd widać ceglany, dwupiętrowy dom zbudowany przez mojego dziadka, w którym się wychowałam, teraz należący do obcych, smutny jak ślepiec, którego porzucono, a tuż obok bloki nowego osiedla. Kiedyś za płotem ciągnęły się złote pola aż po horyzont, raj mojego dzieciństwa, moje wakacyjne niebo. Teraz stały tu stłoczone betonowe pudełka. Mieszkała w nich ta kobieta i jej znajomy.

Pożegnaliśmy się wiedząc, że nie spotkamy się więcej. A nawet jeśli kiedyś się zobaczymy, bo przecież odwiedzam czasem tamte strony i tamte cmentarze, to żadne z nich nie pozna mnie ani ja ich. Ale: nie zapomnę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz