sobota, 2 stycznia 2016

Przejście przez strumień (9)

Żadna z postaci  w tej opowieści nie jest portretem jednej osoby. Podobieństwo, które możecie odnaleźć, wynika z rzeczy oczywistej - podobieństwa ludzkich losów. W tym sensie fikcja nie istnieje. A może wszystko jest fikcją?
  

Tym razem było łatwiej. Adaptowałem się szybciej, w końcu trzeba wyciągać wnioski z dotychczasowych doświadczeń. Ludzie z grupy byli chętni do zabawy, zajęcia nie na tyle absorbujące, by spędzać czas w czytelniach. Towarzystwo różnorodne i reprezentujące tak wiele odmian snobizmu, że mój kompletny brak orientacji w muzyce rockowej oraz wynikach piłkarskiej ligi mógł wreszcie uchodzić raczej za wybór oryginała niż towarzyski defekt. Przesiadywaliśmy w kawiarniach - bywało, że asystenci pozwalali się wyciągnąć z nudnych sal do zadymionych lokali. Rajdy, DKF, życie towarzyskie na wydziałowych korytarzach, nie wspominając już o akademikach czy prywatnych mieszkaniach; w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że mam więcej znajomych, niżbym chciał, i nikogo naprawdę bliskiego.
Sam się dziwiłem, że moim najlepszym kumplem został Piotr, młodsza wersja kuzyna Wojtka: seksualny kłusownik, tak skuteczny, że często nawet nie sprawdzał sideł, a jego ofiary usychały z tęsknoty. Chyba już taki mój los. Czym dla niego byłem? Widownią czy sumieniem w tych rzadkich chwilach, kiedy zbierało mu się na refleksje?
Czasem zdumiewałem się, jakie to wszystko było żenująco oczywiste. Te podchody, zakłady, te znajomości na jedną noc, których byłem świadkiem, nie uczestnikiem. Imprezy w akademiku ostro podlane wódką albo tanim winem i uwagi podpitego Piotrka.
- Zobacz, ta ruda! Zdrowa dupa.
- Przyszła z chłopakiem.
- To się go spławi.
- Akurat!
- Co, chcesz się założyć?!
- Spadaj.
- Już jest moja, stary.
Wstawał, odrzucając na plecy swoje kasztanowe, długie loki i miękkim, skradającym się krokiem podchodził do dziewczyny. Rzucał jakieś słówko, niby niechcący dotykał jej włosów, ramienia. Ona się uśmiechała. Za chwilę byli pogrążeni w rozmowie. Nagle na jej twarzy pojawiał się wyraz zaskoczenia, a Piotrek kończył rozmowę i odchodził. Do końca imprezy z nią nie rozmawiał, tylko od czasu do czasu chwytałem ich spojrzenia.
Za pierwszym razem zapytałem:
- Odprawiła cię?
Zaczął się śmiać.
   - Zobaczysz.
   - Co zobaczę? Kiedy?
   - Bądź cierpliwy.
I zwykle już po kilku dniach spotykałem Piotra z dziewczyną z prywatki. A po kilku następnych dziwnie często natykałem się na nią. Piotrek jakoś się zawieruszał.
Był myśliwym, raczej kłusownikiem niż tropicielem. I chyba częściej niż byłby skłonny uwierzyć, stawał się zwierzyną. Tej myśli oczywiście nie dopuszczał do siebie. Nie wiem, czy sobie coś rekompensował przez te bezładne podboje, czy po prostu był to sport, który go pasjonował. Nie mój interes. Dla mnie był lojalnym kumplem, wesołym i bezproblemowym. Poza tym znał wszystkich w mieście, a ja byłem tu obcy. Czy mu zazdrościłem powodzenia u dziewcząt? Nie: to nie były te dziewczyny.
No właśnie: dziewczyny. Chyba im się podobałem, ale wtedy trudno mi było w to uwierzyć. Odwzajemniałem sympatię, którą mi okazywały, a następnie pozwalałem, by jakiś gość, bardziej niż ja pewny siebie, zagarniał panienkę. Nie czułem wtedy żalu, tylko ulgę. Żadna z nich nie była tą jedyną, nie miały urody Marii ani inteligencji Karoliny, i zdaje się, że przyszły na studia tylko po to, jak twierdził Piotrek, uważający się za znawcę kobiet, żeby złapać faceta. Nie miałem ochoty dać się złapać.
Wiera różniła się od nich. Miała ujmująco - chłodny sposób bycia, intrygowała aurą pewności siebie i dystansem, w którym nie było jednak wrogości. Nie widziałem, by o kogokolwiek zabiegała. Słuchała, czasem rzucała celny komentarz. Nie była ani miss, ani duszą towarzystwa, a jednak zapraszano ja wszędzie i tak, jakby mimochodem, zacząłem się z nią spotykać. Nawet nie pamiętam, czy i kto zaproponował pierwszą randkę, jak to się stało, że po raz pierwszy się pocałowaliśmy... Powinienem pamiętać chociaż, jak poszliśmy w końcu do łóżka. Oboje byliśmy spięci i onieśmieleni. A zresztą...

Jedyną pewną rzeczą w życiu jest rozczarowanie. Taka wiedza jest jednak gorzka dla dwudziestolatka. Uniwersytecka historia nie miała nic wspólnego z pełnymi emocji wędrówkami w przeszłość. Niewiele było w niej miejsca na zadziwienie. Obowiązująca metodą była obojętność, dystans, drobiazgowość analiz. Albo jeszcze gorzej: tendencyjne interpretowanie faktów, którym nie można było zaprzeczyć, lecz łatwo - pomniejszyć ich znaczenie. Mówienie o rzeczach niewygodnych językiem, który wykluczał jakąkolwiek możliwość zaciekawienia, językiem stworzonym wręcz po to, by fałszować rzeczywistość.
Nic dziwnego, że bywało to rozpaczliwie nudne. Kiedy ludzie kłamią, są tak zajęci konfabulacją, że nie starcza im wyobraźni na szczegóły. Kiedy uporczywie trzymają się swojej jedynie słusznej wizji, wolą pominąć wszystko, co mogłoby skłonić do zadawania pytań.
A jeśli ktoś jednak zadawał pytanie, można było ostatecznie obrócić je w żart.
Mieliśmy stać się gromadą nudnych belfrów i nauczać kolejne pokolenia niechęci do historii. Czy była to wina czasów, w których nie cała wiedza nadawała się do przekazania, jej część należało zachować dla siebie? My, wtajemniczeni, powinniśmy byli o tym pamiętać. Co do historii najnowszej, dotykającej nas w sposób bezpośredni, poprzez losy rodziców, dziadków, było oczywiste, czemu ma służyć jej zafałszowany obraz - legitymizacji władzy.
Dlaczego jednak historii dawnej nauczano tak, jakby sprowadzała się do następstwa faktów? I oczywiście kwestii gospodarczych w ujęciu, a jakże, jedynie słusznym. Gdzie podziała się sama historia? Gdzie jej wymiar heroiczny, romantyczny? Gdzie podziali się ludzie, którzy ją tworzyli?
Na szczęście byli nauczyciele, którzy poza kalendariami dostrzegali barwę i smak przeszłości, a poznawanie dawnych epok było dla nich poznawaniem ludzkiego losu, tam i wtedy, ale także tu i teraz. Nauczali kultury, nie wycinka dziejów. Przeszłość stanowiła dla nich inny wymiar teraźniejszości. Ich pasja była zaraźliwa.
Taki był mój późniejszy promotor: od pierwszego wykładu wiedziałem, że właśnie u niego chcę pisać pracę magisterską, choć legendarne już były wysokie wymagania, jakie stawiał. Nie stanowiło to problemu, a dodatkowo utwierdzał mnie w mojej decyzji drobiazg, lecz drobiazg istotny: szacunek, z jakim Profesor odnosił się do nas, smarkaczy. Jakby ignorował naszą młodzieńczą butę, niedouczenie, lenistwo. Nawet stawiając dwóje traktował nieszczęsnych delikwentów jak ludzi, którzy zbłądzili, ale szybko wrócą na właściwą drogę. Nie wypadało go zawieść.

Byłem na trzecim roku studiów. Roberta poznałem jesienią na rajdzie w Bieszczadach. Świetny student, do tego przystojny jak diabli. Wyższy ode mnie o pół głowy, o ciemnych, długich włosach. Jeśli dodać do tego gitarę i niezły głos... byłem nikim. Dziewczyny na szlaku trzymały się blisko niego, uśmiechały, zagadywały. Wszystkie traktował jednakowo uprzejmie, z każdą rozmawiał, pozostając przy tym kimś wyraźnie odrębnym, osobnym. Kiedy go bliżej poznałem, zaimponował mi rozległą wiedzą. Nieźle nam się rozmawiało.
Miał dziewczynę, sympatię jeszcze ze szkoły; widywałem ich razem. Robert dominował, było to widoczne we wszystkim: jego postawie, tonie głosu, gdy wypowiadał się na jakikolwiek temat; ona zwykle milczała. Widywałem go, gdy po zajęciach szli większą grupą do kawiarni. Czasem spotykaliśmy się w wydziałowym barku. Zdarzało się, że towarzyszyła mu inna dziewczyna; już wiedziałem, że razem studiują. Była blondynką, nosiła długie sukienki, śmiała się często i głośno.
- Liwio, poznaj Tomasza - zwrócił się do niej Robert, gdy kiedyś wreszcie odważyłem się podejść, przełamując obawę, że będę intruzem.
Z uśmiechem podała mi dłoń. Zdecydowany uścisk.
- Idziemy na kawę. Pójdziesz z nami?
- Za piętnaście minut mam wykład... Pójdę.
- Nie zdążysz - zaśmiała się.
- Trudno - rozłożyłem ręce.
Robert przyjrzał mi się uważnie.

Liwię fascynowała sztuka dawna: średniowiecze i barok. - Potem zdarzali się geniusze, ale to były samotne wyspy - twierdziła. - A co do historii, to sam wiesz, że rewolucja francuska była początkiem końca kultury. Tryumfem barbarzyńców.
Podobało mi się jej zaangażowanie, fanatyzm niemal, z jakim dyskutowała o swoich pasjach. Szydziła ze szkolnej polonistyki, z „mroków średniowiecza” i „przerostu formy nad treścią w literaturze baroku”. Zmowa nieuków, stwierdzała. Nieustannie prowokowała, każdy temat był dobry, by podjąć dyskusję.

Oboje mieli wielkie ambicje, Robert wyraźnie większe, podobnie jak i możliwości. Liwia zdawała sobie z tego sprawę. On jest genialny i pracowity, ja zdolna i leniwa. Nie jestem dla niego konkurencją. Ale była znakomitą partnerką. Umiała słuchać i umiała się kłócić.
Szybko zobaczyłem to, czego zbytnio nie ukrywali przed światem: ich wzajemną fascynację. On miał dziewczynę, ona, jak się potem okazało, chłopaka w rodzinnym mieście. A przecież patrzyli na siebie wzrokiem, który nie pozostawiał wątpliwości.
Miałem wrażenie, że oni sami nie wiedzą, co się dzieje. Patrzyłem na to pełen nadziei i udręki, wahając się, czasem już niemal gotów wykonać ten gest, byłem tuż - i zawsze coś mnie powstrzymywało. Zdawało się, że w chwilach ciszy, gdy moje słowa już wisiały w powietrzu, coś je nagle porywało, nagle pojawiał się jakiś cień, jakiś mur.
Pomyślałem w końcu, że nie ma tu dla mnie miejsca, ale teraz już było za późno. Idąc na uczelnię zastanawiałem się, czy uda mi się ją zobaczyć, niby przypadkowo wybierałem korytarze, na których mogliśmy się spotkać, niby od niechcenia zaglądałem do barku albo czytelni, tak że w końcu znałem jej plan zajęć. Bywałem tam, gdzie ona i pod różnymi pretekstami spędzałem z nią więcej czasu niż z Wierą. Rozmawialiśmy dużo i serio. Kiedyś zapytała: dlaczego historia? Opowiedziałem jej o moich szczenięcych lekturach, wycieczkach, marzeniach.
Zostaliśmy przyjaciółmi, tak sądzę... Byłem blisko niej, witała mnie uśmiechem, a kiedy raz i drugi zaproponowałem wspólne wyjście, przyjmowała to chętnie i naturalnie. I równie chętnie i naturalnie mówiła mi czasem o sobie. Nie, to nie były pikantne szczegóły. Mówiła o emocjach, a ja nie mogłem odpowiedzieć tym samym. Zwierzała mi się, a ja słuchałem, z ciekawością i udręką.

Robert rozstał się z tamtą dziewczyną. Wiedziałem: byliśmy właśnie na rajdzie pierwszomajowym, wracaliśmy razem pociągiem. Sądziłem, że pojedzie ze mną miejskim autobusem, mieszkaliśmy niedaleko siebie.
- Jadę do Liwii - powiedział.
Odwrócił się i odszedł. Z plecakiem i kwitnącą gałązką.
Po kilku dniach ich spotkałem. Światło w ich oczach powiedziało mi wszystko. Był maj, kwitły bzy i jabłonie.
Siedziałem w kawiarence, przepisując czyjeś notatki. Podeszła cicho.
- Mogę?
- Liwio... - podniosłem wzrok, zaskoczony tonem jej głosu.
W jej oczach zobaczyłem łzy. Usiadła.
- On mnie dręczy. Mam go dość.
- Co się dzieje?
- Tyranizuje mnie. Cholerny despota.
Patrzyłem bezradnie, gorączkowo szukając słów, którymi mógłbym ją jakoś pocieszyć.
- Koniec z tym - powiedziała. - To bez sensu. Dobrze, że tak krótko trwało. Nie powinnam była się w to plątać. Marek nic nie wie.
- Marek? - nie zrozumiałem.
- Mój chłopak.
Zapomniałem o nim. Jest jakiś chłopak, w jej rodzinnym mieście. Poczułem chłód.
- To podłe, co mu robię, ale jest tak daleko... Nie mogę go dosięgnąć.
- Co to znaczy? - nie chciałem wiedzieć, ale coś kazało mi zadać to pytanie.
          - Kiedy jestem tutaj, a on tam, mam wrażenie, że on nie istnieje. Ciągle płaczę. Czuję się tak od kilku miesięcy... A może od zawsze.
- Czego się boisz, Liwio? - spytałem cicho.
- Nigdzie nie jestem bezpieczna. Nic do mnie nie należy. Kiedy z nim jestem, to na krótko pomaga, a potem znów to samo, tylko jeszcze gorzej. Zresztą nie mogę tam jeździć. Nienawidzę jeździć do domu. Nie po to wyjechałam tak daleko. On mnie kocha, wiem. Zrobiłby dla mnie wszystko, tak mu się wydaje. Robert jest inny. On chciałby, żebym ja dla niego zrobiła wszystko. Niedoczekanie!
- Chciałbym umieć ci pomóc.
Spojrzała na mnie, potem w okno.
- Dlatego lubię kwiat nie-zapominek
Bo rwą go zwykle ręce wiarołomne...
- Norwid - powiedziałem.
Uśmiechnęła się smutno.
- Nie wiem, po co mi to było potrzebne. Może wcale nie kocham Marka, może chciałam, żeby był lekarstwem na mój lęk i samotność, ale co to za lekarstwo na odległość? A poza tym... wiesz, był taki moment, byliśmy z Robertem na tym wyjazdowym seminarium, wieczorem po wódce poszliśmy na spacer całą gromadą. To była pusta, polna droga, noc i mgła. Droga do Hadesu, pomyślałam, przypomniał mi się Rilke: to była niesłychana kopalnia dusz, doznałam uczucia, jakbym nagle znalazła się w jakiejś straszliwej, kosmicznej pustce, jakbym leciała w przepaść... i wtedy Robert zrobił coś głupiego, już nie pamiętam co, ściągnął mi czapkę, zabrał szalik, czy coś powiedział. Zatrzymałam się wzburzona i powiedziałam z wyrzutem: jak ty mnie traktujesz? On stanął przede mną, położył mi ręce na ramionach i bardzo poważnie zapytał: jak mam cię traktować? Nic nie odpowiedziałam, bo wtedy właśnie poczułam, że odbiera mi duszę, że moja miłość do Marka nie istnieje, bo gdyby była miłością, nie ugięłaby się pod ciężarem tak błahego pytania.
- To było ważne pytanie - powiedziałem zdławionym głosem..
- Wiem. Ale nie dostał odpowiedzi. Ja sama nie wiedziałam, jak chciałabym, żeby mnie traktował, ale już zaczęłam rozumieć, że burzę swój przyszły dom.
- Może to nie z Markiem masz go zbudować? - zaryzykowałem, zdumiewając się własną odwagą.
- I nie z Robertem - powiedziała twardo. Zamilkła. - Boję się, Tomku - wyszeptała po chwili. - Najbardziej boję się siebie samej.
Ja też się ciebie boję, pomyślałem, a jednak, Liwio, chciałbym...
- Może w ogóle nieważne, o kogo chodzi - myślała na głos. - Może na miejscu Roberta mógłby być ktokolwiek inny? Obchodzą mnie moje uczucia, faceci tylko je wywołują. Dopiero teraz rozumiem, co to znaczy: nie wódź nas na pokuszenie. Jestem za słaba - oprzytomniała nagle. - Dlaczego ja ci to mówię?.
- Bo jestem twoim przyjacielem. Chciałbym być.
- Dziękuję... Ewa, wiesz, moja współlokatorka, powiedziała mi ostatnio: ty to robisz jeszcze perfidniej; przywiązujesz ich do siebie... - spojrzała w okno. - Tak, bywam panią sytuacji. Ale czasem sądzę, że świadomość władzy nad kimś to najbardziej podstępny rodzaj uwięzienia... Ona mnie nienawidzi, wiesz - powiedziała bardzo cicho.
- Ewa? Dlaczego?
- Jesteśmy za blisko. I zupełnie inne. Kompletnie się mijamy. Nie rozumiem dlaczego wtedy, kiedy mnie najbardziej nie znosi, używa najmilszych słów. Nie zależy mi, żeby mnie rozumiała; ale czy musi mnie oceniać?
- Ludzie ciągle nas oceniają.
- Wystarczy, że oceniamy sami siebie, zbyt surowo i niesprawiedliwie.
- Nie bądź dla siebie surowa.
- Nie oceniasz mnie, Tomku? Naprawdę?
- Próbuję cię zrozumieć. Ale nawet, jeśli nie rozumiem, nie oceniam.
Nie wiedziałem, skąd było w niej tyle bólu. Dotąd nie wiem.

Odcinek 8  

Odcinek 10

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz