Do Vernazzy trzeba dojść wąską, zieloną doliną. Wartki strumień, wilgoć, rozbuchana roślinność na ciemnych skałach. Walące się murki, osuwiska.
A potem dolina się rozszerza, pojawiają się kolorowe domy, restauracje, sklepy z pamiątkami. I tłum turystów - jest niedziela.
Wyjście na plac to rozbłysk światła. Słońce wychyla się zza chmur.
Kościół Świętej Małgorzaty z Antiochii pochodzi z początku XIV wieku, lecz zbudowano go na budowli XI-wiecznej.
Przysiadamy w ogródku na placu, zamawiamy pizzę i wino. Psy zaprzyjaźniają się z turystami.
Pięknie tu. Tłum nie przeszkadza, przeciwnie, nigdzie przedtem ani potem nie spotkamy tylu przyjaznych, rozmownych ludzi. Z Japonii, Australii, Ameryki, Szwajcarii... Także Włochów.
Lubię oglądać ten film bez dźwięku.
Obserwować mimikę i język ciała tych dwojga: młodej, energicznej kobiety
i uprzejmego siwowłosego mężczyzny.
Mężczyzny, w którego rysach i spojrzeniu ciągle widzę smutnego chłopca, zranione dziecko.
Na początku widoczne jest jego
lekkie skrępowanie i nieśmiałość. Tak jakby obecność ekipy telewizyjnej w domu sprawiała mu dyskomfort.
Może tak jest. Ten dom to jego azyl, pustelnia.
Początkowo mieszkał i pracował w Pietrasancie przy ulicy Garibaldiego. To ścisłe centrum. Tam rozmawiał z Costanzo Costantinim, gdy powstawała Enigma della pietra.
Dwustuletni dom na wzgórzach odnawiał przez trzy lata. Z miłością, starannie wybierając przedmioty, tworzywa, formy.
Z ogrodu i tarasu rozległy widok na wzgórza, miasteczko u stóp, odległe o kilka kilometrów morze. Versilia. Grande bellezza, veramente.
Czasem piję z Jej filiżanki. Jest delikatna, szarozielona, gdy spojrzeć pod światło, na dnie widać główkę gejszy. Bardzo chciała ją mieć, a gdy dostała w prezencie, prawie jej nie używała.
Lubiła ładne przedmioty, choć na większość nie mogła sobie pozwolić. Były emblematami lepszego życia, którego nie zaznała. Lubiła smaczną herbatę, miała ulubione gatunki, po które chodziła do pachnącego sklepu przy ulicy Józefa Lompy.
Teraz pije słabą i słodką herbatę z plastikowego, dziecięcego kubeczka z dzióbkiem.
Jak król na łowach, kiedy chwyci szklankę w dłonie,
aby pić z niej, bo mu pragnienie dokuczyło -
i jak wypitą później odstawia na stronie
właściciel, przechowując ją jakby niebyłą;
tak los, spragniony również, być może, niejedną
podnosił czasem do ust swoich dla wypicia,
i którą później małość spełnionego życia,
zbyt lękliwego, by ją rozbić, zbędną
odstawia do serwantki, co trwożnie strzeżona
przechowuje w swym wnętrzu jego kosztowności
(lub rzeczy, które za takie ujść mogą).
I stała obca, jak zawsze pożyczona,
aż zestarzała się i oślepła w ciemności,
nigdy nie będąc niezwykłą i drogą.
- To ty jesteś moją córką? - pyta.
______________________________________________
Rainer Maria Rilke Los kobiecy przełożył Mieczysław Jastrun
Już kiedy wyjeżdżaliśmy, zaczęło mżyć. Z Moneglii do Cinque Terre nie wiedzie droga nadbrzeżna, usłyszeliśmy. Policjantka chciała nas przekonać, że nie można tam dojechać samochodem, ale w to nie uwierzyliśmy.
Owszem, koleją byłoby szybciej. Ale wtedy nie poznalibyśmy tej drogi.
Przez nawiedzony las.
Duchy drzew wyłaniały się z mgły.
Coraz mroczniej. Byliśmy tiu sami.
Nagle, ku zachodowi, niebo rozjaśnił blask i błękit morza.
Chmury wisiały nad nim jak ostrzeżenie.
Zjechaliśmy w dół.
Zatoka przypominała nam Korsykę, jej zachodnie wybrzeże, dzikie i piękne.
Gdybym miała pisać powieść gotycką to właśnie tutaj.
I znów w głąb lądu, mijając dziwne miasteczka, jak dekoracje do nieznanego spektaklu.
U świętego Bernarda zatrzymaliśmy się na chwilę.
Przed nami Corniglia, ale my pojedziemy do Vernazzy.
Wielu twierdzi, że nie. Że nie ma dowodu, by wydał taki rozkaz.
Wszystkich? To znaczy dzieci, kobiety i starców?
Winnych i niewinnych, czymkolwiek jest wina?
***
Od wielu tygodni patrzę na moich rodaków w osłupieniu. Najpierw to było rozczarowanie i smutek.
Nie rozumiałam, jak można tak gardzić innymi. Jak można być tak obojętnym na cierpienie.
Teraz już się nie zastanawiam. Widocznie można. Tchórzostwo i egoizm zawsze idą w parze.
***
W mojej rodzinie byli tacy, co oddali życie za Polskę. Albo walczyli i
przegrali. Zrujnowało to życie ich rodzin, przyniosło żal i gorycz, a
jednak nigdy nie miałam wątpliwości, że tak było trzeba.
Czy ci, co niosą biało-czerwone sztandary z hasłami pełnymi pogardy i nienawiści, to moi rodacy?
Nie
poczuwam się z nimi do żadnej wspólnoty.
Ani z z tymi, co mówili, zanim
wyschła krew na paryskim bruku, że Francja jest sama sobie winna.
Ani
z tymi, którzy płaczą nad Francuzami, a nie obchodzi ich Bagdad i Sadr czy Bejrut i kraje, w których
od zawsze jest wojna.
***
W Paryżu 7 stycznia
2015 sprzedawca muzułmanin wyprowadził klientów tylnym wyjściem z koszernego
sklepu. Policjant muzułmanin został zabity przez zamachowca - to była
egzekucja. W Libanie 12 listopada 2015 ojciec dwojga dzieci rzucił się na zamachowca,
własnym ciałem tłumiąc wybuch. W Iraku 13 listopada 2015 zaatakowano żałobników i meczet.
Pogarda
jest silniejsza. A jeszcze silniejszy jest lęk - i to jest największe
zwycięstwo terroru.
Zawsze tak się zaczynało - od lęku, pogardy,
uprzedmiotowienia innych. A potem były pogromy, terror i ludobójstwo.
***
Ciszej
nad tymi grobami, powiedziałabym im, gdyby słuchali.
Ale oni wiedzą
lepiej, wiedzą że ofiary są same sobie winne, a odpowiedzialność musi być
zbiorowa. Wierzą, że zamykając się w twierdzy będą bezpieczni.
Rzekomo tego nie zrobił. Przecież nie musiał, wszystko było jasne. Tak pisał potem do papieża Innocentego III: "Podczasrozmowyzbaronami ouwolnieniutych mieszkańców, którzyzostali uznani zakatolików,służba i inni niskiejranginieuzbrojenizaatakowali miasto, nie czekając na rozkazdowódców. Ku naszemuzdumieniu, krzycząc "do broni, do broni!",wciągu dwóchlub trzechgodzinpokonali fosy i mury, iBézierszostało zajęte. Nasi ludzie nie oszczędzili nikogo, niezależnie odrangi, płcii wieku, iod miecza zginęło prawie20.000osób. Po tejwielkiej rzezicałe miasto zostało zniszczone i spalone."
W Béziers
katarów było około 500. Rankiem 22 lipca 1209 tłuszcza wdarła się do
miasta, mordując tysiące ludzi. W kościołach, na ulicach, w domach. Dopiero
wówczas wkroczyło rycerstwo, by odebrać łupy. ***
Właściwie nie musiałam
jej kupować. Miałam w bagażu dwie książki, na dwudniową podróż aż
nadto. Ale do odjazdu pociągu było jeszcze pół godziny, szyld "Tania
książka" kusił. Kosztowała 5 złotych.
Test pierwszego zdania. "Wrzesień. Wydaje się, że świetlne dni nigdy się nie skończą."
Coś obiecywało.
Czytam
ją powoli, smakując. Zanurzam się w prowincjonalną Francję lat 60,
miasteczko z filmów nowej fali, z "Moderato cantabile". Tyma razem
jestem w Burgundii.
Inaczej, lecz podobnie.
Opowieść
snuła się z wolna. Narrator zacierał granice między prawdą a fikcją.
miedzy doświadczeniem a wyobraźnią. Opowiadał historię miłosną. Mezalians niemożliwy do spełnienia. Jak u Duras i Brooka.
Miłość pełna wątpliwości, związek skazany na klęskę.
To powieść erotyczna, wysmakowana, choć śmiała. Tym śmielsza wydawała się wówczas, gdy powstała - w 1967 roku.
"Wolę o tym nie myśleć, odwracam się ale nad tymi urojeniami nie sposób panować"
Ten,
kto obserwuje, fantazjuje i opowiada, nie kryje fascynacji obojgiem
zakochanych. Homoerotyczny zachwyt wydaje się silniejszy. A jednak to
nie on jest ważny i nie to, czy wszystko zdarzyło się naprawdę. Opowiadający jest
tylko narzędziem. Historia, którą opowiada, miłość, którą opisuje, jest
prawdą. Nawet jeśli pozostaje fantazją.
Sam autor - ceniący tę powieść najbardziej w swoim dorobku - mówi że narrator jest kamuflażem.
"Tę książkę byłoby
trudno napisać w pierwszej osobie - to znaczy gdyby był głos
Deana. Byłoby bardzo interesujące napisać ja głosem Anne-Marie,
ale nie wiedziałbym, jak to zrobić. Z drugiej strony, gdyby była w
trzeciej osobie (...) to byłoby trochę niepokojące ze względu na
jednoznaczność scen seksualnych. (...) Nie wiem, kim jest narrator.
Można powiedzieć, że to ja; cóż, być może. Ale naprawdę nie
ma takiej osoby. To narzędzie. On jest jak osoba w czerni, która
przesuwa meble na scenie."
James Salter jest w Polsce niemal nieznany. "Gra, rozrywka i próżna ozdoba" to jego druga wydana u nas powieść.
"Pogląd, że można coś
wymyślić i te wymyślone rzeczy są klasyfikowane jako
fiction a inne, prawdopodobnie nie wymyślone, nazywa
nonfiction wydaje mi się bardzo arbitralnym podziałem.
Wiemy, że większość wielkich powieści i opowiadań wywodzi się
z rzeczy, które nie są całkowicie wymyślone, lecz z doskonałej
wiedzy i uważnej obserwacji. Mówić, że są zmyślone, to
niesprawiedliwość."
Historia miłosna nie kończy się happy endem - tego można było się spodziewać. Jednak koniec zaskakuje. Nie tego oczekiwaliśmy.
A wszystko to w bardzo pięknym przekładzie Marka Fedyszaka.
Rozmowa z Jamesem Salterem
James Salter "Gra, rozrywka i próżna ozdoba" przełożył M. Fedyszak, Noir sur Blanc 2002 "Wiedzcie, że życie tego świata jest tylko grą, rozrywką i próżną ozdobą…" Koran L VII, 20przełożył Józef Bielawski
To jedna z nielicznych Jego fotografii. Zrobiona gdy był studentem, na odwrocie ma pieczęć Politechniki Śląskiej.
Patrzy
z niej młody, lecz już dojrzały mężczyzna. W garniturze,białej koszuli i
krawacie. Przystojna twarz o wyraźnych kościach policzkowych. Ciemne
włosy zaczesane do tyłu.
Łatwo sobie go wyobrazić trzydzieści, czterdzieści lat później. Wciąż byłby przystojnym mężczyzną.
Tym, co ujmuje w tej twarzy, jest cień uśmiechu. Śmiejące się oczy.
Gdy
wybuchła wojna, właśnie zdał maturę. Wkrótce potem nie miał wyboru -
został głową rodziny. Pięć młodszych sióstr - najmłodsza sześciolatka,
moja Mama - i on sam stracili rodziców, odebrano im dom. On sam musiał
pójść do pracy. Matka została zabita, ojciec nie wrócił z Dachau.
W
swojej wsi, a właściwe na półwiejskim przedmieściu Tarnowskich Gór, był
pierwszym, który poszedł na studia. Właśnie otwarto Politechnikę
Śląską.
Jego siostry wychodziły szybko za mąż. Zostały dwie najmłodsze.
Dlaczego
sam się nie ożenił? Nie z nieśmiałości ani z braku chętnych.
Przystojny, mądry, odpowiedzialny. Tak niewiele o nim wiem, choć zawsze
był obecny w rozmowach. Mam wrażenie, że gdy go zabrakło, rodzina się
rozsypała. Więzi już nigdy nie były tak mocne jak przedtem.
Gdy
byłam dzieckiem, często myślałam, jak by to było, gdyby żył. Miałabym
kochającego Wujka, blisko? Moja Mama miałaby wsparcie? Jej życie
ułożyłoby się inaczej?
Kończył właśnie studia, był na praktyce, gdy to się stało.
Po latach znów we Włoszech: znów jesienią i na krótko. Pierwszy dzień
jeszcze był słoneczny, następnego deszcz i zimno. Dopada nas zmęczenie
podróżą, odsypiamy więc, my i psy.
Ale nie po to tu przyjechaliśmy. Jedziemy do Vinci.
Nie pada, lecz jest szaro i zimno. Uliczki są jak korytarze, którymi pędzi szalona wichura. Wszyscy się chowają.
My nie.
Choć psy się boją.
Wiatr chce nam urwać głowy.
Stare Vinci, z kamienia i różowej cegły, posadowione jest na wzgórzu.
Wokół inne wzgórza i oliwne sady.
Jedziemy do
Anchiano, do rodzinnego domu Leonarda.
Ścieżka wiedzie przez gaj oliwny.
Jest cicho, jeśli nie liczyć wycia wiatru, i pusto.