wtorek, 29 kwietnia 2014
poniedziałek, 28 kwietnia 2014
Pustynia
Czym
jest pustynia? Czy zgodnie z nazwą jest domeną pustki? Setkami
kilometrów niczego? Groźbą unicestwienia?
Wielkość pustyń
polega na tym, że przez swą suchość są one negatywem powierzchni
ziemi i naszych cywilizowanych nastrojów. Miejscem, gdzie
rozrzedzają się nastroje i fluidy, i gdzie powietrze jest tak
czyste, że gwiazdy wywierają swój wpływ wprost z konstelacji
– pisze Jean Baudrillard.
Jest wiele pustyń.
Płaskie, bezdrzewne obszary, które niedawno były stepem. Rozległe
pola piaszczystych wydm, wędrujących i pochłaniających wszystko
jak żywioł. Skaliste, rozgrzane kaniony. I pustynia po deszczu,
rozkwitająca w jednej chwili jak ogród.
W czym
tkwi jej magia? Dawne miasta, o których opowiadano legendy. Nazwy:
Timbuktu. Tamanghast. Jej mieszkańcy, groźni i niepojęci, co
posiedli tajemnicę przetrwania w skrajnie nieprzyjaznych warunkach.
I to,
co najbardziej zrozumiałe: jej uroda.
W
filmach Bertolucciego i Minghelli uroda pustyni oszołamia. Długie
ujęcia wydają się za krótkie, by nasycić oczy. Świty i
zmierzchy, noce i obezwładniający blask południa. Ślady karawan
na piasku, sznury wielbłądów na grzbietach wydm. Groza burzy
piaskowej i orzeźwiająca zieleń oazy.
Wracam
do książek, które sfilmowali. Pod osłoną nieba Paula
Bowlesa i Angielski pacjent Michaela Ondaatje.
Czego
szukają w Afryce Kit i Port, bohaterowie powieści Bowlesa? Dlaczego
dwoje Amerykanów wyjeżdża w nieznane, w dodatku zabierając ze
sobą przypadkowego znajomego? Czy wyjazd ma być lekiem na ich
kryzys małżeński, czy terapią niemocy twórczej Porta?
Baudrillard:
Pustynia jest formą tak wysublimowaną, że oddala nas
radykalnie od życia społecznego, sentymentalizmu, seksualności. Na
pustyni każde słowo, choćby najbardziej oszczędne, jest zawsze
zbędne (...) Pieszczota nie ma tu sensu, chyba że kobieta sama jest
pustynna, zwierzęco niestała i powierzchowna. Wtedy zmysłowość
igra z oschłością i odcieleśnieniem pustyni.
Bezładna
wędrówka po pustynnych miastach odsłania rozpaczliwą przepaść,
jaka dzieli Kit i Porta od siebie i od świata. Wydaje się, że
oboje chcieliby uratować resztki bliskości, a przecież robią
wszystko, by ją zniszczyć. Niewierność jest zaledwie jedną z
wielu postaci zdrady, a towarzyszący im młody mężczyzna do końca
nie rozumie, że był tylko narzędziem, przypadkowym i niechcianym,
ich szokującej gry.
Kit
znajduje ratunek w trosce o chorego męża. Porzuca go, gdy ten
umiera. Od tej chwili wydaje się, że kobieta stacza się w otchłań
choroby psychicznej, której objawem jest paniczny lęk przed byciem
rozpoznaną. Kit będzie uciekać, aż do samozatracenia. Czy to
pustynia odebrała jej tożsamość?
Dla
angielskiego pacjenta, Almasy’ego, pustynia jest miejscem,
gdzie jego życie osiągnęło apogeum: miłosne spełnienie i utrata
ukochanej, a potem także poparzenia, które staną się przyczyną
jego śmierci, o wiele później. Na tyle późno, by zdążył
opowiedzieć swoją historię kilkorgu ludziom. Ocalić ją.
Pustynia:
świetlista, zastygła siatka nieludzkiej inteligencji, radykalnej
obojętności nie tylko nieba, lecz także pofałdowań
geologicznych, miejsce mimowolnej krystalizacji metafizycznych
namiętności czasu i przestrzeni. Tym jest według Baudrillarda.
A także naturalnym przedłużeniem wewnętrznej ciszy ciała.
Pustynia
na przedstawieniach świętego Antoniego i świętego Jana
Chrzciciela. Zwłaszcza ten pierwszy inspirował malarzy - od
Hieronima Boscha do Salvadora Dalego.
Boschowski
Antoni siedzi nad wodą, otoczony przez potwory. Krajobraz wokół
niego nie jest pustkowiem, zaludniają go dziwne, szatańskie istoty.
Święty przycupnął skulony, zapatrzony w przestrzeń, jakby całą
siłą woli powstrzymywał ich inwazję.
Inaczej
Jan Chrzciciel. Półleży wygodnie podparty, pogodnie zamyślony.
Wokół niego krajobraz sawanny, łagodny i pełen ciepła, o
żółknących liściach, pełen dziwnych roślin. Pustynia Jana
tchnie spokojem i harmonią.
Antoni
Salvadora Dalego to heros. Potężne, napięte mięśnie,
skoncentrowana siła. Ciało, w nadludzkim wysiłku przeciwstawione
siłom zła. Pustynia jest tu prawdziwie pusta, lecz potwory ją
zamieszkujące przerażają swoim ogromem.
Pustynia
jest zwierciadłem. Jej pustka jak tafla lustra odbija to, co się w
niej przegląda. Bezlitośnie obnaża charakter człowieka, zmusza go
do zmierzenia się z samym sobą. Nagim, bezbronnym, pozbawionym
ułatwień, jakie daje mu cywilizacja. Stawia go wobec wyzwań
ostatecznych: ekstremalnych warunków zewnętrznych, samotności i
lęku.
Pustynia
z całym arsenałem fantasmagorii jest teatrem cieni – pisze
Paweł Evdokimov – tyle że cienie nie odbijają rzeczywistości
na zewnątrz jaskini, lecz są projekcją wewnętrznego życia
człowieka.
Strach.
To istota doświadczenia pustyni. Antoni zwycięża strach,
spotykając się ze swoimi potworami. Swoimi – wewnętrznymi. Po co
więc potrzebna mu była pustynia? Po co była niezbędna Ojcom
Pustyni? W jakim stopniu ich odejście na pustkowie było ucieczką,
a w jakim wyjściem na spotkanie - czemu?
Zanurzając
się w bezkresnej samotności, anachoreci starali się przeniknąć
na terytorium demonów po to, by je skutecznie zwalczać w
bezpośrednim zmaganiu. Stwarzali sobie pustynię, pustynię z siebie
samych, bardziej przerażającą niż jakieś nie zamieszkane
miejsce, niż zwykłe ustronie – to znów Evdokimov. Zerwanie
ze światem sięga dalej niż zwyczajna ucieczka przed bliskością
ludzi. I dalej: Asceci uważali miejsca pustynne za strefę
pośrednią między światem świeckim a Królestwem.
Cisza
pustyni jest także wizualna. Buduje ją zasięg spojrzenia, które
nigdzie nie znajduje punktu, od którego mogłoby się odbić - pisze
Baudrillard.
Pustynie
Giorgia Chirico przerażają pustką. Budowle w jaskrawym słońcu
przez nikogo nie zamieszkane. Twarze, maski, za którymi ukrywa się
Nic. Kosmiczne pustynie, jak z innej planety. Lub z międzygwiezdnej
przestrzeni Odysei kosmicznej...
Pustynia
bywa snem. Taka jest czasem w filmach. Istotą sennych wędrówek
jest błądzenie, nieoczekiwane zmiany otoczenia. To, co odległe
wydaje się bliskie; co było w zasięgu ręki, nagle się oddala.
Złudność, zmienność, fatamorgana.
Kocham
pustynię. Ma coś metafizycznego, transcendentnego. Na pustyni cały
kosmos jest zredukowany do kilku elementów. Jest to pełna redukcja
wszechświata: piasek, słońce, gwiazdy w nocy, cisza, gorąco dnia.
Ma się koszulę, sandały, coś bardzo zwykłego do jedzenia,
odrobinę wody do picia, pełna prostota. Nie ma niczego między tobą
a Bogiem, tobą a wszechświatem - Ryszard Kapuściński
trzykrotnie przemierzył Saharę z przypadkowo spotkanymi
koczownikami. Nie zamienialiśmy ze sobą słów, ale dzieliliśmy
doświadczenie przyjaźni, braterstwa.
Jak
powiada Andre Barbeau: pustynia nie jest po to, by ją
zamieszkiwać, lecz by ją przemierzać.
Fragmenty
szkicu opublikowanego w Katalogu Letniej Akademii Filmowej 2003
Popołudnie
Jaka
to pora? Popołudnie. Czas, kiedy uroda świata ujawnia się
najpełniej w złocistym świetle dojrzałego dnia. Zgiełk powoli
cichnie. Czas zamyślenia. Dzień jeszcze się nie kończy, ale
trochę żal, że słońce traci swój żar.
To
jest czas szczęścia, bo teraz już wiem, że szczęście to nie
gorączka i ekstaza, nie pogoń, wiatr we włosach, śmiech – nie
tylko. To także łzy i te chwile, gdy porywa mnie i zatapia ciemna
fala smutku, by kiedyś wyrzucić na brzeg.
To
jest czas zdobywania mądrości i wiedzy o tym, co muszę utracić.
Czas utraty złudzeń, widzenia rzeczy i ludzi takich, jakimi są.
Czas akceptacji i współczucia. Czas wiary. Każdy dzień coś
przynosi. Wśród zgiełku zdarzeń dostrzegam te ważne. Zapisuję.
Słucham świata.
Nie
tracić czasu na rzeczy błahe. Dobrze, że opuścił mnie ten
gorączkowy niepokój, wierny towarzysz mojej młodości. Przypomina
o sobie czasem, gdy budzę się nad ranem. To tylko chwila. Jakby na
moment otwierała się otchłań.
Śni
mi się rzeka, woda jest szafirowa, płynie nią kra, na brzegach
leży śnieg. Jest to widok olśniewająco piękny; patrzę z
zachwytem i wdzięcznością, że jest mi dane go oglądać.
Germaine
Greer: Dopiero gdy zaniechamy walki o to, by pozostać nadal
piękne, będziemy w stanie skierować swoje spojrzenie na świat,
odkryć piękno i czerpać z niego.
Nareszcie
tu jestem. To zachwycające miejsce.
sobota, 26 kwietnia 2014
Dachau, cmentarz Leitenberg
W
Monachium pada. Całodzienna szarówka sprawia, że zamiast zwiedzać
miasto wolę zostać w motelu z lekturą, odkładaną od kilku
tygodni. Może i lepiej, że dopiero teraz przeczytam „Dachau 1933
– 1945” Teodora Musioła.
Jest
prawie wieczór, gdy jedziemy na cmentarz Leitenberg. Miejsce bardzo
piękne, ustronne i puste. Wspinamy się na wzgórze; jesteśmy
jedynymi odwiedzającymi. Cmentarz, ogrodzony niskim murkiem,
otoczony przez niewielki las. Ulewa nasila się, zapada mrok, już
prawie ósma. Jest tu pięknie. Nie ma grobów, tylko wąskie
kamienne tabliczki z wyrytymi numerami, powoli pochłaniane przez
roślinność. Kilka skromnych pomników, kilka tablic na murze. A
poza tym: trawa, mech, bluszcz, dziki bez, dęby, świerki, krzewy
róż, masa zieleni spowitej w wilgotne powietrze. Stłumione, szare
przedwieczorne światło.
Pociesza
mnie, że cmentarz jest taki. Ustronny, cichy, lecz nie opuszczony.
Nie wiedzieliśmy, że Dziadek ma grób, choć jest to mogiła
zbiorowa. Gdy zmarł, epidemia tyfusu pochłonęła już tyle ofiar,
że krematorium nie nadążało i zmarłych chowano na cmentarzu,
kilka kilometrów od obozu. Myślę, że to dobrze, że to takie
ładne miejsce. Myślę, że zwykle śpiewają tu ptaki, które teraz
ukryły się przed deszczem.
Przemoczeni
schodzimy w dół wzgórza Drogą Krzyżową.
Miasto
jest niewielkie, zatłoczone, na placu wesołe miasteczko.
Następnego
ranka znów jesteśmy w Dachau. Deszcz i zimno. Obóz, w którym
zachowano tylko dwa baraki, a nawet główny budynek, mimo celowego
zaniedbania wnętrz, robią wrażenie niezwykle schludnych. W muzeum
można obejrzeć wystawę i film. Wielu zwiedzających, całe
rodziny, wszystkie nacje. Plansze i zdjęcia. Ponure, odrapane
ściany. To, co widzę na wystawie, znam już w znacznej części z
książek Teodora Musioła i Toma Matzeka: fotografie, dokumenty,
dane. I choć to znam, dławi mnie w gardle. Nie bronię się: jestem
tu po to, by płakać. Po wielu latach odważyłam się przyjechać w
miejsce, którego nazwę znałam od dzieciństwa, choć w domu niemal
nigdy o nim nie mówiono.
Oglądam
film. Materiałów filmowych jest mało, nie filmowali tego, co tu
się działo… To wręcz dziwne, bo przecież była to wzorcowa
placówka, poligon szkoleniowy, kuźnia kadr dla kolejnych obozów.
Nie filmowali i prawie nie fotografowali: wstydzili się? Chyba po
prostu zniszczyli większość dokumentów.
Nie
spytam o to mojego korespondenta, pracownika archiwum. Zapytam go o
dokumenty mojego Dziadka: kwestionariusz więźnia, spis rzeczy
prywatnych, odebranych podczas przyjęcia do obozu. Ale archiwum
dysponuje jedynie dokumentami dotyczącymi obozu – kartoteki
więźniów, te, które pozostały, już w 1945 przejęło archiwum
Czerwonego Krzyża w Arolsen. Miły pan z archiwum nie powie mi nic
ponad to, co już napisał w mailu:
Dear
Mrs...
we
have looked into the name-list of the prisoners of Dachau and we
found the name of Mr. Janoszka with the following entrance:
JANOSZKA, JOSEF
born
at 26. November 1897 in (...)
Nat.:Polen
adress:
(...)
Profession:
Grubenmaurer
Prisoners-Nr.: 19416
Category of imprisonment:
Schutzhäftling
Arrival
at Dachau: 26. Mai 1940
transported
to Sachsenhausen at 30. August 1940
re-transported to Dachau
at 17. September 1940
subcamp:
Revier, Pförtner,
died
at 21. April 1945 in Dachau”
I
dalej: „To wszystko, co znaleźliśmy na temat uwięzienia,
ponieważ SS zniszczyła wszystkie dokumenty. Mamy tylko dwa
dokumenty, w których jego nazwisko jest wzmiankowane. Pan Janoszka
jest wymieniony w rejestrze zmarłych Rewiru (izby chorych) gdzie
można przeczytać, że przebywał w bloku 8 i zmarł w bloku 11 (to
blok, do którego byli przenoszeni chorzy na tyfus). Z innego źródła
wiemy, że w lutym 1945 musiał pracować w izbie chorych jako
tragarz. W czasie, gdy Pan Janoszka zmarł, zwłoki więźniów nie
były już palone w krematorium, lecz grzebane w masowym grobie na
Leitenbergu, dwa kilometry od Dachau. Dziś jest tam cmentarz i
miejsce pamięci.”
A
teraz po kolei. Choć tej historii, historii mojej rodziny, nie da
się opowiedzieć po kolei, bo jest ona przede wszystkim historią
niewiedzy i milczenia. Nawet teraz córki mojego Dziadka nie wiedzą
o nim prawie nic. Ale czy trudno się temu dziwić, skoro straciły
oboje rodziców będąc dziećmi?
Gromadzę
okruchy. Jestem to winna jeśli nie jemu, to samej sobie. Ponieważ
dzięki mojemu Dziadkowi wiem, kim jestem.
Józef
Janoszka był Ślązakiem. Nie da się tego wytłumaczyć ludziom,
którzy nie znają Śląska, i jedyne co można powiedzieć, to że
kwestia tożsamości narodowej na Śląsku od dawna była punktem
zapalnym. Mój Dziadek czuł się Polakiem, dlatego jako młody
mężczyzna zmienił pisownię swojego nazwiska z niemieckiej na
polską. Walczył w trzech powstaniach śląskich, a synowi,
urodzonemu po ostatnim, zwycięskim, dał na imię Wiktor.
Potem
była Polska. Tarnowskie Góry znalazły się 4 kilometry od granicy
niemieckiej. Dziadek był pracownikiem Urzędu Skarbowego, a w marcu
1930 roku według moich informacji został radnym z ramienia
Polskiego Bloku Gospodarczego.
Jego
dzieci nic o tym nie wiedzą! I kiedy proszę o potwierdzenie tych
faktów, otwierają szeroko oczy.
Pamiętają
za to Wrzesień. Dziadek z dokumentami urzędu zmierzający do Lwowa
i jego szóstka dzieci: najstarszy Wiktor i jego pięć sióstr,
najmłodsza z nich moja Mama, sześcioletnia dziewczynka w czerwonym
płaszczyku.
Pod
Jędrzejowem pociąg z uciekinierami został ostrzelany. Niemiecki
lotnik strzela z karabinu maszynowego do ludzi, chowających się w
zbożu. Nie ma już dokąd uciekać. Jedyne wyjście to wrócić do
domu, jeśli jeszcze istnieje. Dom, zbudowany przez dziadka przed
kilku laty, solidna dwupiętrowa siedziba dla całej rodziny. Jest
splądrowany – przez kogo? Wkrótce zostanie im odebrany,
przeznaczony na kwaterę dla Gestapo. Dzieci przygarną sąsiedzi.
Dziadek
wraca, choć wie, że będzie poszukiwany. Ukrywa się. Pracuje w
kopalni (stąd ten „grubenmaurer”). Jedna
z moich ciotek podobno widziała (w Arolsen?) dokument z nazwiskiem
donosiciela. Nie wyjawiła go jednak żadnej z sióstr, a teraz nawet
nie chce o tym rozmawiać. Czy mam prawo nalegać i co to zmieni?
Dziadek
się ukrywa; biorą Wiktora, więc jego ojciec nie ma wyjścia. To
dziewiętnastoletni syn będzie teraz głową rodziny. Jako dziecka
wroga Rzeszy nie wezmą go do Wehrmachtu, przepracuje te lata w
kopalni.
„W
transporcie 1497 więźniów, który przybył do Dachau 26 maja 1940
roku, znajdowało się wielu Ślązaków (…) Byli wśród nich
także powstańcy śląscy, członkowie Obrony Obywatelskiej, różni
działacze społeczni, lekarze, nauczyciele aresztowani w ramach
akcji wyniszczania inteligencji polskiej (Malaktion) (…) Z ziem
przyłączonych do Rzeszy wywożono działaczy społecznych, którzy
się jeszcze tam ostali po licznych rozstrzeliwaniach zakładników
jesienią 1939 roku. Do końca 1940 roku przywieziono do Dachau 21377
Polaków, którzy już do chwili wyzwolenia obozu stanowili tu
największą grupę więźniów” – pisze
Teodor Musioł. W tym transporcie był mój Dziadek.
W
Dachau przebywał już jego brat, Wilhelm. Nic o nim jednak nie
napiszę, bo jego syn, zapytany o obozowe losy ojca powiada: u nas
się o tym nie mówiło. Jego ojciec wrócił w 1945 roku do domu.
Miły
pan z archiwum słucha mnie cierpliwie. Ma ujmujący sposób bycia i
umiejętność słuchania, zapewne wyćwiczoną na takich jak mój
przypadkach. Mówi: mamy bardzo mało
świadectw dotyczących więźniów – Polaków.
Tak,
to mnie uderzyło, w jak niewielkim stopniu muzealna ekspozycja
opowiada o nich. Czy dlatego, że rodziny wolały milczeć? Że
ocaleli więźniowie chronili przed tą wiedzą swoje rodziny? Że po
prostu chcieli zapomnieć, choć zapomnieć nie można? Zapewne.
Niewielu, jak Musioł, było w stanie zmierzyć się jeszcze raz z
przeszłością. Trauma obozowa kładła się cieniem na całym
życiu. Liczne artykuły w rocznikach „Przeglądu Lekarskiego”
opisują to aż nadto dobrze.
Epidemia
tyfusu rozpoczęła się w obozie pod koniec 1944 roku z powodu
drastycznego pogorszenia się warunków na skutek przywożenia
transportów więźniów z ewakuowanych obozów. Według Musioła na
tyfus zmarło 15 tysięcy więźniów, choć liczby właściwie
niewiele mówią. Nikt nie jest w stanie policzyć ofiar Dachau.
Niewiele
brakowało, a brat Dziadka również nie wróciłby do domu. SS
planowała wymordowanie wszystkich więźniów 29 kwietnia o 9
wieczorem, zgodnie z rozkazem Himmlera, nie było tylko zgody w
kwestii metody mordu. Amerykanie, wezwani przez uciekinierów, byli o
kilka godzin szybsi. O 17.15 wpadli na plac apelowy przez bramę
Jourhaus. Cala załoga SS została na miejscu rozstrzelana.
Fragment szkicu opublikowanego w Kwartalniku Literackim Kresy nr 65/66
Fotografie z 18 sierpnia 2005 publikuję po raz pierwszy
Puma - towarzysz podróży (3)
DOMOWE ROZRYWKI
Wiadomo było, że Puma będzie musiał zostawać sam w
domu – czasem na dziewięć godzin, czasem na krócej. Młode,
wesołe stworzenie potrzebuje rozrywki i na dobrą sprawę nie
wymyślono nic, co by ten problem rozwiązywało - poza towarzystwem
innych psów. Tego z oczywistych względów nie braliśmy pod uwagę.
Był to zresztą jeden z powodów zwlekania z decyzją o
adopcji psa. „Piesek będzie się męczyć” - słyszałam. Więc
pies przy budzie się nie męczy? W kojcu ma luksusowe życie? W
schronisku jest szczęśliwy? Pies w domu z ogrodem, biegający
luzem, ale nie wyprowadzany poza posesję? Nie męczą się? Tylko
pies w małym mieszkaniu, choć ma kochających państwa, którzy co
prawda wychodzą do pracy, ale w końcu wracają, wyprowadzają na
spacer, bawią się z nim? Komentarze w stylu „w bloku pies się
męczy” traktuję dokładnie tak samo jak teksty „pies to
obowiązek”. „Ale przyjemność większa” - odpowiadam. Oba
„argumenty” to tylko wygodna wymówka, by nie zaopiekować się
zwierzakiem, który tego potrzebuje.
To prawda, Puma nie był psem ze schroniska ani znajdą.
Był psem, który miał dobre życie, choć mieszkał w małym
mieszkaniu i często zostawał w domu sam. Jak sobie z tym radził?
Z domu z ogrodem wyniósł zwyczaj zakopywania jedzenia.
Jako młodzieniec wybredny i powściągliwy nie zjadał wszystkiego z
miski, a zdarzało się, że nawet nie tknął potrawy, która nie
spełniała jego standardów. Pan uznał zatem, że piesek powinien
jadać to, co on sam, i najchętniej serwował mu półmisek wędlin.
Nadmiar jedzenia był więc zbyt cenny, by pozostawić go nieznanemu
losowi, i któregoś dnia zobaczyliśmy, jak Puma usiłuje zakopać w
podłodze kawałek pasztetowej. Potem znajdowaliśmy takie skarby w
pościeli, na kanapie, a kiedyś ciasteczka z talerzyka stojącego na
niskim stoliku znalazłam w ścierce na balkonie.
Urozmaicał sobie długie godziny w domu najczęściej
jedzeniem bądź gryzieniem. Opróżnianie kosza na śmieci, jeśli
nie został zabezpieczony, właściwie nigdy się nie skończyło.
Puma oczywiście był w pełni świadom, że robi coś
niedozwolonego: gdy wracałam do domu, witał mnie serdecznie, choć
z pewna nieśmiałością, po czym odchodził do dużego pokoju i
zerkając zza winkla czekał, co powiem na rozwłóczony po kuchennej
podłodze śmietnik. Co ciekawsze eksponaty leżały pod okrągłym
stołem w pokoju, gdzie dzięki długiemu obrusowi było zacisznie
jak budzie. Na pytanie: „kto to zrobił?” pies ostrożnie, z
wyrazem skruchy na kudłatym pyszczku, podchodził i wykonując
pokorne gesty, w tym „przeproś”, czyli podanie łapy, czekał,
aż podrapię go za uszami. Po czym uznawał sprawę za zakończoną
i biegł do drzwi - teraz już można było iść na spacer.
Żenują mnie komentarze „znawców”: że należy psa
zbić albo włożyć mu nos w nieczystości. Jeśli wypowiadają je
ludzie prymitywni, trudno się temu dziwić, pewnie tak samo
„wychowują” swoje potomstwo. Gorzej, że idiotycznych tekstów
nasłuchałam się też od osób „w pretensjach”, jak to dawniej
mawiano. Fakt, że bicie psa ma tyleż sensu i w takim samym stopniu
świadczy o człowieku, jak bicie dwuletniego dziecka, jest dla mnie
bezdyskusyjny.
W otwartych szafkach kuchennych na dole stały
opakowania z kaszą, ryżem, cukrem. Któregoś dnia po powrocie z
pracy znalazłam na kanapie w drugim pokoju niemal pełną torebkę
cukru. Jak mały piesek zdołał zdjąć ją z półki i przenieść
na odległość ośmiu metrów nie roniąc ani kryształka? Dlaczego
zaniósł ją aż do pokoju, było oczywiste: tylko małe kęsy i to,
co w misce, zjadał w kuchni. Smakołyki, jak większe ciasteczka czy
kości zabierał do pokoju, pod stół albo na kanapę, i powoli, ze
smakiem, spożywał. Puma zresztą nigdy nie był łapczywy,
poczęstunek brał ostrożnie i z namysłem. Jego dobre maniery
mogłyby wpędzić w kompleksy niejednego człowieka.
Prawdziwych zniszczeń w domu dokonał, kiedy wyrzynały
mu się się zęby. Najbardziej lubił masaż szorstką gąbką,
więc kolejne gąbki ściągnięte z umywalki rozszarpywał na
strzępy. Pewnego dnia odkrył, że nowa kanapa w dużym pokoju jest
wypełniona czymś równie atrakcyjnym. Wygryzł jej narożnik na
długości piętnastu centymetrów. Wreszcie w trakcie radosnych
powitań rozdrapał tapicerkę drzwi wejściowych, a następnie ją
wypatroszył. W końcu ich dolną część obiliśmy sklejką, którą
pies gwałtownie drapał, gdy ktoś pukał do drzwi. Kiedy wreszcie
postanowiłam zastąpić drewniane drzwi metalowymi, długo szukałam
takich, które miałyby powłokę „psoodporną”. Okazało się,
że najlepszym rozwiązaniem jest malowanie proszkowe – pazurki
ślizgają się po gładkiej powierzchni i pies dochodzi do wniosku,
że zabawa nie jest już tak przednia.
Oczywiście – choć jak się przekonałam, dla wielu
właścicieli psów nie jest to oczywiste - Puma miał też zabawki.
Piłka nożna, w którą grał z nami, faulując w ten sposób, że
gryzł po nogach - nie było to prawdziwe gryzienie, raczej uderzenie
zębami, dość niestety bolesne. Piłeczki tenisowe skutecznie
„obierał ze skórki” i rozgryzał. Pluszaki, najpierw „zabijał”
przez złamanie karku, a potem fachowo, od brzuszka, patroszył. Tak
było, dopóki jako pięciolatek nie dostał w prezencie klasycznego
teddy bear, misia z podwiniętym uszkiem. Chyba zrozumiał, że to
zabawka kultowa, bo misio pozostał cały i następne maskotki -
tygrys, baranek, piesek (na którego widok zareagował, jakby to był
żywy szczeniak) – też.
Z zabaw uprawianych razem z nami oprócz gry w piłkę
uwielbiał walkę z ryczącym potworem – odkurzaczem. Widowisko
„pies tańczy i śpiewa” z całą gamą popiskiwań, warczenia i
cichego poszczekiwania. Nietypowe jak na psa, który nie szczekał.
Fascynowała go łazienka – gdy brałam kąpiel,
otwierał sobie nosem drzwi i zaglądał. Zlizywał wodę z mojego
ramienia. Ale gdy przyszedł czas na jego kąpiele, nie okazywał
entuzjazmu. Wskakiwał do wanny na wyraźne polecenie i poddawał się
polewaniu wodą, usiłując co chwila wyjść, a gdy już na to
pozwalałam, biegał po mieszkaniu prychając i ocierając się o
meble. Jego miękki podszerstek sechł powoli, a piesek zasypiał,
owinięty w kocyk.
OWCZAREK HONORIS CAUSA
Ojciec Pumy, Dżeki, przypominał polskiego owczarka
nizinnego, ale raczej nie był rasowym ponem. Te psy, o długiej
okrywie włosowej i gęstym, miękkim podszerstku, są zwykle
hodowane w kierunku jasnej szaty. Mają pogodne usposobienie, są
niezależne i odważne, pewne siebie, ale nie agresywne.
Charakterystyczną ich cechą jest nieskłonność do szczekania.
Puma uważał się za psa pasterskiego. Jeśli biegł
luzem, ochoczo zaganiał ludzi, idących w przeciwnym kierunku.
Warcząca kula futra zbliżała się nagle do takiego delikwenta i
uderzała w pęciny. Nigdy nie ugryzł, ale zdarzało się, że
napędził stracha, i nieraz nam się z tego powodu obrywało.
Puma, jak wiele psów, nienawidził deskorolkowców,
warcząc i „pasąc” ich bez opamiętania. Największe wyzwanie
stanowili jednak chłopcy na boisku do piłki nożnej i tu, jeśli
nie wykazałam się czujnością, a pies ich z daleka zobaczył,
potrafił puścić się pędem w stronę boiska i wtargnąć na nie,
siejąc spustoszenie, faulując i wywołując lawinę przekleństw.
Nikt nie chciał zrozumieć, że przecież piłka to gra zespołowa i
pies też ma prawo brać w niej udział.
Posłuszeństwo nie było najmocniejszą stroną Pumy.
Zresztą nie jest to cnota, którą ceniłabym wysoko.
Nieposłuszeństwo, fantazja, duch przygody są dowodem
ponadprzeciętnej inteligencji. Takiego właśnie psa chciałam mieć
– psa chłopczyka, uroczego łobuza, indywidualistę. Kochającego,
ale niezależnego. Myślę, że wybierając i wychowując psa
kierujemy się po trosze tym, jaki mamy obraz siebie samych, i takim
też chcemy, by był nasz towarzysz. Nic więc dziwnego, że i
fizycznie upodabniamy się do siebie. Zadarty nos i grzywka - Pumy i
moje - nie były przypadkiem. Nieszczekliwość Pumy wobec jego
pasterskich zapędów nie była więc dla nas zaskoczeniem.
Uznaliśmy, że nie będzie szczekał – to nawet lepiej, wobec
opowieści o dobermanach, urządzających wielogodzinne koncerty,
kiedy pan wychodził do pracy.
Pewnego dnia pod naszym balkonem doszło do psiej bójki.
Nie wiem, kim byli antagoniści, być może jednym z nich był Benji,
foksterier, który uwielbiał swoich państwa i tępił wszelkie
czworonożne stworzenia. Awantura zwabiła Pumę na balkon i cóż
usłyszeliśmy - głośne, niskie szczekanie! Nagrodą był aplauz.
Nasz pies miał piękny głos, który od tej pory brzmiał częściej,
ale tylko w uzasadnionych okolicznościach.
czwartek, 24 kwietnia 2014
Droga marzeń - Ardeche
D
290, droga wzdłuż rzeki Ardeche - wrzesień 2005.
Rzeka wyryła głęboki kanion w lśniących w słońcu wapiennych skałach, tworząc najbardziej niesamowite pejzaże: kotły, zakola, kotliny, kamienne łachy. Wspinamy się coraz wyżej i co chwila zatrzymujemy, by spojrzeć w dół na pionowe ściany i połyskliwą wstęgę rzeki.
Zazdrościmy
kajakarzom. Dwa lata później sami będziemy na ich miejscu!
środa, 23 kwietnia 2014
Carcassonne
Twierdza
Carcassonne na wzgórzu nad rzeką Aude została odbudowana w XIX
wieku przez Eugéne-Emmanuelle Viollet-le-Duca, któremu zarzucano
zbytnie folgowanie fantazji podczas odbudowy średniowiecznych
zabytków, ale którego zasług nie sposób przecenić.
Najstarsze
ślady osadnictwa na wzgórzu pochodzą z VI w p.n.e. W 122 roku
p.n.e. Rzymianie podbili ten region i utworzyli tu ufortyfikowane
miasto, Carcaso. Po nich w V wieku przyszli Wizygoci, później
Saraceni, których wypędził król Franków Pepin Krótki. Okresem
ważnym dla miasta i regionu są czasy hrabiów Trencavel: ich dwór
przyciągał trubadurów i był ważnym ośrodkiem kultury
langwedockiej. Wtedy powstał zamek i katedra.
Trencavelowie
sprzyjali katarom na swoim terenie i mieli za to zapłacić najwyższą
cenę: młody wicehrabia, Roger Raymond, po piętnastodniowym
oblężeniu (tłok w pełnym uchodźców mieście, upał, groźba
zarazy i brak wody, a do tego upalne lato nie pozwoliły na dłuższy
opór) w sierpniu 1209 poddał twierdzę i został wtrącony do
lochu, gdzie wkrótce zmarł. Wbrew prawu feudalnemu jego miejsce
zajmuje nie kto inny, jak Szymon de Montfort, szaraczkowy szlachcic,
tępy fanatyk, ale uzdolniony – i bezwzględny – wódz. Pod
wieloma względami przypomina go zresztą inny uczestnik tych
wydarzeń, legat papieski Arnaud Amaury, któremu przypisuje się
słowa: Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna
swoich.
Ta
dobrana para wraz z armią fanatyków i żądnych mordu i rabunku
żołdaków sieje postrach w Langwedocji; skala okrucieństw jest
niewyobrażalna. Gdy Montfort zajmuje Tuluzę, a Rajmund VI z synem
ucieka do Anglii, los Langwedocji wydaje się
przypieczętowany, ale wódz ma właściwie tylko tyle ziemi, ile
jest jej pod stopami francuskich żołnierzy –
pisze Zbigniew Herbert.
Wracajmy
do Carcassonne – oto świątynia St-Nazaire. Do kościoła
romańsko-normandzkiego (potężne filary, wąskie nawy boczne) w
trzynastym wieku dodano gotycki transept i chór; rozety i witraże
pochodzą z XIV-XV wieku. W katedrze wciąż znajduje się kamień
nagrobny Szymona de Monfort, zabitego w 1218 roku podczas oblężenia
Tuluzy, ale jego ciało zabrał syn, Arnald Amalryk, opuszczając
Carcassonne sześć lat później. Zachował się kamień z
płaskorzeźbą przedstawiającą oblężenie miasta, lecz
najbardziej urzekającym przedmiotem w kościele jest polichromowana
szesnastowieczna pieta. Dziś Cité jest atrakcją turystyczną;
pozostała jedynie garstka mieszkańców.
Jesteśmy tu rankiem; nad
południową Francją zbierają się chmury, a wkrótce dowiemy się
o powodzi, zalewającej bulwary Montpellier i pobliskie plaże.
Spacerujemy cichymi, pustymi o tej porze uliczkami.
Po
przeciwnej stronie rzeki zwiedzimy Bastide St-Louis –
miasto zbudowane po 1260 roku na planie prosto z deski kreślarskiej:
z centralnym placem otoczonym geometryczną siatką ulic. Bastide,
miasto ufortyfikowane, miasto – warownia, to trzynastowieczna forma
typowa dla tych terenów, której tradycja sięga czasów rzymskich.
We Francji zachowało się około 300 założeń tego typu.
Carcassońska bastide zabudowana jest domami późniejszymi, w
wąskich uliczkach uczucie klaustrofobii jest nieuniknione.
Wieczorem
na moście w Carcassonne czekamy na iluminację. W błękitnawym
zmierzchu sylweta twierdzy rysuje się na tle nieba. Stopniowo
rozbłyskują złotą poświatą łuki starego mostu, mury i bramy,
katedra i zamek. Blask odbija się w chmurach, w rzece. Chwała panu
Viollet-le-Duc.
Fragment szkicu Francja 2005: Południe Kwartalnik Literacki Kresy 69-70/2007
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Puma - towarzysz podróży (2)
RUSZAMY W ŚWIAT
W weekendy, jeśli pozwalała pogoda, jeździliśmy na
pojezierze. Znaliśmy miejsce nad jeziorem, gdzie nawet przy najlepszej pogodzie nie było
tłumów. Puma polubił ten zakątek. Ilekroć
tam przyjeżdżaliśmy, pędził leśną ścieżką, by na gruntowej
drodze okalającej jezioro wykonać pędem kilkanaście
entuzjastycznych ósemek.
Widok wody nastrajał go radośnie,
natomiast sama woda była do przyjęcia jedynie jako napój i
ewentualnie ochłoda dla łap. Nigdy nie polubił pływania, nawet
jako pasażer jednostki pływającej.
Ten pierwszy raz na wsi był też ważny z innego
powodu: piesek nie znał jeszcze innych zwierząt niż psy. Szliśmy
między drzewami. Nagle zapach i widok dziwnych stworzeń sprawiły,
że piesek skierował się w stronę niewielkiej łąki. Szedł
powoli, z opuszczonym ogonem, rozszerzonymi nozdrzami chłonąc silną
woń. Ogon opadał coraz niżej, łapy poruszały się wolniej.
Zastygł w bezruchu. Zwierzęta stały, pochyliwszy łby, nieruchomym
wzrokiem patrząc na intruza. Nagle jedna z krów głośno
westchnęła. Puma wykonał w tył zwrot i pospiesznie wycofał się
na z góry upatrzone pozycje. To jednak nie był koniec. Za kwadrans
znów pociągnął mnie w stronę krów. Przyjrzał się im uważnie,
wciągając ich zapach, jakby chciał go dokładnie zapamiętać.
Dokładniejsze rozpoznanie miało nastąpić w przyszłości.
We wrześniu pojechałam z mamą i Pumą do Kazimierza.
Wiedziałyśmy, że nie da się powtórzyć ubiegłorocznych wakacji,
gdy codziennie przemierzałyśmy wiele kilometrów, do Bochotnicy,
Podgórza albo przynajmniej Mięćmierza, czasem w stronę
Skowieszynka. Z pieskiem było tam za daleko i zbyt niebezpiecznie,
nie można przecież przewidzieć, jak potraktowałyby go wiejskie
psy.
Tego dnia trasa spaceru wiodła nadwiślańskim
bulwarem. Już z daleka Puma zobaczył dwie krowy, pasące się na
łęgach, w dole nasypu. Zastygł. Przechodził obok wolno, na
sztywnych łapach, kątem oka spoglądając na zwierzęta. Poszliśmy
dalej, na Albrechtówkę, z której rozciąga się jeden z
najpiękniejszych widoków na Wisłę: szerokie rozlewisko, Krowia
Wyspa, pola wspinające się na łagodne wzniesienia, wieś w
dolince. Za rzeką ruiny zamku w Janowcu i wieża tamtejszego
kościoła, za plecami wzgórza porośnięte krzewami i drzewami,
barwnymi i pachnącymi o każdej niemal porze roku. Miejsce
prawdziwie magiczne.
Gdy wracaliśmy, w postawie psa nastąpiła widoczna
zmiana: podjął decyzję. Popędził jak strzała w stronę krów.
Zbliżył się do nich na nie więcej niż pół metra. Zawrócił.
Zrobił ósemkę i znów znalazł się przy krowiej nodze. Nic. Zero
reakcji. „Głupia krowa, nie umie się bawić” - odwrócił się
rozczarowany. Nigdy więcej nie zaszczycił tych zwierząt odrobiną
uwagi.
Za to ogromny koń na Małym Rynku wzbudził jego
respekt. Pies nie zachęcał go do gier zaczepno – obronnych, lecz
z odpowiedniego dystansu obejrzał, zapamiętał zapach i odszedł.
niedziela, 20 kwietnia 2014
Blask kamienia - Saint-Gilles-du-Gard
Zmierzcha
się, gdy wjeżdżamy do Saint-Gilles-du-Gard. Smutne, ubogie
miasteczko, jakie znaleźć można wszędzie. Jest sobotni wieczór i
po ulicach włóczą się grupki znudzonych, śniadoskórych
chłopaków. Wąską uliczką wjeżdżamy na stare miasto i – oto
jest! Powoli wyłania się zza odrapanych kamienic horyzontalna
budowla z romańską fasadą o trzech portalach, wieńczącą wysokie
schody. Troje ciemnoczerwonych drzwi w rzeźbiarskiej oprawie,
opartej na wzorach późnorzymskich. Zapiera nam dech.
Fasada
kościoła jest uważana za jedną z najpiękniejszych w Europie. Jej
program ikonograficzny to życie Chrystusa – przedstawione na
rzeźbionym fryzie sceny ewangeliczne. Kościół opacki powstał w
XI wieku na ruinach wcześniejszego, fasada jest dwunastowieczna.
Południowy szlak pielgrzymek, Via Tolosana,
z Arles prowadzi przez St-Gilles, St-Guilhem i Tuluzę do Santiago de
Compostela.
Na
schodach rozsypane płatki kwiatów – przedwczoraj był dzień
świętego Idziego, który w VI wieku założył tu pierwszy kościół.
W krypcie mieści się jego sarkofag - Idzi to Gilles, po łacinie
Aegidius, o którego cudach mówi ZłotaLegenda…
Owe cuda
czynił święty i po śmierci – to tutaj przybył Władysław
Herman z żoną Judytą, by prosić o potomka, czego skutkiem były
narodziny Bolesława, nazwanego później Krzywoustym.
I
to na tym placyku przed kościołem miała miejsce scena tak
sugestywnie opisana przez Zbigniewa Herberta: W czerwcu
1209 roku, w obecności trzech arcybiskupów, dziewiętnastu
biskupów, dygnitarzy, wasali, duchowieństwa i ludu, nagi do pasa,
ze sznurem na szyi i świecą w ręku, smagany rózgami idzie do
kamiennych lwów, strzegących portalu pięknej romańskiej katedry.
Kto? Rajmund VI, hrabia Tuluzy.
To początek krucjaty przeciwko albigensom, haniebnej i okrutnej
rozprawy, trwającej dziesięciolecia.
Ani Rajmundowi, ani hrabstwu
Tuluzy ten spektakularny akt pokuty nie pomógł. Ale o tym później,
gdy już będziemy w Langwedocji.
Czterej dziesięciolatkowie mają do
dyspozycji jeden rower, toteż nic dziwnego, że interesują ich obcy
i pies. Dowiaduję się między innymi, że jednemu z nich wypadł
właśnie ząb. Obchodzę kościół dookoła, by zobaczyć ruiny
dawnego prezbiterium, i w ciemnym zaułku, gdzie według wszelkich
danych powinnam zostać obrabowana, słyszę od dwóch młodzieńców:
Bonsoir, madame.
Fragment szkicu Francja 2005: Południe Kwartalnik Literacki Kresy 69-70/2007
Fotografie z 2 września 2006
Zabijanie
To, że uważamy, że
jesteśmy kimś innym niż zwierzęta, to tylko spekulacje czysto
intelektualne, czysto umysłowe. Zapominamy, że jesteśmy ze
zwierzętami spokrewnieni miłością i nienawiścią, lękiem i
zaufaniem. W gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami jak zwierzęta. I
nagle skazujemy te istoty, tak bardzo do nas podobne, na status istot
przeznaczonych do obozu koncentracyjnego, na ubój, na rzeź. To jest
straszliwa tragedia gatunku homo sapiens. Nie potrafię wytłumaczyć
jej sobie w żaden sposób, po prostu nie potrafię. Uważam, że to
jest coś, co nie ma wytłumaczenia.
Jerzy Nowosielski
Moja pierwsza wegańska Wielkanoc. Wybór: żyć w zgodzie z własnym sumieniem. I zdziwienie, że to wcale nie jest trudne, wręcz przeciwnie.
Jerzy Nowosielski: Rzeźnia 1963
Jerzy Nowosielski: Rzeźnia 1963
Ikonostas Jerzego Nowosielskiego
Ikonostas autorstwa Jerzego Nowosielskiego w kaplicy lubelskiego Seminarium Duchownego.
Niełatwo go zobaczyć - miejsce jest niedostępne dla zwiedzających.
Miałam szczęście być tam trzykrotnie...
sobota, 19 kwietnia 2014
Puma - towarzysz podróży (1)
PSIE DZIECKO
Miał długie nogi, zmierzwioną, ciemnoszarą na
grzbiecie, jasnobeżową na łapach sierść, srebrzystosiwy pyszczek
i wielkie, roześmiane oczy. Wbiegł zaciekawiony, przywitał się i
pozwolił wziąć na kolana. Zjadł herbatnik i polizał mnie po
twarzy. Po chwili już chciał biec do ogrodu, gdzie czekały na
niego matka, siostra i brat. Był ufny, radosny, niezależny.
Bez wahania wskoczył do samochodu i ciekawie rozglądał
się po świecie, widzianym przez szyby z moich kolan. Zwiedził
mieszkanie, wypił mleko, zjadł trochę surowej wołowiny
(dowiedzieliśmy się, że w domu rodzinnym jadł co chciał i kiedy
chciał) i stanął pod drzwiami: „fajnie było, mogę wrócić do
domu?”
Pierwsza noc była najtrudniejsza w jego krótkim życiu.
Serce się krajało, gdy słyszeliśmy płacz tego maleństwa, ale
wtedy uważałam, że nie można psu pozwolić na spanie w łóżku,
a już na pewno w pościeli, choć mąż nie podzielał mojego
poglądu. Sądziłam, że piesek się przyzwyczai. Skończyło się
na tym, że psie posłanie znalazło się obok tapczanu, a rano moje
klapki miały dobrze obgryzioną podeszwę. Na szczęście doszło
jedynie do zniszczenia, bez konsumpcji...
W sobotę Puma zjadł pół kilo wołowiny i wypił
prawie litr mleka. Był ożywiony, trochę niespokojny. Co pół
godziny stawał przy drzwiach i prosił o wyjście. Ciągle miał
nadzieję, że tym razem wsiądziemy w samochód i pojedziemy do
domu. Tymczasem kończyło się na spacerze. Mój piesek poznawał
inne psy i okazało się, że mama dobrze go wychowała. Wiedział,
kiedy okazać respekt, a kiedy można podejść bliżej i zachęcić
do zabawy.
W niedzielę było źle. Nie chciał jeść, nie chciał
pić, nawet wyjście na spacer go nie interesowało. Leżał na
tapczanie (na narzucie, to miało być regułą, jak wszystkie inne
wkrótce zarzuconą) smutny, a gdy któreś z nas się zbliżało,
pokazywał brzuszek. Pozwalał się głaskać, ale widać było, jak
bardzo tęskni. Po południu zrobiłam kogel-mogel i karmiłam go
łyżeczką. Jadł bez entuzjazmu. Tęsknił.
Jeszcze przez dwa dni nie zostawialiśmy go samego.
Powoli się uspokajał, jadł niechętnie – okazał się nie tyle
niejadkiem, co typowym „francuskim pieskiem”. Był mniej
osowiały. Nadszedł jednak dzień, kiedy miał zostać sam na kilka
godzin. Zostawiłam uchylony balkon, na który natychmiast wybiegł.
Głośny płacz słyszałam przez całą drogę na przystanek.
Dość szybko zrozumiał, że zawsze wracamy, ale długo
czuł się tym dotknięty. Obrażony siadał w kącie, tyłem do nas,
i patrzył przez ramię. Smutne dziecko. Toteż ilekroć było to
możliwe, zabierałam go ze sobą. Nie wiem, czy to zasługa jego
wyjątkowej osobowości, czy też faktu, że pozostał tak długo w
pierwszej rodzinie, ale Pumy nie trzeba było wychowywać. Podczas
wizyt u znajomych zwiedzał nowe miejsce, po czym kładł się na
podłodze i patrzył na mnie, jakby słuchał uważnie każdego
słowa. Kiedy spotkanie trwało jego zdaniem za długo – czyli po
jakiejś półtorej godzinie – wchodził mi na kolana i lizał po
twarzy. „Chodźmy już, mamusiu”.
Ciąg dalszy tu
Stabat Mater
Giovanni Battista Pergolesi stworzył tę muzykę mając 26 lat. Wkrótce potem zmarł...
Stabat Mater dolorósa
iuxta crucem lacrimósa, dum pendébat Fílius. Cuius ánimam geméntem, contristátam et doléntem pertransívit gládius. O quam tristis et afflícta fuit illa benedícta, mater Unigéniti! Quae moerébat et dolébat, pia Mater, dum vidébat Nati poenas íncliti. Quis est homo qui non fleret, Matrem Christi si vidéret in tanto supplício? Quis non posset contristári, piam Matrem contemplári doléntem cum Fílio? Pro peccátis suae gentis vidit Iesum in torméntis, et flagéllis súbditum. Vidit suum dulcem Natum moriéndo desolátum, dum emísit spíritum. Eia, Mater, fons amóris me sentíre vim dolóris, fac ut tecum lúgeam. Fac ut árdeat cor meum in amándo Christum Deum, ut sibi compláceam. Sancta Mater, istud agas, Crucifíxi fige plagas cordi meo válide. Tui Nati vulneráti, tam dignáti pro me pati, poenas mecum dívide. Fac me tecum pie flere, Crucifíxo condolére, donec ego víxero. Iuxta crucem tecum stare, fac me tibi sociáre in planctu desídero. Virgo vírginum praeclára, mihi iam non sis amára, fac me tecum plángere. Fac ut portem Christi mortem, passiónis fac me sortem, et plagas recólere. Fac me plagis vulnerári, fac me cruce inebriári, et cruóre Filii. Flammis ne urar succénsus, per te, Virgo, sim defénsus in die iudícii. Fac me cruce custodíri, morte Christi praemuníri, confovéri grátia. Quando corpus moriétur, fac ut ánimae donétur Paradísi glória. Amen. |
Stała Matka Boleściwa
obok krzyża ledwo żywa, gdy na krzyżu wisiał Syn. Duszę Jej, co łez nie mieści, pełną smutku i boleści, przeszedł miecz dla naszych win. O, jak smutna i strapiona Matka ta błogosławiona, której Synem niebios Król! Jak płakała Matka miła, jak cierpiała, gdy patrzyła na boskiego Syna ból. Gdzież jest człowiek, co łzę wstrzyma, gdy mu stanie przed oczyma w mękach Matka ta bez skaz? Kto się smutkiem nie poruszy, gdy rozważy boleść duszy Matki z Jej Dziecięciem wraz? Za swojego ludu zbrodnię, w mękach widzi tak niegodnie, zsieczonego Zbawcę dusz. Widzi Syna wśród konania, jak samotny głowę skłania, gdy oddawał ducha już. Matko, coś miłości zdrojem, spraw, niechaj czuję w sercu moim ból Twój u Jezusa nóg. Spraw, by serce me gorzało, by radością życia całą stał się dla mnie Chrystus Bóg. Matko, ponad wszystko świętsza, Rany Pana aż do wnętrza w serce me głęboko wpój. Cierpiącego tak niezmiernie Twego Syna ból i ciernie niechaj duch podziela mój. Spraw, niech leję łzy obficie i przez całe moje życie serce me z Cierpiącym wiąż. Pragnę stać pod krzyżem z Tobą, z Twoją łączyć się żałobą, w płaczu się rozpływać wciąż. Panno Święta, swe dziewicze zapłakane wznieś oblicze jeden niech nas łączy płacz. Spraw, niech żyję Zbawcy zgonem, na mym sercu rozżalonym Jego ból wycisnąć racz. Niech mnie męki gwoździe zranią, niechaj, kiedy patrzę na nią, krew upoi mnie i krzyż. Męką ognia nieustanną nie daj gorzeć, Święta Panno, w sądu dzień swą pomoc zbliż. A gdy życia kres nastanie, przez swą Matkę, Chryste Panie, do zwycięstwa dojść nam daj. Gdy ulegnie śmierci ciało, obleczone wieczną chwałą, dusza niech osiągnie raj. |
niedziela, 13 kwietnia 2014
Apokatastaza
Pan
Bóg ma nieskończone możliwości. Osobiście wierzę, że nowa
niewyobrażalna rzeczywistość jest nie do pojęcia bez roślin,
kwiatów, drzew, zwierząt. W dziejach chrześcijaństwa było wielu
ludzi, którzy wierzyli w to, że przyroda zmartwychwstanie, że
zwierzęta, które lubimy, z którymi człowiek związał kawałek
swojego życia, które mu towarzyszyły – że one również
zmartwychwstaną. Jeżeli więzi między ludźmi nie zginą w
przyszłym świecie, to chyba mamy prawo sądzić, że poprzez
przyjaźń z człowiekiem również i stworzenie zostanie ocalone.
Nie boję się mówić w ten sposób. Przecież największe tajemnice
wiary zostały wyrażone za pomocą symboliki zwierzęcej: Chrystus
jest nazwany Barankiem, Duch Święty ukazuje się jako gołębica.
Wacław
Hryniewicz
Subskrybuj:
Posty (Atom)