niedziela, 25 stycznia 2015

Zaczytana

Spotkałam ją przed kilkunastu laty w jednej z zatłoczonych sal londyńskiej National Gallery. Na uboczu. Być może była tam podczas poprzedniej wizyty, ale wówczas ją minęłam chyba bez refleksji. Tym razem zobaczyłam Marię Magdalenę czytającą, cichutko siedząca wśród tłumu. Obok przechodzili zwiedzający, a ona była tam, nieobecna: czytała.
Siedziała na podłodze, na poduszce. Nie zwracała na nas uwagi. Czytała Godzinki, skupiona, spokojna, piękna. Obraz był jak lustro – byli tam inni ludzie, nieistotni. 


Jej smukłe palce, opuszczone powieki, półprzymknięte usta, kosmyki długich, rudoblond włosów wymykających się spod welonu, fałdy sukni, stojące obok naczynie na olejki – mówiły: jestem, ale mnie nie ma.
Nade wszystko mówiły o tym fragmenty sylwetek dwóch osób – mężczyzny w granatowym płaszczu i siedzącej kobiety w czerwieni.

Kompozycja obrazu była porażająco nowoczesna, niemożliwa w czasach Rogiera van der Weyden. Nie w połowie XV wieku. Nawet nie w wieku XIX. Jego fragmentaryczność nie była przez artystę zamierzona, lecz nieoczekiwanie stała się atutem obrazu, czyniąc zeń intymny portret, zapis chwili, metaforę życia kontemplacyjnego.

To był ołtarz na dębowych deskach, sacra conversazione z Madonną z Dzieciątkiem, świętym Józefem i świętą Katarzyną. Dwa inne fragmenty są w Lizbonie. Londyńska Maria Magdalena jest najdoskonalsza. A przecież przez wiele lat tło obrazu było ukryte pod warstwą czarnobrązowej farby...

Jeśli jestem postacią z obrazu, to właśnie nią. Zaczytaną.

Ilustracja: wikimedia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz