Mieliśmy
wtedy szesnaście lat. Wróciliśmy po
wakacjach do szkoły. Jej wysokie, tonące w półmroku wnętrza już
nie były obce i tajemnicze, jak przed rokiem. Należały do nas,
podobnie jak widok drzew za oknem i ledwo tłumione odgłosy ruchu
ulicznego. Byliśmy już sobie bliscy i żal, że wakacje się
skończyły, przygasł szybko. Pamiętam niecierpliwość, z jaką
szedłem do szkoły. Ciekawość, co się zdarzyło innym i czy
przedwakacyjne sympatie znów ożyją. Pierwszego dnia dyrektor nas
przywitał na boisku i poszliśmy do klas. Wakacje szybko stały się
przeszłością, pochłonęło nas bez reszty szkolne życie.
Ona
pojawiła się później, po kilku dniach. Pamiętam nawet, że było
to podczas nużącej i nielubianej lekcji matematyki. Nielubianej
przez większość z nas i chyba także przez nauczycielkę, która
sprawiała wrażenie, jakby uczenie nas tego przedmiotu było
dotkliwą i niezasłużoną karą, od której gorsze mogło być
tylko jedno: bycie naszą wychowawczynią. A że spotkały ją naraz
obydwa te nieszczęścia, dawała to odczuć na każdym kroku - zwano
nas zresztą z tego powodu „tresowaną klasą”. Tym razem też
żandarmskim tonem udzielała nam jakichś pouczeń. I wtedy
otworzyły się drzwi.
Weszła
wicedyrektorka, za nią dziewczyna.
Dziewczynka.
Krucha i drobna.
Madonna
Rafaela.
W
zapadłej nagle ciszy słyszeliśmy własne przyspieszone oddechy.
Patrzyliśmy
na nią. Ciemne, półdługie, lśniące włosy. Bardzo jasna skóra.
I oczy, ciemne oczy, które dopiero z bliska ujawniały swój
prawdziwy kolor: granatowoniebieski.
Dziewczyna
przedstawiła się. Nosiła piękne nazwisko. Jakimkolwiek innym
zastąpiłbym je teraz, nie zabrzmi tak, jak to prawdziwe. Dlatego
zostanie Marią.
Byłem
tam, w Miasteczku, na dziesięcioleciu matury. Józek i Ewa dotarli
prawie do wszystkich. Do chłopaka, który był z nami tylko w
pierwszej klasie; i tej sporej gromadki, która wyjechała na stałe
do Niemiec.
-
Pamiętacie Marię? - zapytała przy stole Karolina.
-
A któż by nie pamiętał Marii? - roześmiał się Zbynio. Inni nie
powiedzieli nic, lecz zdradził ich wyraz twarzy, nagle u wszystkich
podobny.
-
Więc dlaczego jej tutaj nie ma? Próbowaliście ją odnaleźć? -
nalegała.
-
Pewnie zmieniła nazwisko - niejasno próbował tłumaczyć się
Józek, uciekając wzrokiem w bok.
Nie
mógł przecież powiedzieć prawdy: bał się. Tak, jak balibyśmy
się wszyscy, wiedząc, że ona tutaj będzie. Tego, że skoczymy
sobie do oczu... albo tego, że ona teraz, po latach, okaże się
zwyczajną kobietą.
I
jeszcze tego, że dziewczyny mogłyby nam tego nie wybaczyć. Jedna
Karolina...
Wtedy,
kiedy Maria przedstawiła się klasie, Bożena powiedziała do
Karoliny: będę z nią siedzieć. Nosi takie piękne nazwisko.
Karolina poczuła się dziwnie, nie bardzo rozumiała, jak może
nagle odejść, rozstać się z koleżanką z ławki dla kogoś, o
kim nic nie wie, ale tego nie skomentowała. Na razie wychowawczyni
posadziła Marię w pierwszym rzędzie.
Do
końca lekcji nic już nie słyszałem. Dwa rzędy przed sobą
widziałem ciemne, lśniące włosy, opadające na szczupłe ramiona
w granatowym sweterku. Czekaliśmy na dzwonek, jak podczas
najgorszego odpytywania.
Nie
wiem, jak zniosły to dziewczyny. Przez tydzień chodziliśmy za nią
jak sfora psów. Śledziliśmy każdy jej ruch. Nie pamiętam, by
któryś się oparł. Nie mówiła wiele. Słuchała. Siadała na
parapecie i pozwalała się adorować. Pewnie cały czas nas
taksowała, a my staraliśmy się wywrzeć jak najlepsze wrażenie.
Musiała wybrać. Gdyby nie wybrała, nie dalibyśmy jej spokoju.
Oczywiście
pojawiły się plotki. Dziewczyna z równoległej klasy mieszkała w
tym samym domu, co Maria. Przyjechała na rok do wujostwa, raczej nie
zostanie dłużej. Musiała wyjechać, bo narobiła sobie kłopotów.
Jakich? Nikt nie wiedział. Domyślaliśmy się różnych rzeczy. My,
w Miasteczku, byliśmy niewinni i naiwni. W drugiej licealnej wielu z
nas nie znało jeszcze smaku alkoholu.
Może byli tacy, którzy już spali z dziewczyną, ale jakoś nikt
się tym za bardzo nie chwalił. A narkotyki znaliśmy tylko z
amerykańskich filmów.
Maria,
gość z wielkiego świata, niosła ze sobą tajemniczą aurę.
Zepsucia? Niebezpieczeństwa? Nieposłuszeństwa?
Pod
tym ubiorem grzecznej dziewczynki było ciało, o którym marzyliśmy.
Pełne piersi, jakby za ciężkie dla wątłych ramion. Kształtne
biodra. Szczupłe nogi, długie jak u źrebaka. Miękka taneczność
ruchów. Czasem niby bezwiednie podciągała białe pończochy
(pończochy!) pod granatową układaną spódniczką. Czułem, że
zaraz zemdleję, krew uderzała mi do głowy.
Była
istotą z innego świata. Miała, drobne, szczupłe dłonie i
maleńkie stopy. Przybywała z dziewiętnastowiecznych kamienic o
wysokich pokojach w amfiladzie, w których stały serwantki pełne
starej porcelany, a na ścianach wisiały kossaki i mehoffery. Była
porcelanową lalką, ale i niegrzeczną dziewczynką, która tak
nabroiła, że trzeba było ja wysłać daleko od domu, a my
marzyliśmy, by nam pokazała, jak być niegrzecznym i robiła z
nami to, co nam się śniło przez te wszystkie noce, od chwili, gdy
weszła do naszej klasy podczas lekcji matematyki.
Musiała
wybrać. Napięcie nieubłaganie rosło, a dziewczyny, coraz bardziej
rozbawione amokiem, w jaki wpadliśmy, przyglądały się nam z
irytacją i politowaniem. Czy czuły zazdrość? Może niektóre.
Byliśmy klasą kumpli, wszystko, co robiliśmy razem, to były
wspólne powroty ze szkoły, wyjścia do kina i niewinne przytulanki
na szkolnych zabawach. Jeszcze nie zaczął się okres prywatek,
zaciemnionych pokoi, pościelowej muzyki i nieznośnie
słodkich, podniecających poszukiwań, więc kiedy nasze koleżanki,
towarzyszki rowerowych wypraw i wspólniczki szkolnych buntów
zobaczyły nas w tym stanie, musiały być trochę zniesmaczone.
Niektóre
nie umiały ukryć zazdrości, to prawda. Było kilka pretendentek do
roli gwiazdy i nie da się ukryć, że Maria je zaćmiła. Nic nie
mówiąc: po prostu będąc tam.
W
końcu wybrała.
Nie
uwierzycie, kogo.
Marek
był niepozornym, drobnym chłopakiem. Zdolny, ale w tej klasie
kujonów należał do średniaków. Lubiliśmy go za koleżeństwo i
uczynność. Miał w sobie delikatność, wrażliwość, jakiś
rodzaj kruchości. Może właśnie dlatego Maria go wybrała:
wiedząc, że musi wybrać jak najprędzej i bojąc się, że popełni
błąd. A może się mylę? Może... Ale jak w tej sytuacji
wytłumaczyć dalszy rozwój wydarzeń?
Karolina
i Marek chodzili razem do podstawówki. Nadal się lubili, było to
nie tylko wynikiem długoletniej znajomości; łączyło ich
wspomnienie wspólnego, jeszcze dziecięcego zauroczenia, fascynacji,
która trwała między nimi przez kilka lat. Liściki wysyłane na
lekcjach, wymiana fotografii, spacery po parku. Cudowne i niewinne,
westchnęła Karolina, gdy na dziesięcioleciu zabrakło Marka.
A
wtedy? Tej jesieni wczesnych lat siedemdziesiątych? Któregoś dnia
Marek i Maria po prostu wyszli razem ze szkoły. Odpadliśmy.
Po
kilku dniach przed szkołą zaczął pojawiać się kolega Karoliny i
Marka z podstawówki, Andrzej z technikum mechanicznego. Tamta ich
klasa była zgraną paczką rozrabiaków, postrachem nauczycieli.
Wychowawców zmieniano im kilka razy, a i tak cieszyli się opinią
najgorszej klasy w szkole. Kilkoro z nich ciągle trzymało się
razem. Trochę im zazdrościłem: moi dawni kumple żyli teraz
w innych światach.
Chodzili
tak we czwórkę: po lekcjach szli do „Eskimosa” albo do „Miłej”.
Można tam było siedzieć przy szklance herbaty choćby parę
godzin. Czasem spacerowali po rozległym miejskim parku - widywałem
ich grając w tenisa - Marek i Maria przodem, za nimi w pewnej
odległości Karolina i Andrzej. Machaliśmy do siebie, próbowałem
grać dalej, gubiłem piłki, przegrywałem. Wieczorem leżąc na
łóżku przywoływałem jej obraz, jej granatowe oczy, szept i
uśmiech, kiedy podczas klasówki z chemii prosiła mnie o
podpowiedź. Nie mogłem zasnąć, nie mogłem nikomu o tym
opowiedzieć, choć wiedziałem, że nie jestem odosobniony. Przecież
widziałem ten łakomy wzrok, jakim patrzyli na nią, gdy
przechodziła, te dumne i spłoszone spojrzenia, gdy zwracała się
do któregoś z nas. Niektórzy wygadywali o niej niestworzone
rzeczy, lecząc w ten sposób wyimaginowane rany, zadane przez Marię
ich miłości własnej. Wolałem milczeć, by nie wydać się
żałosnym.
Trwało
to parę miesięcy. Kibicowaliśmy, czujni na wypadek, gdyby
przyszedł czas na zmianę warty. Tyle, że żaden z nas nie
zauważył, kiedy ten czas nadszedł, nawet Karolina. Powinna była
się domyślić, ale chyba nie miało to dla niej znaczenia. Kiedyś
Maria zapytała ją, czy podoba jej się Andrzej. Był przystojnym
facetem, wysoki, barczysty, o ładnej twarzy i falujących ciemnych
włosach. Pierwszy w Miasteczku miał jasnoniebieskie wranglery,
przedmiot zazdrości obu płci. Podobał się dziewczynom, ale dla
Karoliny był wyłącznie przyjacielem i ceniła to sobie, nie mając ochoty
ryzykować sprawdzonej przyjaźni dla podejrzanego przedsięwzięcia
zwanego „chodzeniem ze sobą”. Tak więc któregoś dnia...
panowie zamienili się rolami. Andrzej i Maria w pierwszej parze, a
za nimi Marek i Karolina w roli przyzwoitek. Najdziwniejsze, że w
najmniejszym stopniu nie wpłynęło to na ich wzajemne stosunki:
Andrzej i Marek byli nadal najbardziej lojalnymi kumplami. Tak, jakby
ta kobieta nie stała między nimi. Może nie stała?
A
potem skończył się rok szkolny i motyl odleciał. Nie zostawiła
swojego adresu, nie napisała do nikogo, nawet do Karoliny. Maria
nigdy nic o sobie nie mówiła, powiedziała mi potem Karolina, nie
opowiadała o przeszłości ani o tym, co jest dla niej ważne, po
prostu wracałyśmy razem ze szkoły, rozmawiając o byle czym. Przez
tyle lat nie myślałam o niej. Byłam wiele razy w tamtych stronach,
a nawet nie przyszło mi do głowy, żeby odszukać jej numer
telefonu. Myślisz, że zmieniła nazwisko? Ja bym nie zmieniła.
Było takie piękne.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.