czwartek, 31 grudnia 2015

Przejście przez strumień (6)

Mieliśmy wtedy szesnaście lat. Wróciliśmy po wakacjach do szkoły. Jej wysokie, tonące w półmroku wnętrza już nie były obce i tajemnicze, jak przed rokiem. Należały do nas, podobnie jak widok drzew za oknem i ledwo tłumione odgłosy ruchu ulicznego. Byliśmy już sobie bliscy i żal, że wakacje się skończyły, przygasł szybko. Pamiętam niecierpliwość, z jaką szedłem do szkoły. Ciekawość, co się zdarzyło innym i czy przedwakacyjne sympatie znów ożyją. Pierwszego dnia dyrektor nas przywitał na boisku i poszliśmy do klas. Wakacje szybko stały się przeszłością, pochłonęło nas bez reszty szkolne życie.
Ona pojawiła się później, po kilku dniach. Pamiętam nawet, że było to podczas nużącej i nielubianej lekcji matematyki. Nielubianej przez większość z nas i chyba także przez nauczycielkę, która sprawiała wrażenie, jakby uczenie nas tego przedmiotu było dotkliwą i niezasłużoną karą, od której gorsze mogło być tylko jedno: bycie naszą wychowawczynią. A że spotkały ją naraz obydwa te nieszczęścia, dawała to odczuć na każdym kroku - zwano nas zresztą z tego powodu „tresowaną klasą”. Tym razem też żandarmskim tonem udzielała nam jakichś pouczeń. I wtedy otworzyły się drzwi.
Weszła wicedyrektorka, za nią dziewczyna.
Dziewczynka. Krucha i drobna. 
Madonna Rafaela.
W zapadłej nagle ciszy słyszeliśmy własne przyspieszone oddechy.
Patrzyliśmy na nią. Ciemne, półdługie, lśniące włosy. Bardzo jasna skóra. I oczy, ciemne oczy, które dopiero z bliska ujawniały swój prawdziwy kolor: granatowoniebieski.
Dziewczyna przedstawiła się. Nosiła piękne nazwisko. Jakimkolwiek innym zastąpiłbym je teraz, nie zabrzmi tak, jak to prawdziwe. Dlatego zostanie Marią.
Byłem tam, w Miasteczku, na dziesięcioleciu matury. Józek i Ewa dotarli prawie do wszystkich. Do chłopaka, który był z nami tylko w pierwszej klasie; i tej sporej gromadki, która wyjechała na stałe do Niemiec.
- Pamiętacie Marię? - zapytała przy stole Karolina.
- A któż by nie pamiętał Marii? - roześmiał się Zbynio. Inni nie powiedzieli nic, lecz zdradził ich wyraz twarzy, nagle u wszystkich podobny.
- Więc dlaczego jej tutaj nie ma? Próbowaliście ją odnaleźć? - nalegała.
- Pewnie zmieniła nazwisko - niejasno próbował tłumaczyć się Józek, uciekając wzrokiem w bok.
Nie mógł przecież powiedzieć prawdy: bał się. Tak, jak balibyśmy się wszyscy, wiedząc, że ona tutaj będzie. Tego, że skoczymy sobie do oczu... albo tego, że ona teraz, po latach, okaże się zwyczajną kobietą.
I jeszcze tego, że dziewczyny mogłyby nam tego nie wybaczyć. Jedna Karolina...

Wtedy, kiedy Maria przedstawiła się klasie, Bożena powiedziała do Karoliny: będę z nią siedzieć. Nosi takie piękne nazwisko. Karolina poczuła się dziwnie, nie bardzo rozumiała, jak może nagle odejść, rozstać się z koleżanką z ławki dla kogoś, o kim nic nie wie, ale tego nie skomentowała. Na razie wychowawczyni posadziła Marię w pierwszym rzędzie.
Do końca lekcji nic już nie słyszałem. Dwa rzędy przed sobą widziałem ciemne, lśniące włosy, opadające na szczupłe ramiona w granatowym sweterku. Czekaliśmy na dzwonek, jak podczas najgorszego odpytywania.
Nie wiem, jak zniosły to dziewczyny. Przez tydzień chodziliśmy za nią jak sfora psów. Śledziliśmy każdy jej ruch. Nie pamiętam, by któryś się oparł. Nie mówiła wiele. Słuchała. Siadała na parapecie i pozwalała się adorować. Pewnie cały czas nas taksowała, a my staraliśmy się wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Musiała wybrać. Gdyby nie wybrała, nie dalibyśmy jej spokoju.
Oczywiście pojawiły się plotki. Dziewczyna z równoległej klasy mieszkała w tym samym domu, co Maria. Przyjechała na rok do wujostwa, raczej nie zostanie dłużej. Musiała wyjechać, bo narobiła sobie kłopotów. Jakich? Nikt nie wiedział. Domyślaliśmy się różnych rzeczy. My, w Miasteczku, byliśmy niewinni i naiwni. W drugiej licealnej wielu z nas nie znało jeszcze smaku alkoholu. Może byli tacy, którzy już spali z dziewczyną, ale jakoś nikt się tym za bardzo nie chwalił. A narkotyki znaliśmy tylko z amerykańskich filmów.
Maria, gość z wielkiego świata, niosła ze sobą tajemniczą aurę. Zepsucia? Niebezpieczeństwa? Nieposłuszeństwa?
Pod tym ubiorem grzecznej dziewczynki było ciało, o którym marzyliśmy. Pełne piersi, jakby za ciężkie dla wątłych ramion. Kształtne biodra. Szczupłe nogi, długie jak u źrebaka. Miękka taneczność ruchów. Czasem niby bezwiednie podciągała białe pończochy (pończochy!) pod granatową układaną spódniczką. Czułem, że zaraz zemdleję, krew uderzała mi do głowy.
Była istotą z innego świata. Miała, drobne, szczupłe dłonie i maleńkie stopy. Przybywała z dziewiętnastowiecznych kamienic o wysokich pokojach w amfiladzie, w których stały serwantki pełne starej porcelany, a na ścianach wisiały kossaki i mehoffery. Była porcelanową lalką, ale i niegrzeczną dziewczynką, która tak nabroiła, że trzeba było ja wysłać daleko od domu, a my marzyliśmy, by nam pokazała, jak być niegrzecznym i robiła z nami to, co nam się śniło przez te wszystkie noce, od chwili, gdy weszła do naszej klasy podczas lekcji matematyki. 
Musiała wybrać. Napięcie nieubłaganie rosło, a dziewczyny, coraz bardziej rozbawione amokiem, w jaki wpadliśmy, przyglądały się nam z irytacją i politowaniem. Czy czuły zazdrość? Może niektóre. Byliśmy klasą kumpli, wszystko, co robiliśmy razem, to były wspólne powroty ze szkoły, wyjścia do kina i niewinne przytulanki na szkolnych zabawach. Jeszcze nie zaczął się okres prywatek, zaciemnionych pokoi, pościelowej muzyki i nieznośnie słodkich, podniecających poszukiwań, więc kiedy nasze koleżanki, towarzyszki rowerowych wypraw i wspólniczki szkolnych buntów zobaczyły nas w tym stanie, musiały być trochę zniesmaczone.
Niektóre nie umiały ukryć zazdrości, to prawda. Było kilka pretendentek do roli gwiazdy i nie da się ukryć, że Maria je zaćmiła. Nic nie mówiąc: po prostu będąc tam.
W końcu wybrała.
Nie uwierzycie, kogo.
Marek był niepozornym, drobnym chłopakiem. Zdolny, ale w tej klasie kujonów należał do średniaków. Lubiliśmy go za koleżeństwo i uczynność. Miał w sobie delikatność, wrażliwość, jakiś rodzaj kruchości. Może właśnie dlatego Maria go wybrała: wiedząc, że musi wybrać jak najprędzej i bojąc się, że popełni błąd. A może się mylę? Może... Ale jak w tej sytuacji wytłumaczyć dalszy rozwój wydarzeń?
 
Karolina i Marek chodzili razem do podstawówki. Nadal się lubili, było to nie tylko wynikiem długoletniej znajomości; łączyło ich wspomnienie wspólnego, jeszcze dziecięcego zauroczenia, fascynacji, która trwała między nimi przez kilka lat. Liściki wysyłane na lekcjach, wymiana fotografii, spacery po parku. Cudowne i niewinne, westchnęła Karolina, gdy na dziesięcioleciu zabrakło Marka.
A wtedy? Tej jesieni wczesnych lat siedemdziesiątych? Któregoś dnia Marek i Maria po prostu wyszli razem ze szkoły. Odpadliśmy.
Po kilku dniach przed szkołą zaczął pojawiać się kolega Karoliny i Marka z podstawówki, Andrzej z technikum mechanicznego. Tamta ich klasa była zgraną paczką rozrabiaków, postrachem nauczycieli. Wychowawców zmieniano im kilka razy, a i tak cieszyli się opinią najgorszej klasy w szkole. Kilkoro z nich ciągle trzymało się razem. Trochę im zazdrościłem: moi dawni kumple żyli teraz w innych światach.
Chodzili tak we czwórkę: po lekcjach szli do „Eskimosa” albo do „Miłej”. Można tam było siedzieć przy szklance herbaty choćby parę godzin. Czasem spacerowali po rozległym miejskim parku - widywałem ich grając w tenisa - Marek i Maria przodem, za nimi w pewnej odległości Karolina i Andrzej. Machaliśmy do siebie, próbowałem grać dalej, gubiłem piłki, przegrywałem. Wieczorem leżąc na łóżku przywoływałem jej obraz, jej granatowe oczy, szept i uśmiech, kiedy podczas klasówki z chemii prosiła mnie o podpowiedź. Nie mogłem zasnąć, nie mogłem nikomu o tym opowiedzieć, choć wiedziałem, że nie jestem odosobniony. Przecież widziałem ten łakomy wzrok, jakim patrzyli na nią, gdy przechodziła, te dumne i spłoszone spojrzenia, gdy zwracała się do któregoś z nas. Niektórzy wygadywali o niej niestworzone rzeczy, lecząc w ten sposób wyimaginowane rany, zadane przez Marię ich miłości własnej. Wolałem milczeć, by nie wydać się żałosnym.
Trwało to parę miesięcy. Kibicowaliśmy, czujni na wypadek, gdyby przyszedł czas na zmianę warty. Tyle, że żaden z nas nie zauważył, kiedy ten czas nadszedł, nawet Karolina. Powinna była się domyślić, ale chyba nie miało to dla niej znaczenia. Kiedyś Maria zapytała ją, czy podoba jej się Andrzej. Był przystojnym facetem, wysoki, barczysty, o ładnej twarzy i falujących ciemnych włosach. Pierwszy w Miasteczku miał jasnoniebieskie wranglery, przedmiot zazdrości obu płci. Podobał się dziewczynom, ale dla Karoliny był wyłącznie przyjacielem i ceniła to sobie, nie mając ochoty ryzykować sprawdzonej przyjaźni dla podejrzanego przedsięwzięcia zwanego „chodzeniem ze sobą”. Tak więc któregoś dnia... panowie zamienili się rolami. Andrzej i Maria w pierwszej parze, a za nimi Marek i Karolina w roli przyzwoitek. Najdziwniejsze, że w najmniejszym stopniu nie wpłynęło to na ich wzajemne stosunki: Andrzej i Marek byli nadal najbardziej lojalnymi kumplami. Tak, jakby ta kobieta nie stała między nimi. Może nie stała?
A potem skończył się rok szkolny i motyl odleciał. Nie zostawiła swojego adresu, nie napisała do nikogo, nawet do Karoliny. Maria nigdy nic o sobie nie mówiła, powiedziała mi potem Karolina, nie opowiadała o przeszłości ani o tym, co jest dla niej ważne, po prostu wracałyśmy razem ze szkoły, rozmawiając o byle czym. Przez tyle lat nie myślałam o niej. Byłam wiele razy w tamtych stronach, a nawet nie przyszło mi do głowy, żeby odszukać jej numer telefonu. Myślisz, że zmieniła nazwisko? Ja bym nie zmieniła. Było takie piękne.
 
Zapaliliśmy znicz na grobie Marka. Obok kwitł krzak dzikiej róży. 

Odcinek 5
Odcinek 7  

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

 

2 komentarze: