Nie wiem, kim jesteście, moi Czytelnicy, ale dobrze, że jesteście. Nie wiem, jakiej oczekujecie opowieści, Wy nie wiecie, dokąd Was zaprowadzi.
Skąd się wzięła ta opowieść? Pisałam "Pamiętasz?", wtedy jeszcze pod innym tytułem. W drugiej części postanowiłam wcielić się w Jeana, bo przecież powieść była poszukiwaniem prawdy o nas. To było niezwykłe. Stałam się nim.
A potem, kiedy tamta powieść definitywnie się skończyła, a kończyła się kilka razy, poczułam, że jest jeszcze jedna historia, którą chcę opowiedzieć. Co mają z sobą wspólnego?
Poza scenerią i postaciami drugoplanowymi jest to cień refleksji o Historii, tej belle dame sans merci, bezlitośnie przypominającej nam, że jesteśmy tylko pyłem na jej stopach.
I jeszcze myśl, że właśnie dlatego warto być odważnym...
***
Wakacje...
Lato zawsze było podwójne. Jakby przecięte na połowę podróżą
pociągiem. Pod koniec lipca matka pakowała walizki, układając w
nich starannie uprasowane rzeczy. Jedna walizka dla niej, druga dla
nas obu. Pozwalała mi zabrać kilka zabawek, najczęściej był to
miś, stara, zniszczona lokomotywa, plastikowe klocki i jakieś
podarte, poplamione książki, z tych najukochańszych.
Jeszcze
mam pod powiekami tamten obraz, matka w sukience o bufiastym,
marszczonym dole, dwuwarstwowej. Zewnętrzna, przezroczysta warstwa
drukowana była w małe kwiatki. Do sukienki miała bolerko, krótki
żakiecik z tego samego materiału. Kremowe korale, w których
wrzecionowate paciorki rozdzielone były małymi kuleczkami (kiedy
zerwała się żyłka, pozwalała mi je nawlekać). Nosiła białe
szpilki, głośno stukające metalowymi okuciami, kiedy szła.
Lubiłem bawić się zamkiem jej lakierowanej torebki: trzaskał przy
zamykaniu. Kiedy byłem małym chłopcem, mama była najpiękniejszą
kobietą na świecie.
-
Dlaczego się tak stroisz na podróż? - irytował się ojciec.
Mama
uśmiechała się nic nie mówiąc.
Długo
jechaliśmy autobusem, czasem w tłoku. Było mi trochę niedobrze,
gorąco, chciało mi się siusiu i pić. Z drugiej strony myśl o
tym, że już wkrótce znajdę się w pociągu, pomagała mi znieść
to wszystko bez skargi. Pociąg był moją miłością od pierwszego
wejrzenia. Postanowiłem zostać maszynistą, mimo żartów ojca i
obojętności matki. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że nie
podzielają mojego zachwytu. Dlaczego ojciec przez całą drogę
czyta gazetę, a matka rozmawia z obcymi kobietami o jakichś nudnych
sprawach? Jak to możliwe, że nie dostrzegają tego fascynującego
widowiska za oknem?
Czasem
przychodziła mi do głowy straszna myśl: na pewno nie jestem ich
dzieckiem. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że tak bardzo się
różnimy? Że każą mi robić rzeczy, które napawają mnie odrazą,
kiedy przecież widzą, że właśnie liczę furmanki na wiejskiej
drodze i jeszcze staram się osobno liczyć jedno- a osobno dwukonne?
Że staram się rozpoznać marki nielicznych samochodów: warszawa,
syrenka, skoda octavia. I nie przeoczyć bawiących się przy torach
dzieci, które na widok pociągu stawały rzędem i machały do nas
(trzeba im też pomachać). Właśnie w takich momentach matka
potrafiła nagle zapytać, czy nie jestem głodny, a może chcę pić?
Mogłem ostatecznie jeść i pić patrząc przez okno (właśnie
mijaliśmy kościół otoczony drzewami, a za nim cmentarz).
Najgorsze przychodziło potem, po jedzeniu trzeba było wytrzeć
buzię (poślinioną chusteczką, nienawidziłem tego) i wreszcie
padało sakramentalne pytanie, czy nie chce mi się siusiu.
Oczywiście, chciało mi się, ale przecież nie mogłem teraz wyjść,
właśnie teraz, kiedy polną drogą wzdłuż torów jechał
mężczyzna na karym koniu, a za nim rzędem szły: czerwonobrązowa
krowa z cielakiem, dwie białe kozy i rudy, kudłaty pies!
Zaprzeczałem, ale mama widziała przecież moje zaciśnięte kolana
i wyraz determinacji w oczach, więc niemal siłą odciągała mnie
od okna (nie płakałem, choć gniew i żal zaciskały mi gardło).
Pędem rzucałem się w stronę toalety, dobrze, że była wolna;
spodenki miałem na szelkach, zapinane na guziki, a wpuszczona do
nich koszulka była za długa. Oczywiście był już najwyższy czas,
mama wiedziała, ale nie powiedziała nic, wybiegałem na korytarz i
przylepiałem nos do szyby, bo oto widać było coraz bardziej zwartą
zabudowę jakiegoś przedmieścia, więc już na korytarzu mama
doprowadzała mnie do porządku, dopinając spodenki, szła zwilżyć
chusteczkę i wycierała mi twarz i dłonie. Pociąg zwalniał,
mijaliśmy przejazd kolejowy z opuszczonym szlabanem, na drodze
autobus san, kierowca otworzył drzwi i rozmawiał z rowerzystą, za
autobusem stały dwie furmanki, koń zaprzężony do jednej z nich
miał cętkowaną, biało-czarną sierść, muszę zapytać pana
Waldka, jak się nazywa taki koń. Na korytarzu pojawiał się
konduktor, mama wciągała mnie do przedziału, zaraz ludzie będą
wysiadać, my jeszcze nie, więc zajmowałem swoje miejsce przy
oknie. Kiedy dojedziemy, będzie się ściemniać, zasnę po drodze
przytulony do mamy, obudzę się na chwilę, gdy babcia będzie mnie
rozbierać i kłaść w czystej, chłodnej, sztywnej od krochmalu
pościeli, znów zapadnę w sen, z którego obudzi mnie zapach kakao
i drożdżowych bułeczek, i wrzask ptaków w sadzie za oknem.
To,
co mnie w tych podróżach fascynowało, dorośli zdawali się
przyjmować obojętnie, jako coś oczywistego. Tu, na Wsi, wszystko
było inne, choć takie same z pozoru były pola i lasy wokół.
Najlepiej
było to widoczne z okien pociągu: wyjeżdżaliśmy z dworca, a
wysokie kamienice z poczerniałej cegły niemal podchodziły pod
tory, można było zajrzeć w okna, zobaczyć, co dzieje się na
ciemnawych podwórkach. Przez prześwity ulic widać było
przecznice, tory tramwajowe, czerwone autobusy stojące na światłach.
Potem kamienice stawały się niższe, ulice spokojniejsze, ale ni
stąd ni zowąd wyłaniały się zabudowania fabryczne, ogromne hale
z czarnymi od sadzy i kurzu szybami. Tajemnicze taśmociągi biegły
między budynkami, hałdy węgla i innych niepojętych materiałów
zajmowały wielkie place, po których w wypełnionych błotem
koleinach krążyły ciężarówki. Czasem można było zobaczyć
koparkę czy betoniarkę, przy których uwijali się ludzie w
kufajkach i kaskach. Kolejne miasta były podobne, choć stopniowo
stawały się coraz mniejsze, aż następowała przerwa, pustkowie:
kilometry ugorów, skarlałe brzozowe i świerkowe zagajniki.
Powoli
wjeżdżaliśmy w inny świat. Pola, pastwiska, coraz bujniejsze
lasy. A wraz z nimi zmieniała się zabudowa: miasteczka miniaturowe,
przycupnięte nieśmiało przy torach. Znałem takie miasteczka,
takie było Zarzecze, do którego czasem jeździliśmy będąc u
babci. Próżno by tu szukać miejskich autobusów czy tramwaju! Nie
było kamienic z czerwonej cegły, z wieżyczkami, loggiami i
galeryjkami. Wokół rynku, którego środek zajmował skwerek wokół
niczym się nie wyróżniającego pomnika, stały domki
jednopiętrowe, wąskie, których partery zajmowały ciasne sklepiki.
Wieczorem zamykano ich drewniane okiennice. Niektóre z tych
przyrynkowych domów były tak stare, że chyliły się niemal ku
ziemi, podtrzymywane chyba tylko siłą woli właścicieli. Czasem
któryś miał szczęście, z jakiegoś powodu tynkowano go na
kolorowo: ulubione barwy, pamiętam, to był jasny róż i beż, a
drewniane części malowano na olejno, zwykle łatwo dostępną farbą
w kolorze „orzech średni”.
Prawdziwa
egzotyka czekała jednak na wsi: drewniane chaty, pobielone lub
częściej pomalowane na niebiesko, przycupnięte pod strzechą, o
maleńkich izdebkach, do których światło wpadało przez niewielkie
okienka. Podwórza, niczym nie ogrodzone, na których bezładnie
rzucone leżały drwa, jakieś pordzewiałe sprzęty i naczynia, koła
do wozu i masa innych skarbów. Psy włóczyły się bez dozoru po
wsi i okolicy, a małe dzieci bawiły się przed domami w błocie.
Pamiętam, że im zazdrościłem, moje przemoczone buty czy podarte
spodnie to był powód do bury, mama nie kryła niezadowolenia.
Zastanawiałem się, czy ona nigdy nie była dzieckiem, że nie
rozumie, jaką rozkoszą jest taplanie się w kałuży po solidnej
ulewie?
Była
jeszcze jedna strona tej podróży, równie fascynująca jak to, co
widać: zmieniał się język. Z pozoru był ten sam, rozumiałem go
przecież, a jednak brzmiał inaczej.
Urzekała
mnie twarda, gardłowa wymowa i liczne obco brzmiące wyrazy w mowie
mieszkańców Miasteczka. Starałem się mówić jak oni, mimo
rozpaczliwych wysiłków mamy, która nie chciała do tego dopuścić,
choć sama zachowała pewne nawyki nie do wyplenienia. Poprawiała
mnie, oburzała się na każde nowe słówko, które przynosiłem z
przedszkola, ze szkoły. Na próżno: chciałem być taki sam, jak
oni, moi koledzy. Ona nie zdawała sobie sprawy, że była to sprawa
życia i śmierci. Nie mogłem przecież się przyznać, że dopóki
będę się od nich tak dotkliwie różnił, pozostanę obcym. Tym
bardziej nie mogłem powiedzieć ojcu: on był obcy, wyczuwałem to w
życzliwie protekcjonalnym tonie wujków, kiedy się do niego
zwracali, w żartach, które czasem robili przy stole. Czułem, że
gdyby nie mama, ojciec nie byłby w stanie pokonać tego dystansu,
choć starał się jak ja, tylko szło mu znacznie gorzej.
A
teraz jechaliśmy tam, gdzie mowa była miękka i śpiewna, a
przedmioty miały często inne nazwy. Zanim nauczyłem się je
rozpoznawać, doszło do wielu zabawnych nieporozumień. Zabawnych?
Znów byłem obcy, dzieci nie chciały się ze mną bawić. Po
tygodniu mówiłem już prawie jak one, ale cień pozostawał. Na
pozór byłem z nimi, a przecież tak bardzo się od nich różniłem.
Nie wiedziałem, gdzie jest moje miejsce.
Potem,
kiedy byłem starszy, wymyśliłem sobie zabawę: jestem podróżnikiem
w obcym kraju, obserwuję i opisuję tutejsze obyczaje. Gra wciągała,
chodziłem i obserwowałem, w myślach pisałem reportaże, całe
książki, widziałem je wydrukowane w serii „Naokoło świata”:
słynny podróżnik Tomasz i jego mrożące krew w żyłach przygody.
Tak, to był dobry pomysł, oni, moi prześladowcy, nie wiedzieli, że
ich opiszę, będą w mojej książce ciekawostką etnograficzną,
wtedy już znałem to słowo, a moja biblioteczka pełna była
książek zawierających opisy obyczajów dzikich plemion i wypraw w
najdalsze zakątki kuli ziemskiej. Czy nikt nie wpadł na ten prosty
pomysł, żeby pojechać pociągiem paręset kilometrów od domu i
zobaczyć, że to jest inny kraj?
A
po miesiącu u babki wracałem do domu i już wiedziałem, że przez
kilka pierwszych dni nie powinienem za dużo mówić, znów będą ze
zdziwieniem nasłuchiwać tego zaśpiewu, który tak wyraźnie
słychać było w mowie ojca, i który ja przez ten krótki czas
sobie mimowolnie przyswajałem.
Wahałem
się jednak. Oczywiście można to pogodzić, być podróżnikiem i
zajmować się także historią. Czytałem wtedy wszystko,
pochłaniałem książki jak odkurzacz, bez ładu i składu. Ojciec
pasjonował się historią, to było zaraźliwe, choć dla niego, jak
teraz myślę, był to rodzaj ucieczki. Bajeczna starożytność,
mimo jej okrucieństwa złagodzonego przez upływ czasu i - zdawałoby
się - nie przekraczającego ludzkiej miary. Choć to ostatnie nie
było już takie pewne.
Cokolwiek
przyniósł z biblioteki publicznej - ja na razie mogłem korzystać
tylko z dziecięcej - wyrywałem mu z rąk. Swetoniusz, Liwiusz,
Cezar, Tukidydes. Czytałem niewiele rozumiejąc, łapczywie,
bezładnie. Studiowałem przypisy, które nie wszystko mi wyjaśniały,
zadawałem ojcu pytania: nie zawsze umiał na nie odpowiedzieć.
Potem coraz częściej pytałem już tylko samego siebie.
Co
czuli przedstawiciele ginących cywilizacji, światów, które
musiały odejść? Etruskowie, Kartagińczycy, Aztekowie, Prusowie.
Czy zdawali sobie sprawę, że ich los był przesądzony - jak
przesądzony jest nasz los, coś mi podszeptywało. Jaki byłby nasz
świat, gdyby historia poszła inną drogą? Gdyby Sobieski spóźnił
się pod Wiedeń? Gdyby zwyciężył Hannibal? Albo, co gorsza, Adolf
H.?
Jak
to jest żyć w czasach, kiedy staje się historia? - pytałem
siebie.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz