sobota, 26 grudnia 2015

Przejście przez strumień (1)

Radość pisania... wejście w postać, pozwolenie jej, by decydowała o sobie. Mój bohater to chłopiec, mężczyzna. Pisząc o nim piszę też o sobie, ale przede wszystkim o nich, mężczyznach z mojego życia. Staram się zrozumieć i chyba mi się to udaje, bo po przeczytaniu "Przejścia przez strumień"  jeden z nich pyta: Skąd ty tyle o mnie wiesz?

Pisane dawno temu... 

*** 

Chmury pod nami jak arktyczny krajobraz. Spiętrzone białe wzgórza, rozległe śnieżne pola. Słońce niemal oślepia. Wchodzimy w chmurę, samolot drży, otacza nas brudnoszara wata. A potem!
Ziemia lśni w słońcu jak witraż. Barwne smugi pól wśród meandrów rzeki. Cień obłoków, przesuwający się po wzgórzach. Pasma dróg: nagłe rozbłyski w szybach samochodów.
Wracam do domu.

Wracam do domu. Do domu? Co to właściwie znaczy? Kiedyś nie miałem wątpliwości, słowo „dom” wywoływało natychmiast ciąg obrazów: ludzie, wnętrza, podwórze; pola za domem, długa, cienista jesionowa aleja, przy której stał. Wysoki, ceglany, o spadzistym dachu, otoczony ogrodem, gdzie krzewił się agrest i porzeczki, a na drzewach nigdy nie dojrzewały owoce; białe czereśnie nie nabierały rumieńca, agrest miał kwaśno-słodki smak, a jabłka, papierówki pojawiające się co drugi rok, były chrupkie i lekko cierpkie pod zieloną skórką. Dom pełen był stłumionych odgłosów, tupotu dziecięcych nóg na drewnianych schodach, na półpiętrach z oknami o kolorowych szybach; pełen był zapachów i wspomnień.
Jadąc pociągiem, patrząc przez okno, wypatrując znanych widoków powtarzałem sobie: do domu, do domu.
Ten dom, do którego wówczas wracałem, zamieszkują teraz obcy ludzie. Ci, co mieszkali tam ze mną, mają teraz swoje domy gdzie indziej. Zbudowali je, jak nasz dziadek zbudował tamten. A ja? Co ja zbudowałem?
Jadę, patrzę przez okno. Tak było zawsze, ten film rozwijający się za oknem, ta panorama przed oczami dziecka, łapczywie chłonącego zmieniające się co chwila widoki. Domy, drogi, lasy, ludzie i zwierzęta, samochody, stacje. Kiedy współpasażerowie próbowali nawiązać ze mną rozmowę, wymykałem się pod byle pretekstem na korytarz.
- Tomku, jesteś niegrzeczny, trzeba odpowiedzieć, kiedy ktoś cię o coś pyta - półgłosem beształa mnie matka, która już po chwili wychodziła za mną.
- Dlaczego? - pytałem, wcale nie chcąc usłyszeć odpowiedzi.
- Bo tak wypada, a teraz wróć do przedziału.
- Nie - odpowiadałem i patrzyłem na nią tym specjalnym spojrzeniem, zarezerwowanym na okoliczności wymagające szczególnego hartu ducha. Widząc smutek w jej oczach czułem się winny, ale myśl o torturze rozmowy z obcymi powstrzymywała mnie przed ustępstwem.
- Niedobry ten chłopak - wzdychała potem matka, kiedy szliśmy peronem w kierunku wyjścia. - Zachowuje się jak dzikus.
Ojciec, który przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, odpowiadał mrukliwie:
- Przesadzasz. O czym miał rozmawiać z tym babskiem?
Matka robiła wówczas minę, której znaczenie rychło nauczyłem się odczytywać. Patrzyła na nas obu, a potem zaciskała wargi. Jaki ojciec, taki syn, mówiło jej spojrzenie. Potrząsała głową, prostowała plecy i nie oglądając się wychodziła z dworca.

Najbardziej lubiliśmy bawić się na strychu. Oczywiście nie wówczas, kiedy świeciło słońce, na polach trwały żniwa, a w ogrodzie powoli dojrzewały czerwone i białe porzeczki. Ale w pochmurne dni był naszym tajemnym schronieniem, trzeba tylko było po cichutku otworzyć drzwi, tak by nie słyszała nas staruszka, mieszkająca na poddaszu. Z niezrozumiałych dla nas przyczyn sprzeciwiała się naszym wizytom na strychu, choć nigdy nie wchodziliśmy do jej części. Była lokatorką, a my (my!) właścicielami domu, więc ignorowaliśmy jej narzekanie, bo nie mogła nam niczego zabronić, ale kto chciałby z nią dyskutować? Otwieraliśmy drzwi wielkim kluczem i oto był nasz, rozległy, z dwoma okienkami, pełen skarbów! Nie zapalaliśmy światła: goła żarówka pod sufitem odzierała nasze sanktuarium z nastroju. W półmroku buszowaliśmy w gąszczu przedmiotów. Były tam stare meble, ubrania, książki z gotycką czcionką, wydzielające silną, ostrą woń stęchlizny. Szafa pełna dawno nie noszonych ubrań, krawatów, kapeluszy. Zepsute zabawki, umarłe kryształowe lustro odbijające cienie naszych sylwetek. Skarby powoli znikały, ale pozostawał widok z okien. Mogliśmy zobaczyć, kto jest na podwórzu, kto wchodzi po betonowych, z metalowymi okuciami stopniach ganku (z tych schodów spadłem kiedyś, rozbijając sobie kolana; bliznę mam do tej pory) i co się dzieje dalej, na polnej drodze, w połowie dystansu między nami a horyzontem. Stał tam dom, właściwie rudera, sklecona gospodarczym sposobem; ci ludzie byli bardzo biedni i trzymali się na uboczu; nie znaliśmy ich dzieci. Któregoś lata podczas wielkiej ulewy zawaliło im się piętro, ale nadal tam mieszkali, odizolowani, obojętni wobec reszty świata.
Dalej pod górę szło się ku niewielkiemu sosnowemu zagajnikowi, zwanemu remizą. Takie kępy drzew i krzewów rozsiane wśród pól można było spotkać w całej okolicy. Zakładał je przed laty jeden z hrabiów, właścicieli tutejszych dóbr, by były siedliskiem dla ptaków i drobnej zwierzyny. Nasza remiza była najlepszym w okolicy punktem widokowym na rozległe lasy, drogi, wsie. W południe, w upalne dni, wszystko drgało w gorącym powietrzu. Cały teren był zryty nie wiadomo przez kogo, pełen rowów i okopów. Siadywaliśmy tam na wzgórku, który nazwaliśmy wyspą. Sypaliśmy na dłonie oranżadę w proszku z papierowych torebek. Ku wieczorowi barwy stawały się coraz bardziej nasycone, a odległe krajobrazy odsłaniały się naszym oczom. Nad horyzontem wisiała wielka, świetlista kula, stopniowo czerwieniejąca. Na ziemię osuwał się mrok i chłód. Wracaliśmy do domu głodni, spragnieni, zmęczeni. Jeśli już było po żniwach, biegliśmy przez pole, na którym stały rzędem snopki, a później słoma w stogach; ściernie kłuły nas w bose stopy w sandałach.
Strych miał też drugie okienko, widać było z niego ulicę, prowadzącą do Miasteczka. Do miasta, iść do miasta, tak się u nas mówiło: choć nie czuliśmy się mieszkańcami wsi, nasza odrębność silnie tkwiła w świadomości. Tamtędy też wracało się z miasta, przystanek autobusowy znajdował się daleko, za zakrętem, więc bawiąc się na strychu nasłuchiwaliśmy, czy autobus już jedzie. Pojawiał się wśród drzew, szybko zjeżdżał w dół, zatłoczony. To był dopiero początek jego trasy, jechał dalej, mijał po drodze wsie i dojeżdżał do jednego z miast, w których bywaliśmy rzadko albo wcale.
Teraz wypatrywaliśmy, kto wraca do domu: bywało, że w perspektywie drogi pojawiała się sylwetka któregoś z rodziców, zbiegaliśmy na dół, dudniąc stopami po drewnianych schodach, wybiegaliśmy przed dom. Ktokolwiek to był, mógł przynieść ciekawe wiadomości, coś smacznego albo wysłać nas do sklepu po zakupy.
Sklepów było kilka: najbardziej lubiliśmy mały sklepik niedaleko naszego domu. Szło się najpierw w dół jesionową aleją, następnie należało skręcić w aleję kasztanową. Nie położono na niej asfaltu, stopy szybko pokrywały się pyłem. Domy były niższe, a w podwórzach stały maszyny rolnicze. Sklep znajdował się w niewielkim domku. Kiedy była kolejka, uważnie lustrowaliśmy zawartość witryn. Herbata Ulung albo Madras w szeleszczących torebkach ze sztywnego papieru. Kawa Robusta albo Marago. Bułki, śmietana, masło, cukier: jeśli zostały nam pieniądze, mogliśmy kupić oranżadę w proszku, landrynki, albo wymarzony kawałek pasiastej galaretki. Wracaliśmy wolno, delektując się ich słodyczą.
Było nas sześcioro i sześcioro było naszych rodziców. Mieszkaliśmy w jednym domu i bawiliśmy się razem na jednym podwórku. Oczywiście istniała między nami różnica wieku, ja należałem do młodszych, starsza trójka trzymała się osobno, ale ponieważ mieli obowiązek nas pilnować, spędzaliśmy wiele czasu razem (...)
Lubiliśmy rodzinne uroczystości: urodziny, komunie. Dla dzieci stawiano osobny stół, ale nie wypędzano nas z pokoju, gdzie siedzieli dorośli. Wujowie żartowali, powietrze wypełniała woń kawy i papierosów, wznoszono toasty. Na czworakach łaziliśmy pod stołem, było tam mroczno i duszno, świat z psiej perspektywy wydawał się niezwykle interesujący. Nikt nam nie zwracał uwagi, nikomu nie przeszkadzaliśmy, to były wyjątkowe okazje. Na co dzień reguły były jasne i o nieposłuszeństwie nie mogło być mowy.
Czasem mama zabierała mnie ze sobą do miasta; popołudniami lub w niedzielę, kiedy ojciec był w dłuższej delegacji. Starannie wybierała sukienkę, buty, zakładała pończochy, korale. Kładła za uszami kropelkę perfum z wysmukłej buteleczki. Szliśmy w górę alei, potem prosto aż do małego kościółka, właściwie kaplicy cmentarnej. Tam zaczynał się park miejski: kręte alejki, wzgórza, staw z fontanną, korty tenisowe. W małej zielonej budce w sezonie sprzedawano lody, ale tu słyszałem: nie teraz, dostaniesz w kawiarni.
Czekały tam na nią koleżanki z pracy, ciotki, jakieś obce kobiety: miały tysiące omawianych półgłosem niepojętych spraw. Godziny przy kawiarnianym stoliku: nuda osłodzona jedynie pucharem lodów z bitą śmietaną. Panie zamawiały „małą czarną” lub „małą białą”, paliły papierosy o silnym, duszącym zapachu. To były luksusowe papierosy, w eleganckich kartonowych pudełeczkach, nie „sporty”, które palili wujkowie, ale od ich woni robiło mi się niedobrze. Nawet mama paliła, stwierdzałem ze zgrozą. Nieśmiało prosiłem, byśmy już poszli: obrywałem za to burę. Cóż, lepsze to niż chodzenie po sklepach i czekanie, aż mama przymierzy kolejny tuzin sukienek. Nad stolikami unosił się dym, krzesło było twarde, zbliżał się wieczór. Czy lepiej byłoby zostać w domu? Przecież nie zawsze mogłem bawić się z kuzynami, czułem, kiedy traktowano mnie jak intruza. Dlaczego nie mam rodzeństwa? Tego tematu nie podejmowano.

Pamiętam ten kredens. Stał w kuchni wujostwa. Pomalowany olejną farbą, już nieco pożółkłą, o wytartym, pokrytym ceratą blacie. W górnych witrynach za kolorowymi szybkami nie było nic ciekawego, za to dolna szafka miała w sobie coś magicznego. Lubiłem ją otwierać i wdychać zapach: lekko kwaskowata woń czerstwego pieczywa, zapach smalcu ze skwarkami i drewna. I jeszcze coś nieokreślonego, co łączyły te wszystkie składniki w jeden cudowny konglomerat. Woń, której nigdzie indziej nie spotkałem, a którą teraz rozpoznałbym nieomylnie i bez wahania.
Kiedy wuj wracał z pracy, a nie czekał na niego obiad, wyjmował z kredensu chleb i smalec w ciężkim, polewanym buncloku. Ten smalec wujek robił sam, po chleb natomiast chodziliśmy do najdalszego sklepu, aż przy pegeerze, bo tam był najlepszy: dwukilowe bochny o ciemnej skórce i grubym, posypanym mąką spodzie. Wujek brał do ręki zakrzywiony, ostry rzeźnicki nóż, opierał bochenek na piersi i kroił na równe, cienkie kromki, kilka dla siebie i po jednej dla każdego z nas. Patrzyliśmy w napięciu, jak układał je na dużym, pokrytym ceratą stole. Potem brał deskę i kroił na niej cebulę w cieniutkie plastry. Smarował chleb smalcem, pokrywał plasterkami cebuli (nasze napięcie rosło, w miarę jak zapachy rozwijały swą moc) posypywał solą i obficie skrapiał maggi. Żaden obiad przygotowany przez mamę nie mógł się równać z tym niezwykłym przysmakiem. I żadna z mam nie umiała przyrządzić chleba ze smalcem tak, jak wujek Jerzy. 
© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz