Pisane dawno temu...
***
Chmury pod nami jak arktyczny krajobraz.
Spiętrzone białe wzgórza, rozległe
śnieżne pola. Słońce niemal oślepia. Wchodzimy w chmurę,
samolot drży, otacza nas brudnoszara wata. A potem!
Ziemia
lśni w słońcu jak witraż. Barwne smugi pól wśród meandrów
rzeki. Cień obłoków, przesuwający się po wzgórzach. Pasma dróg:
nagłe rozbłyski w szybach samochodów.
Wracam
do domu.
Wracam
do domu. Do domu? Co to właściwie znaczy?
Kiedyś nie miałem wątpliwości, słowo „dom” wywoływało
natychmiast ciąg obrazów: ludzie, wnętrza, podwórze; pola za
domem, długa, cienista jesionowa aleja, przy której stał. Wysoki,
ceglany, o spadzistym dachu, otoczony ogrodem, gdzie krzewił się
agrest i porzeczki, a na drzewach nigdy nie dojrzewały owoce; białe
czereśnie nie nabierały rumieńca, agrest miał kwaśno-słodki
smak, a jabłka, papierówki pojawiające się co drugi rok, były
chrupkie i lekko cierpkie pod zieloną skórką. Dom pełen był
stłumionych odgłosów, tupotu dziecięcych nóg na drewnianych
schodach, na półpiętrach z oknami o kolorowych szybach; pełen był
zapachów i wspomnień.
Jadąc
pociągiem, patrząc przez okno, wypatrując znanych widoków
powtarzałem sobie: do domu, do domu.
Ten
dom, do którego wówczas wracałem, zamieszkują teraz obcy ludzie.
Ci, co mieszkali tam ze mną, mają teraz swoje domy gdzie indziej.
Zbudowali je, jak nasz dziadek zbudował tamten. A ja? Co ja
zbudowałem?
Jadę,
patrzę przez okno. Tak było zawsze, ten film rozwijający się za
oknem, ta panorama przed oczami dziecka, łapczywie chłonącego
zmieniające się co chwila widoki. Domy, drogi, lasy, ludzie i
zwierzęta, samochody, stacje. Kiedy współpasażerowie próbowali
nawiązać ze mną rozmowę, wymykałem się pod byle pretekstem na
korytarz.
-
Tomku, jesteś niegrzeczny, trzeba odpowiedzieć, kiedy ktoś cię o
coś pyta - półgłosem beształa mnie matka, która już po chwili
wychodziła za mną.
-
Dlaczego? - pytałem, wcale nie chcąc usłyszeć odpowiedzi.
-
Bo tak wypada, a teraz wróć do przedziału.
-
Nie - odpowiadałem i patrzyłem na nią tym specjalnym spojrzeniem,
zarezerwowanym na okoliczności wymagające szczególnego hartu
ducha. Widząc smutek w jej oczach czułem się winny, ale myśl o
torturze rozmowy z obcymi powstrzymywała mnie przed ustępstwem.
-
Niedobry ten chłopak - wzdychała potem matka, kiedy szliśmy
peronem w kierunku wyjścia. - Zachowuje się jak dzikus.
Ojciec,
który przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, odpowiadał
mrukliwie:
-
Przesadzasz. O czym miał rozmawiać z tym babskiem?
Matka
robiła wówczas minę, której znaczenie rychło nauczyłem się
odczytywać. Patrzyła na nas obu, a potem zaciskała wargi. Jaki
ojciec, taki syn, mówiło jej spojrzenie. Potrząsała głową,
prostowała plecy i nie oglądając się wychodziła z dworca.
Najbardziej
lubiliśmy bawić się na strychu. Oczywiście
nie wówczas, kiedy świeciło słońce, na polach trwały żniwa, a
w ogrodzie powoli dojrzewały czerwone i białe porzeczki. Ale w
pochmurne dni był naszym tajemnym schronieniem, trzeba tylko było
po cichutku otworzyć drzwi, tak by nie słyszała nas staruszka,
mieszkająca na poddaszu. Z niezrozumiałych dla nas przyczyn
sprzeciwiała się naszym wizytom na strychu, choć nigdy nie
wchodziliśmy do jej części. Była lokatorką, a my (my!)
właścicielami domu, więc ignorowaliśmy jej narzekanie, bo nie
mogła nam niczego zabronić, ale kto chciałby z nią dyskutować?
Otwieraliśmy drzwi wielkim kluczem i oto był nasz, rozległy, z
dwoma okienkami, pełen skarbów! Nie zapalaliśmy światła: goła
żarówka pod sufitem odzierała nasze sanktuarium z nastroju. W
półmroku buszowaliśmy w gąszczu przedmiotów. Były tam stare
meble, ubrania, książki z gotycką czcionką, wydzielające silną,
ostrą woń stęchlizny. Szafa pełna dawno nie noszonych ubrań,
krawatów, kapeluszy. Zepsute zabawki, umarłe kryształowe lustro
odbijające cienie naszych sylwetek. Skarby powoli znikały, ale
pozostawał widok z okien. Mogliśmy zobaczyć, kto jest na podwórzu,
kto wchodzi po betonowych, z metalowymi okuciami stopniach ganku (z
tych schodów spadłem kiedyś, rozbijając sobie kolana; bliznę mam
do tej pory) i co się dzieje dalej, na polnej drodze, w połowie
dystansu między nami a horyzontem. Stał tam dom, właściwie
rudera, sklecona gospodarczym sposobem; ci ludzie byli bardzo biedni
i trzymali się na uboczu; nie znaliśmy ich dzieci. Któregoś lata
podczas wielkiej ulewy zawaliło im się piętro, ale nadal tam
mieszkali, odizolowani, obojętni wobec reszty świata.
Dalej
pod górę szło się ku niewielkiemu sosnowemu zagajnikowi, zwanemu
remizą. Takie kępy drzew i krzewów rozsiane wśród pól można
było spotkać w całej okolicy. Zakładał je przed laty jeden z
hrabiów, właścicieli tutejszych dóbr, by były siedliskiem dla
ptaków i drobnej zwierzyny. Nasza remiza była najlepszym w okolicy
punktem widokowym na rozległe lasy, drogi, wsie. W południe, w
upalne dni, wszystko drgało w gorącym powietrzu. Cały teren był
zryty nie wiadomo przez kogo, pełen rowów i okopów. Siadywaliśmy
tam na wzgórku, który nazwaliśmy wyspą. Sypaliśmy na dłonie
oranżadę w proszku z papierowych torebek. Ku wieczorowi barwy
stawały się coraz bardziej nasycone, a odległe krajobrazy
odsłaniały się naszym oczom. Nad horyzontem wisiała wielka,
świetlista kula, stopniowo czerwieniejąca. Na ziemię osuwał się
mrok i chłód. Wracaliśmy do domu głodni, spragnieni, zmęczeni.
Jeśli już było po żniwach, biegliśmy przez pole, na którym
stały rzędem snopki, a później słoma w stogach; ściernie kłuły
nas w bose stopy w sandałach.
Strych
miał też drugie okienko, widać było z niego ulicę, prowadzącą
do Miasteczka. Do miasta,
iść do miasta, tak się u nas mówiło: choć nie czuliśmy się
mieszkańcami wsi, nasza odrębność silnie tkwiła w świadomości.
Tamtędy też wracało się z miasta, przystanek autobusowy znajdował
się daleko, za zakrętem, więc bawiąc się na strychu
nasłuchiwaliśmy, czy autobus już jedzie. Pojawiał się wśród
drzew, szybko zjeżdżał w dół, zatłoczony. To był dopiero
początek jego trasy, jechał dalej, mijał po drodze wsie i
dojeżdżał do jednego z miast, w których bywaliśmy rzadko albo
wcale.
Teraz
wypatrywaliśmy, kto wraca do domu: bywało, że w perspektywie drogi
pojawiała się sylwetka któregoś z rodziców, zbiegaliśmy na dół,
dudniąc stopami po drewnianych schodach, wybiegaliśmy przed dom.
Ktokolwiek to był, mógł przynieść ciekawe wiadomości, coś
smacznego albo wysłać nas do sklepu po zakupy.
Sklepów
było kilka: najbardziej lubiliśmy mały sklepik niedaleko naszego
domu. Szło się najpierw w dół jesionową aleją, następnie
należało skręcić w aleję kasztanową. Nie położono na niej
asfaltu, stopy szybko pokrywały się pyłem. Domy były niższe, a w
podwórzach stały maszyny rolnicze. Sklep znajdował się w
niewielkim domku. Kiedy była kolejka, uważnie lustrowaliśmy
zawartość witryn. Herbata Ulung albo Madras w szeleszczących
torebkach ze sztywnego papieru. Kawa Robusta albo Marago. Bułki,
śmietana, masło, cukier: jeśli zostały nam pieniądze, mogliśmy
kupić oranżadę w proszku, landrynki, albo wymarzony kawałek
pasiastej galaretki. Wracaliśmy wolno, delektując się ich
słodyczą.
Było
nas sześcioro i sześcioro było naszych rodziców. Mieszkaliśmy w
jednym domu i bawiliśmy się razem na jednym podwórku. Oczywiście
istniała między nami różnica wieku, ja należałem do młodszych,
starsza trójka trzymała się osobno, ale ponieważ mieli obowiązek
nas pilnować, spędzaliśmy wiele czasu razem (...)
Lubiliśmy
rodzinne uroczystości: urodziny, komunie. Dla dzieci stawiano osobny
stół, ale nie wypędzano nas z pokoju, gdzie siedzieli dorośli.
Wujowie żartowali, powietrze wypełniała woń kawy i papierosów,
wznoszono toasty. Na czworakach łaziliśmy pod stołem, było tam
mroczno i duszno, świat z psiej perspektywy wydawał się niezwykle
interesujący. Nikt nam nie zwracał uwagi, nikomu nie
przeszkadzaliśmy, to były wyjątkowe okazje. Na co dzień reguły
były jasne i o nieposłuszeństwie nie mogło być mowy.
Czasem
mama zabierała mnie ze sobą do miasta; popołudniami lub w
niedzielę, kiedy ojciec był w dłuższej delegacji. Starannie
wybierała sukienkę, buty, zakładała pończochy, korale. Kładła
za uszami kropelkę perfum z wysmukłej buteleczki. Szliśmy w górę
alei, potem prosto aż do małego kościółka, właściwie kaplicy
cmentarnej. Tam zaczynał się park miejski: kręte alejki, wzgórza,
staw z fontanną, korty tenisowe. W małej zielonej budce w sezonie
sprzedawano lody, ale tu słyszałem: nie teraz, dostaniesz w
kawiarni.
Czekały
tam na nią koleżanki z pracy, ciotki, jakieś obce kobiety: miały
tysiące omawianych półgłosem niepojętych spraw. Godziny przy
kawiarnianym stoliku: nuda osłodzona jedynie pucharem lodów z bitą
śmietaną. Panie zamawiały „małą czarną” lub „małą
białą”, paliły papierosy o silnym, duszącym zapachu. To były
luksusowe papierosy, w eleganckich kartonowych pudełeczkach, nie
„sporty”, które palili wujkowie, ale od ich woni robiło mi się
niedobrze. Nawet mama paliła, stwierdzałem ze zgrozą. Nieśmiało
prosiłem, byśmy już poszli: obrywałem za to burę. Cóż, lepsze
to niż chodzenie po sklepach i czekanie, aż mama przymierzy kolejny
tuzin sukienek. Nad stolikami unosił się dym, krzesło było
twarde, zbliżał się wieczór. Czy lepiej byłoby zostać w domu?
Przecież nie zawsze mogłem bawić się z kuzynami, czułem, kiedy
traktowano mnie jak intruza. Dlaczego nie mam rodzeństwa? Tego
tematu nie podejmowano.
Pamiętam
ten kredens. Stał w kuchni wujostwa.
Pomalowany olejną farbą, już nieco pożółkłą, o wytartym,
pokrytym ceratą blacie. W górnych witrynach za kolorowymi szybkami
nie było nic ciekawego, za to dolna szafka miała w sobie coś
magicznego. Lubiłem ją otwierać i wdychać zapach: lekko
kwaskowata woń czerstwego pieczywa, zapach smalcu ze skwarkami i
drewna. I jeszcze coś nieokreślonego, co łączyły te wszystkie
składniki w jeden cudowny konglomerat. Woń, której nigdzie indziej
nie spotkałem, a którą teraz rozpoznałbym nieomylnie i bez
wahania.
Kiedy
wuj wracał z pracy, a nie czekał na niego obiad, wyjmował z
kredensu chleb i smalec w ciężkim, polewanym buncloku.
Ten smalec wujek robił sam, po chleb natomiast chodziliśmy do
najdalszego sklepu, aż przy pegeerze, bo tam był najlepszy:
dwukilowe bochny o ciemnej skórce i grubym, posypanym mąką
spodzie. Wujek brał do ręki zakrzywiony, ostry rzeźnicki nóż,
opierał bochenek na piersi i kroił na równe, cienkie kromki, kilka
dla siebie i po jednej dla każdego z nas. Patrzyliśmy w napięciu,
jak układał je na dużym, pokrytym ceratą stole. Potem brał deskę
i kroił na niej cebulę w cieniutkie plastry. Smarował chleb
smalcem, pokrywał plasterkami cebuli (nasze napięcie rosło, w
miarę jak zapachy rozwijały swą moc) posypywał solą i obficie
skrapiał maggi. Żaden obiad przygotowany przez mamę nie mógł się
równać z tym niezwykłym przysmakiem. I żadna z mam nie umiała
przyrządzić chleba ze smalcem tak, jak wujek Jerzy.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz