Miałem
13 lat. Był sierpień. Z jakiegoś powodu
tamtego lata pojechaliśmy do babci w lipcu, a sierpień spędziłem
w domu. Zdaje się, że ojciec gdzieś wtedy wyjechał, bo pewnie
pamiętałbym jego obecność. Musiałbym przecież zapytać go, co
się naprawdę dzieje. Inna sprawa, że nic nam nie mówili. Nasi
rodzice zastosowali zmowę milczenia, postanawiając trzymać nas w
nieświadomości świata, w jakim żyjemy. Przełomowym momentem było
wystąpienie Bolka, wówczas pierwszoklasisty, kiedy nauczycielka
zapytała o ulubione audycje radiowe.
-
Wolna Europa! - wypalił Boluś.
Ponieważ
cała nasza szóstka chodziła do tej samej szkoły, nie mieliśmy
potem łatwego życia.
Był
sierpień. Którejś nocy obudził mnie nadciągający łoskot, ryk
silników, coraz głośniejszy. Boso podbiegłem do okna. Naszą
wąską aleją ciągnęła karawana ogromnych pojazdów. Wielkie,
pokryte plandekami ciężarówki. Ich oliwkowy kolor nie pozostawiał
wątpliwości co do przeznaczenia. Jechali tak całą noc. I rano
też. I przez kilka kolejnych dni.
-
Mają ćwiczenia - odpowiedzieli rodzice, unikając dalszych
wyjaśnień.
Codziennie
staliśmy przed domem na „mostku”, wypatrując kolejnych kolumn.
Czasem pojazdy zatrzymywały się. Jasnowłosi mężczyźni wychylali
się z szoferek i zamieniali z nami kilka słów w obcym języku,
którego nas uczono w szkole. Na ciężarówkach były napisy w ich
alfabecie. Ćwiczenia? Zastanawialiśmy się, jakie to ćwiczenia
wymagają takiej ilości sprzętu, przebywającego tak długą drogę,
ale zmowa dorosłych była nie do przełamania. A potem kolumny
samochodów przejechały, zniknęły, a nas pochłonęły
przygotowania do szkoły.
Tak,
dowiedziałem się, co się zdarzyło. Nie pozwolono nam o tym
zapomnieć. Kiedy spytałem ojca, po czyjej stronie była słuszność,
spojrzał na mnie ze smutkiem.
-
Przecież wiesz - powiedział. - Ale nie rozmawiaj o tym z nikim.
Chciał,
żebym nadal był dzieckiem. Czasem było to naprawdę trudne.
Moi
koledzy ze szkoły i z sąsiedztwa należeli do gatunku zadowolonych
z siebie, energicznych facetów. Nie wiem, dlaczego mnie akceptowali;
starałem się im dorównać, choć byłem mniejszy i słabszy, ale
też bardziej uparty i czasem, jak teraz widzę, skłonny do dzikiej
brawury tylko po to, by im zaimponować. Wsiadaliśmy na rowery,
pamiętające czasy króla Ćwieczka i jechaliśmy w świat wąskimi
drogami wśród drzew, przez wsie pełne furmanek i traktorów,
polnymi drogami w pyle lub błocie. Zrywaliśmy wiśnie w cudzych
sadach i paliliśmy ogniska w porze uprzątania kartoflisk, siedząc
długo w noc przy dogasających płomieniach i wyjadając żółtą
zawartość pieczonych ziemniaków. Graliśmy w piłkę na kawałku
ugoru za płotem albo właziliśmy na stryszek nad budynkiem
gospodarczym, gdzie trzymano słomę, i tam, bezpiecznie ukryci,
omawialiśmy niesłychanie ważne sprawy. W zimie, jeśli tylko było
dość śniegu - a bywały takie zimy - leżąc na brzuchu na
sankach zjeżdżaliśmy po jezdni w dół, ku przerażeniu rodziców,
przekonanych, że zginiemy zaraz pod kołami samochodu.
Świat,
jak od wieków, zmieniał się rytmie pór roku.
Nie wiadomo kiedy topniał śnieg, zakwitały wiśnie, jabłonie i
kasztany, w łanach zbóż kwitły chabry i kąkole, zaczynały się
żniwa, a zaraz potem trzeba było się pakować i jechać na wieś.
Tęskniłem za babką i za wsią, za przestrzenią jeszcze bardziej
rozległą, za pochyłymi wzgórzami skłaniającymi się ku rzece,
za domem i ogrodem, pełnymi kryjówek. Za wieczorami przy kuchennym
stole, kiedy głośno czytałem babce gazetę, a później długo
rozmawialiśmy.
Nie
pamiętałem dziadka Witolda: miałem trzy lata, kiedy zmarł, i w
mojej pamięci majaczyły tylko niejasne wspomnienia twarzy z siatką
zmarszczek wokół oczu, uśmiechu, rąk, które mnie unosiły do
góry. Dziadek był znacznie starszy od babki, kiedy się pobrali,
ona miała dwadzieścia lat, on dobijał do pięćdziesiątki. Był
wdowcem, utracił żonę i syna w czasie ucieczki z porewolucyjnej
Ukrainy: zmarli na tyfus. On z matką dotarł do Polski, nie mieli tu
rodziny; chciał robić to, co wcześniej, znaleźć posadę zarządcy
jakiegoś sporego majątku. Nie udało się; takich jak on,
zubożałych synów szlacheckich, których jedyną umiejętnością
było prowadzenie gospodarstwa, znalazło się w Polsce zbyt wielu.
Został pracownikiem, potem naczelnikiem poczty. Małżeństwo moich
dziadków zaaranżowała chlebodawczyni babki, pani Konstancja.
Z
opowiadań babki znałem więc prababcię Zofię, kruchą staruszkę,
której srebrne łyżeczki, jedyne, co uratowała stamtąd,
wyjmowałem z serwantki, kiedy mieliśmy pić herbatę. Srebrne
łyżeczki, o delikatnym, lekko wytartym wzorze, starannie polerowane
miękką szmatką, były też jedynym śladem przeszłości, jedynym
łącznikiem z tamtym światem. Prababka zaszyła je w suknię,
jakimś cudem nie znaleźli ich rewidujący ją żołnierze,
uchroniła je przed rabunkiem, nie sprzedała nawet wtedy, kiedy
brakowało na chleb. Kiedy myślę o niej, mojej dzielnej prababci
Zosi, przychodzi mi zawsze na myśl Miłosz,
niczego mi, proszę pana, tak nie żal jak
porcelany, te słowa wracają jak refren.
Bezbronne, kruche przedmioty, które umierają wraz z ludźmi, a
czasem przed nimi.
Wszystko
jest nam dane na chwilę, jesteśmy tu tylko przechodniami, myślałem,
nie warto się przywiązywać, zakorzeniać. To co mam, powinno się
zmieścić w plecaku, moim domem jestem ja sam. Ale kiedy
powiedziałem o tym babce, pokręciła głową. Trzeba mieć dokąd
wrócić, nawet jeśli za każdym razem będziesz musiał budować od
nowa. Po co, pytałem, jeśli tak łatwo to wszystko utracić? Nie
odpowiadała.
Przyjeżdżali
czasem na lato wujostwo, bratanek babki z żoną i synem. Wojtek był
straszy ode mnie o parę lat, pewny siebie, czasem arogancki. Przy
nim czułem się bezpiecznie, a mój autorytet w środowisku wiejskim
momentalnie rósł. W całej postawie mojego kuzyna, w tym, jak nosił
najmodniejsze w sezonie biodrówki z szerokim pasem i wielką klamrą,
a do tego koszule w kwiaty, jak ze znawstwem rozprawiał o ostatnich
przebojach Bitelsów i Stonesów, jak nonszalancko prosił do tańca
dziewczyny na zabawach, znać było to, czego, byłem pewien, nigdy
nie posiądę: wielkomiejskie obycie. Czasem co prawda przychodziło
mi do głowy, że mój kuzyn jest trochę śmieszny, ale te myśli
szybko gasły, kiedy na ganku pojawiały się rozchichotane
dziewczęta i pytały o Wojtka.
Rozterka
związana z końcem wakacji bywała nie do wytrzymania. Myślałem,
żeby się zbuntować, nie wracać z nimi, zostać z babcią. Trochę
jednak żal mi było tamtego życia w Miasteczku, kolegów, domu,
nawet szkoły. Biegłem na strych i płakałem, kiedy nikt nie
widział.
Dlaczego?
Pytałem matkę, a przecież znałem odpowiedź. Nie było dobrego
wyjścia. Wszystko musimy utracić, by kiedyś odzyskać, zmienione
albo nie, a może jednak utracić na zawsze? Kto mi zaręczy, że
kiedy tu wrócę za rok, wszyscy ci, których teraz nie chcę
opuścić, nadal tu będą? Co roku przecież było inaczej, jedne
zmiany były dobre, a inne smutne; to byli starzy ludzie, sąsiedzi
mojej babki, i coraz to nowe groby obdzielałem kwiatami z ogródka
przed niedzielną mszą. Więc już nie będę z nimi siedział na
ławeczce przed domem albo na ganku i słuchał opowieści, z rzadka
zadając pytania? Nie będę odchodził z kieszeniami wypchanymi
gruszkami i jabłkami, z papierową torebką po cukrze pełną
agrestu? Nie będę jadł przy nakrytych ceratą stołach ziemniaków
z kwaśnym mlekiem albo pierogów z jagodami? Znów ktoś odejdzie,
choć przecież nie zdążyliśmy sobie opowiedzieć tylu rzeczy? I
nic po nim nie zostanie, tylko kamień nagrobny i zawodna ludzka
pamięć? Nawet dom, niechciany przez miejskie już dzieci, popadnie
w ruinę i zostanie w końcu rozebrany, a resztki fundamentów
porosną krzaki i pokrzywy.
Więc
jak to będzie, kiedy za rok tu przyjadę? Znów inaczej?
Rozczarowanie? Czy Wojtek wpadnie na dwa tygodnie, żeby złamać
parę dziewczęcych serc? Czy w nowym sadzie pana Waldka będą już
owocować jabłonie? Urodzą się młode cielęta i źrebaki? Czy
Saba będzie miała szczenięta?
Łzy
obsychały, wsiadałem do pociągu i z każdym kilometrem byłem
dalej od Wsi i bliżej Miasteczka. Zastanawiałem się, co tam się
zmieniło; wiedziałem na pewno, że następnego ranka obudzą mnie
kumple, czekający przed domem. I już obmyślałem, co by tu razem
zbroić.
Antek
był inny. Starszy ode mnie o kilka lat.
Nigdy z nim nie rozmawiałem. Mieszkali w nowym domu, dość sporym
jak na ich niewielką rodzinę. Był jedynakiem. Mówiono, że jego
ojciec pije i awanturuje się po pijanemu. To akurat nie było niczym
szczególnym, myśleliśmy, w końcu wszyscy ojcowie od czasu do
czasu to robią, częściej jednak upijają się na wesoło, dają
nam drobne na cukierki i żartują z nami. Matka Antka była
niepozorną, niewidoczną kobietą.
On
sam każdego popołudnia, jeśli tylko było ciepło, siedział w
oknie swojego pokoju na piętrze. Pierwszy przy naszej ulicy (nasza
ulica to był odcinek od zakrętu na górze do kościoła na dole,
choć administracyjnie zaczynała się w centrum Miasteczka; my
wiedzieliśmy swoje) miał adapter Bambino i wszystkie nowe płyty.
Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Czesław Niemen, Trubadurzy. Kiedy
tak siedział w oknie, a z jego pokoju dobiegała muzyka z płyt
puszczona na pełny
regulator, dorośli przechodzący ulicą posyłali mu niechętne
spojrzenia. Dziwny jest
ten świat rozlegało
się na całą ulicę, lecz oni nie słyszeli słów, nie słyszeli
krzyku rozpaczy. Słyszeli dźwięki, które raniły im uszy;
widzieli stroje i fryzury, które były obrazą dla ich poczucia
estetyki. Człowiekiem gardzi człowiek nic
dla nich nie znaczyło.
Któregoś
dnia znaleziono Antka w podworskim parku. Powiesił się na drzewie.
Mówiono, że sprzeciwił się ojcu, kiedy ten wrócił pijany.
Mówiono coś o siekierze.
Od
tej pory okna w tamtym domu zawsze pozostawały zamknięte.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz