Miasteczko
było rozległe.
Sprawiało wrażenie, jakby wchłonęło
okoliczne wsie, i rzeczywiście: nasza dzielnica, o półwiejskim
charakterze, była w istocie dawną wsią, i to starszą niż
Miasteczko. Dała mu zresztą nazwę, sama zachowując swoją, do
której dodano przymiotnik: Stara.
Chodziliśmy
do szkoły w centrum. Tak postanowili nasi rodzice, choć miejscowe
dzieci zaczynały zwykle naukę w czteroklasowej szkółce, a dopiero
od piątej klasy były wysyłane do Miasteczka. Obowiązywała
rejonizacja; nasza rodzina nic sobie z tego nie robiła.
Ogromny
budynek z lat trzydziestych mieścił trzy szkoły podstawowe; dwie
duże w bocznych skrzydłach i jedną niewielką oraz przedszkole w
części środkowej. Nasza - ta środkowa - była najlepsza, to nie
ulegało wątpliwości. Co prawda nie mieliśmy własnej sali
gimnastycznej, ale korzystaliśmy z sal sąsiednich, a wielkie boisko
i tak było wspólne. Wspólna była też znienawidzona świetlica.
Pani świetliczanka, chuda i opalona, mocno umalowana niewiasta o
zaciętym wyrazie twarzy, z nieodłącznym papierosem w dłoni o
długich, czerwonych szponach, albo wrzeszczała na nas, albo,
siedząc przy biurku z nogą założoną na nogę rozmawiała z
koleżankami. Każde zdanie zaczynała od słów „wyobraź sobie”,
wypowiadanych z przejęciem, mieszaniną zdziwienia i oburzenia:
zastanawiałem się, co tak nadzwyczajnego musiało być w tych jej
opowieściach, kiedy zniżała nagle głos i tłumaczyła swojej
znajomej, co mianowicie powinna sobie wyobrazić.
Paskudne
jedzenie podawano w ciasnej i gorącej stołówce, gdzie siedzieliśmy
na długich, drewnianych ławach, a grube kucharki popędzały nas
wrzaskliwie. W czwartej klasie zbuntowałem się wreszcie: ponieważ
nie pomagały żadne prośby, wziąłem swój los w swoje ręce i nie
wpłaciłem pieniędzy do kasy. Skromna kwota nie wystarczyła na
posiłki w barze mlecznym ciągu tych kilku miesięcy, gdy włóczyłem
się po Miasteczku w godzinach, które powinienem był spędzić w
świetlicy. Zmarznięty i głodny, na domiar wszystkiego musiałem
zmyślać jadłospis, kiedy mama pytała, co jadłem. Oczywiście
sprawa w końcu się wydała i oberwałem solidne lanie pasem.
Uważałem to za niesłuszną karę i oświadczyłem, że i tak nie
będę tam chodził. Na szczęście wkrótce zaczynały się wakacje,
potem jakoś nikt do tego nie wracał i pozwolono mi zabierać
kanapki do szkoły, a obiady jadłem wieczorem, z rodzicami.
Kiedy
zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak?
Wszystko było nie tak, teraz to widzę i chyba byłem bardzo mały,
kiedy to przeczułem.
Nie
miałem dziadków. Była tylko jedna ukochana babcia, matka ojca. Na
Wsi. Tutejsi dziadkowie obecni byli w opowieściach, w wspomnieniach
matki i jej sióstr. Te wspomnienia zawsze miały dla mnie gorzki
smak, nasłuchiwałem, o czym mówiły, ale to co słyszałem,
paraliżowało mnie tak, że nie byłem zdolny zadawać pytań. Już
wtedy zaczynałem przeczuwać, czym jest Historia, tak bezwzględnie
posługująca się ludźmi.
Wiem
teraz, dlaczego mój dom był taki, jaki był. Dlaczego matka często
siadała zamyślona przy stole i nie słyszała, co się do niej
mówi.
Myślałem,
jak to jest utracić rodziców mając kilka lat i pozostać z
niewiele starszymi siostrami na łasce choćby najlepszych krewnych.
Nie byłem w stanie tego pojąć.
A
potem, kiedy dorosłem, coraz częściej zastanawiałem się też, co
czuł dziadek przez tych pięć lat w miejscu, którego do tej pory
nie odważyłem się zobaczyć. Co czuł wiedząc, że może nigdy
nie zobaczy swoich dzieci i jak umierał w czasie tak zwanej
ewakuacji obozu, na dwa tygodnie przed końcem wojny.
A
przecież żyłem w raju dzieciństwa. I gdziekolwiek spojrzałem,
widziałem ślady przeszłości. Trudno było ją zrozumieć.
Istniały tematy tabu, tematy dwuznaczne. Nie rozmawiali z nami, a
kiedy było trzeba skutecznie nas zniechęcić, zaczynali mówić w
języku, którego nie rozumieliśmy. Wtedy miałem do nich żal, że
go używają, w moim mniemaniu było to wątpliwe moralnie. Z
perspektywy dziecka to była zdrada. Musiałem trochę dorosnąć, by
zrozumieć, że nic nie jest czarne ani białe.
Kasztanowa
aleja wiodła na południe, początkowo wśród domów w ogrodach,
gdzie zadbane rabatki otoczone były pobielonymi kamieniami, a płoty
zawsze na wiosnę malowane. Stare domy były niewysokie, ceglane, o
spadzistych dachach, z drewnianymi gankami, a obok nich wyrastały
coraz to nowe, pudełkowate „wille”. Podwórza wymiecione, okna
umyte, drzewa w sadach wybielone. Potem zabudowania kończyły się,
droga wiodła wśród pól; mijało się zabudowania starej cegielni
i wyrobisko, w którym stała teraz woda. Można było się kąpać
tylko w jednym zakolu, wszędzie indziej dno było grząskie i
gliniaste, a gąszcz roślin wodnych nie pozwalał zbadać go
dokładniej. W upalne dni, jeśli ktoś z dorosłych z nami poszedł,
taplaliśmy się w tym prowizorycznym kąpielisku, śmielsi
ryzykowali nawet wyprawę na niewielką wysepkę, co było nam surowo
zabronione.
Tuż
za cegielnią zaczynał się park krajobrazowy, dalej łączący się
z rozległymi lasami. Jeden z wujków w młodości był lokajem u
hrabiego, przedstawiciela starej rodziny, pieczętującej się
herbami, na których pojawiał się lew i jednorożec, czarne
leopardy i orły. Dawniej był tu zwierzyniec i myśliwski zameczek,
potem na wzniesieniu zbudowano pałac, a wokół posadzono tysiące
drzew, by stworzyć otoczenie dające iluzję naturalnego lasu, a
tereny nadrzeczne wykarczowano, zakładając łąki. Mur, który
odgradzał teren parku od pól, zbudowany z nieregularnych kamieni
wapiennych, był już mocno wyszczerbiony i w znacznej części
rozebrany. Parkowe ścieżki, dość szerokie dla samochodu - lub
powozu - wiodły w stronę ruin. Zachowała się południowa ściana
ze słonecznym zegarem i widmowe mury, otoczone gąszczem młodych
drzewek i
krzewów: niektóre z nich próbowały czepiać się ścian. Tyle
zostało po pełnym wdzięku neorenesansowym pałacyku z tarasem
widokowym wokół wieży, dwiema narożnymi basztami... Byłem
dzieckiem, kiedy ruiny wysadzono w powietrze, wbrew zaleceniom
konserwatorskim, jak miałem się dowiedzieć o wiele później. Nie
mogłem tego zrozumieć, ani wtedy, ani teraz. Mój dziecięcy żal
nie mija.
Park
w pobliżu pałacu był przyjazny, pełen słońca, na polankach pod
dębami kwitły kwiaty, w maju mnóstwo konwalii, a latem jagód i
malin. Dalej las zmieniał się, tu i ówdzie rosły jeszcze świerki
i graby, dziki bez i jarzębina, ale dominowała buczyna. Poszycie
stawało się coraz uboższe, w końcu zostawały tylko szarawe pnie
buków, szum ich koron gdzieś wysoko nad głowami i pobrunatniałe
listowie butwiejące na ziemi. Czuliśmy się nieswojo, bajki o Babie
Jadze i złym wilku ożywały. Nie należało iść dalej, podobno są
tam dziki, lasy ciągną się daleko na zachód, można zabłądzić.
Więc niechętnie przyznając się do obaw zawracaliśmy,
wybieraliśmy inną drogę powrotną, przez wieś - obok pegeeru, tu
kupowaliśmy w sklepie oranżadę w butelkach, które syczały przy
otwieraniu, bąbelki kłuły w podniebienie, lepka słodycz
przywracała siły. Bułki były rumiane i chrupiące, zagryzaliśmy
je landrynkami, zmęczeni wracaliśmy do domu, do jego chłodnych
wnętrz.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione.
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz