poniedziałek, 28 grudnia 2015

Przejście przez strumień (4)

Miałem 13 lat. Był sierpień. Z jakiegoś powodu tamtego lata pojechaliśmy do babci w lipcu, a sierpień spędziłem w domu. Zdaje się, że ojciec gdzieś wtedy wyjechał, bo pewnie pamiętałbym jego obecność. Musiałbym przecież zapytać go, co się naprawdę dzieje. Inna sprawa, że nic nam nie mówili. Nasi rodzice zastosowali zmowę milczenia, postanawiając trzymać nas w nieświadomości świata, w jakim żyjemy. Przełomowym momentem było wystąpienie Bolka, wówczas pierwszoklasisty, kiedy nauczycielka zapytała o ulubione audycje radiowe.
- Wolna Europa! - wypalił Boluś.
Ponieważ cała nasza szóstka chodziła do tej samej szkoły, nie mieliśmy potem łatwego życia.
Był sierpień. Którejś nocy obudził mnie nadciągający łoskot, ryk silników, coraz głośniejszy. Boso podbiegłem do okna. Naszą wąską aleją ciągnęła karawana ogromnych pojazdów. Wielkie, pokryte plandekami ciężarówki. Ich oliwkowy kolor nie pozostawiał wątpliwości co do przeznaczenia. Jechali tak całą noc. I rano też. I przez kilka kolejnych dni.
- Mają ćwiczenia - odpowiedzieli rodzice, unikając dalszych wyjaśnień.
Codziennie staliśmy przed domem na „mostku”, wypatrując kolejnych kolumn. Czasem pojazdy zatrzymywały się. Jasnowłosi mężczyźni wychylali się z szoferek i zamieniali z nami kilka słów w obcym języku, którego nas uczono w szkole. Na ciężarówkach były napisy w ich alfabecie. Ćwiczenia? Zastanawialiśmy się, jakie to ćwiczenia wymagają takiej ilości sprzętu, przebywającego tak długą drogę, ale zmowa dorosłych była nie do przełamania. A potem kolumny samochodów przejechały, zniknęły, a nas pochłonęły przygotowania do szkoły.
Tak, dowiedziałem się, co się zdarzyło. Nie pozwolono nam o tym zapomnieć. Kiedy spytałem ojca, po czyjej stronie była słuszność, spojrzał na mnie ze smutkiem.
- Przecież wiesz - powiedział. - Ale nie rozmawiaj o tym z nikim.
Chciał, żebym nadal był dzieckiem. Czasem było to naprawdę trudne.
Moi koledzy ze szkoły i z sąsiedztwa należeli do gatunku zadowolonych z siebie, energicznych facetów. Nie wiem, dlaczego mnie akceptowali; starałem się im dorównać, choć byłem mniejszy i słabszy, ale też bardziej uparty i czasem, jak teraz widzę, skłonny do dzikiej brawury tylko po to, by im zaimponować. Wsiadaliśmy na rowery, pamiętające czasy króla Ćwieczka i jechaliśmy w świat wąskimi drogami wśród drzew, przez wsie pełne furmanek i traktorów, polnymi drogami w pyle lub błocie. Zrywaliśmy wiśnie w cudzych sadach i paliliśmy ogniska w porze uprzątania kartoflisk, siedząc długo w noc przy dogasających płomieniach i wyjadając żółtą zawartość pieczonych ziemniaków. Graliśmy w piłkę na kawałku ugoru za płotem albo właziliśmy na stryszek nad budynkiem gospodarczym, gdzie trzymano słomę, i tam, bezpiecznie ukryci, omawialiśmy niesłychanie ważne sprawy. W zimie, jeśli tylko było dość śniegu - a bywały takie zimy - leżąc na brzuchu na sankach zjeżdżaliśmy po jezdni w dół, ku przerażeniu rodziców, przekonanych, że zginiemy zaraz pod kołami samochodu.

Świat, jak od wieków, zmieniał się rytmie pór roku. Nie wiadomo kiedy topniał śnieg, zakwitały wiśnie, jabłonie i kasztany, w łanach zbóż kwitły chabry i kąkole, zaczynały się żniwa, a zaraz potem trzeba było się pakować i jechać na wieś. Tęskniłem za babką i za wsią, za przestrzenią jeszcze bardziej rozległą, za pochyłymi wzgórzami skłaniającymi się ku rzece, za domem i ogrodem, pełnymi kryjówek. Za wieczorami przy kuchennym stole, kiedy głośno czytałem babce gazetę, a później długo rozmawialiśmy.
Nie pamiętałem dziadka Witolda: miałem trzy lata, kiedy zmarł, i w mojej pamięci majaczyły tylko niejasne wspomnienia twarzy z siatką zmarszczek wokół oczu, uśmiechu, rąk, które mnie unosiły do góry. Dziadek był znacznie starszy od babki, kiedy się pobrali, ona miała dwadzieścia lat, on dobijał do pięćdziesiątki. Był wdowcem, utracił żonę i syna w czasie ucieczki z porewolucyjnej Ukrainy: zmarli na tyfus. On z matką dotarł do Polski, nie mieli tu rodziny; chciał robić to, co wcześniej, znaleźć posadę zarządcy jakiegoś sporego majątku. Nie udało się; takich jak on, zubożałych synów szlacheckich, których jedyną umiejętnością było prowadzenie gospodarstwa, znalazło się w Polsce zbyt wielu. Został pracownikiem, potem naczelnikiem poczty. Małżeństwo moich dziadków zaaranżowała chlebodawczyni babki, pani Konstancja.
Z opowiadań babki znałem więc prababcię Zofię, kruchą staruszkę, której srebrne łyżeczki, jedyne, co uratowała stamtąd, wyjmowałem z serwantki, kiedy mieliśmy pić herbatę. Srebrne łyżeczki, o delikatnym, lekko wytartym wzorze, starannie polerowane miękką szmatką, były też jedynym śladem przeszłości, jedynym łącznikiem z tamtym światem. Prababka zaszyła je w suknię, jakimś cudem nie znaleźli ich rewidujący ją żołnierze, uchroniła je przed rabunkiem, nie sprzedała nawet wtedy, kiedy brakowało na chleb. Kiedy myślę o niej, mojej dzielnej prababci Zosi, przychodzi mi zawsze na myśl Miłosz, niczego mi, proszę pana, tak nie żal jak porcelany, te słowa wracają jak refren. Bezbronne, kruche przedmioty, które umierają wraz z ludźmi, a czasem przed nimi.
Wszystko jest nam dane na chwilę, jesteśmy tu tylko przechodniami, myślałem, nie warto się przywiązywać, zakorzeniać. To co mam, powinno się zmieścić w plecaku, moim domem jestem ja sam. Ale kiedy powiedziałem o tym babce, pokręciła głową. Trzeba mieć dokąd wrócić, nawet jeśli za każdym razem będziesz musiał budować od nowa. Po co, pytałem, jeśli tak łatwo to wszystko utracić? Nie odpowiadała.
Przyjeżdżali czasem na lato wujostwo, bratanek babki z żoną i synem. Wojtek był straszy ode mnie o parę lat, pewny siebie, czasem arogancki. Przy nim czułem się bezpiecznie, a mój autorytet w środowisku wiejskim momentalnie rósł. W całej postawie mojego kuzyna, w tym, jak nosił najmodniejsze w sezonie biodrówki z szerokim pasem i wielką klamrą, a do tego koszule w kwiaty, jak ze znawstwem rozprawiał o ostatnich przebojach Bitelsów i Stonesów, jak nonszalancko prosił do tańca dziewczyny na zabawach, znać było to, czego, byłem pewien, nigdy nie posiądę: wielkomiejskie obycie. Czasem co prawda przychodziło mi do głowy, że mój kuzyn jest trochę śmieszny, ale te myśli szybko gasły, kiedy na ganku pojawiały się rozchichotane dziewczęta i pytały o Wojtka.
Rozterka związana z końcem wakacji bywała nie do wytrzymania. Myślałem, żeby się zbuntować, nie wracać z nimi, zostać z babcią. Trochę jednak żal mi było tamtego życia w Miasteczku, kolegów, domu, nawet szkoły. Biegłem na strych i płakałem, kiedy nikt nie widział.
Dlaczego? Pytałem matkę, a przecież znałem odpowiedź. Nie było dobrego wyjścia. Wszystko musimy utracić, by kiedyś odzyskać, zmienione albo nie, a może jednak utracić na zawsze? Kto mi zaręczy, że kiedy tu wrócę za rok, wszyscy ci, których teraz nie chcę opuścić, nadal tu będą? Co roku przecież było inaczej, jedne zmiany były dobre, a inne smutne; to byli starzy ludzie, sąsiedzi mojej babki, i coraz to nowe groby obdzielałem kwiatami z ogródka przed niedzielną mszą. Więc już nie będę z nimi siedział na ławeczce przed domem albo na ganku i słuchał opowieści, z rzadka zadając pytania? Nie będę odchodził z kieszeniami wypchanymi gruszkami i jabłkami, z papierową torebką po cukrze pełną agrestu? Nie będę jadł przy nakrytych ceratą stołach ziemniaków z kwaśnym mlekiem albo pierogów z jagodami? Znów ktoś odejdzie, choć przecież nie zdążyliśmy sobie opowiedzieć tylu rzeczy? I nic po nim nie zostanie, tylko kamień nagrobny i zawodna ludzka pamięć? Nawet dom, niechciany przez miejskie już dzieci, popadnie w ruinę i zostanie w końcu rozebrany, a resztki fundamentów porosną krzaki i pokrzywy.
Więc jak to będzie, kiedy za rok tu przyjadę? Znów inaczej? Rozczarowanie? Czy Wojtek wpadnie na dwa tygodnie, żeby złamać parę dziewczęcych serc? Czy w nowym sadzie pana Waldka będą już owocować jabłonie? Urodzą się młode cielęta i źrebaki? Czy Saba będzie miała szczenięta?
Łzy obsychały, wsiadałem do pociągu i z każdym kilometrem byłem dalej od Wsi i bliżej Miasteczka. Zastanawiałem się, co tam się zmieniło; wiedziałem na pewno, że następnego ranka obudzą mnie kumple, czekający przed domem. I już obmyślałem, co by tu razem zbroić. 

Antek był inny. Starszy ode mnie o kilka lat. Nigdy z nim nie rozmawiałem. Mieszkali w nowym domu, dość sporym jak na ich niewielką rodzinę. Był jedynakiem. Mówiono, że jego ojciec pije i awanturuje się po pijanemu. To akurat nie było niczym szczególnym, myśleliśmy, w końcu wszyscy ojcowie od czasu do czasu to robią, częściej jednak upijają się na wesoło, dają nam drobne na cukierki i żartują z nami. Matka Antka była niepozorną, niewidoczną kobietą.
On sam każdego popołudnia, jeśli tylko było ciepło, siedział w oknie swojego pokoju na piętrze. Pierwszy przy naszej ulicy (nasza ulica to był odcinek od zakrętu na górze do kościoła na dole, choć administracyjnie zaczynała się w centrum Miasteczka; my wiedzieliśmy swoje) miał adapter Bambino i wszystkie nowe płyty. Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Czesław Niemen, Trubadurzy. Kiedy tak siedział w oknie, a z jego pokoju dobiegała muzyka z płyt puszczona na pełny regulator, dorośli przechodzący ulicą posyłali mu niechętne spojrzenia. Dziwny jest ten świat rozlegało się na całą ulicę, lecz oni nie słyszeli słów, nie słyszeli krzyku rozpaczy. Słyszeli dźwięki, które raniły im uszy; widzieli stroje i fryzury, które były obrazą dla ich poczucia estetyki. Człowiekiem gardzi człowiek nic dla nich nie znaczyło.
Któregoś dnia znaleziono Antka w podworskim parku. Powiesił się na drzewie. Mówiono, że sprzeciwił się ojcu, kiedy ten wrócił pijany. Mówiono coś o siekierze.
Od tej pory okna w tamtym domu zawsze pozostawały zamknięte.


© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz