sobota, 26 grudnia 2015

Przejście przez strumień (2)

Miasteczko było rozległe. Sprawiało wrażenie, jakby wchłonęło okoliczne wsie, i rzeczywiście: nasza dzielnica, o półwiejskim charakterze, była w istocie dawną wsią, i to starszą niż Miasteczko. Dała mu zresztą nazwę, sama zachowując swoją, do której dodano przymiotnik: Stara.
Chodziliśmy do szkoły w centrum. Tak postanowili nasi rodzice, choć miejscowe dzieci zaczynały zwykle naukę w czteroklasowej szkółce, a dopiero od piątej klasy były wysyłane do Miasteczka. Obowiązywała rejonizacja; nasza rodzina nic sobie z tego nie robiła.
Ogromny budynek z lat trzydziestych mieścił trzy szkoły podstawowe; dwie duże w bocznych skrzydłach i jedną niewielką oraz przedszkole w części środkowej. Nasza - ta środkowa - była najlepsza, to nie ulegało wątpliwości. Co prawda nie mieliśmy własnej sali gimnastycznej, ale korzystaliśmy z sal sąsiednich, a wielkie boisko i tak było wspólne. Wspólna była też znienawidzona świetlica. Pani świetliczanka, chuda i opalona, mocno umalowana niewiasta o zaciętym wyrazie twarzy, z nieodłącznym papierosem w dłoni o długich, czerwonych szponach, albo wrzeszczała na nas, albo, siedząc przy biurku z nogą założoną na nogę rozmawiała z koleżankami. Każde zdanie zaczynała od słów „wyobraź sobie”, wypowiadanych z przejęciem, mieszaniną zdziwienia i oburzenia: zastanawiałem się, co tak nadzwyczajnego musiało być w tych jej opowieściach, kiedy zniżała nagle głos i tłumaczyła swojej znajomej, co mianowicie powinna sobie wyobrazić.
Paskudne jedzenie podawano w ciasnej i gorącej stołówce, gdzie siedzieliśmy na długich, drewnianych ławach, a grube kucharki popędzały nas wrzaskliwie. W czwartej klasie zbuntowałem się wreszcie: ponieważ nie pomagały żadne prośby, wziąłem swój los w swoje ręce i nie wpłaciłem pieniędzy do kasy. Skromna kwota nie wystarczyła na posiłki w barze mlecznym ciągu tych kilku miesięcy, gdy włóczyłem się po Miasteczku w godzinach, które powinienem był spędzić w świetlicy. Zmarznięty i głodny, na domiar wszystkiego musiałem zmyślać jadłospis, kiedy mama pytała, co jadłem. Oczywiście sprawa w końcu się wydała i oberwałem solidne lanie pasem. Uważałem to za niesłuszną karę i oświadczyłem, że i tak nie będę tam chodził. Na szczęście wkrótce zaczynały się wakacje, potem jakoś nikt do tego nie wracał i pozwolono mi zabierać kanapki do szkoły, a obiady jadłem wieczorem, z rodzicami.

Kiedy zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak? Wszystko było nie tak, teraz to widzę i chyba byłem bardzo mały, kiedy to przeczułem.
Nie miałem dziadków. Była tylko jedna ukochana babcia, matka ojca. Na Wsi. Tutejsi dziadkowie obecni byli w opowieściach, w wspomnieniach matki i jej sióstr. Te wspomnienia zawsze miały dla mnie gorzki smak, nasłuchiwałem, o czym mówiły, ale to co słyszałem, paraliżowało mnie tak, że nie byłem zdolny zadawać pytań. Już wtedy zaczynałem przeczuwać, czym jest Historia, tak bezwzględnie posługująca się ludźmi.
Wiem teraz, dlaczego mój dom był taki, jaki był. Dlaczego matka często siadała zamyślona przy stole i nie słyszała, co się do niej mówi.
Myślałem, jak to jest utracić rodziców mając kilka lat i pozostać z niewiele starszymi siostrami na łasce choćby najlepszych krewnych. Nie byłem w stanie tego pojąć.
A potem, kiedy dorosłem, coraz częściej zastanawiałem się też, co czuł dziadek przez tych pięć lat w miejscu, którego do tej pory nie odważyłem się zobaczyć. Co czuł wiedząc, że może nigdy nie zobaczy swoich dzieci i jak umierał w czasie tak zwanej ewakuacji obozu, na dwa tygodnie przed końcem wojny.
A przecież żyłem w raju dzieciństwa. I gdziekolwiek spojrzałem, widziałem ślady przeszłości. Trudno było ją zrozumieć. Istniały tematy tabu, tematy dwuznaczne. Nie rozmawiali z nami, a kiedy było trzeba skutecznie nas zniechęcić, zaczynali mówić w języku, którego nie rozumieliśmy. Wtedy miałem do nich żal, że go używają, w moim mniemaniu było to wątpliwe moralnie. Z perspektywy dziecka to była zdrada. Musiałem trochę dorosnąć, by zrozumieć, że nic nie jest czarne ani białe.

Kasztanowa aleja wiodła na południe, początkowo wśród domów w ogrodach, gdzie zadbane rabatki otoczone były pobielonymi kamieniami, a płoty zawsze na wiosnę malowane. Stare domy były niewysokie, ceglane, o spadzistych dachach, z drewnianymi gankami, a obok nich wyrastały coraz to nowe, pudełkowate „wille”. Podwórza wymiecione, okna umyte, drzewa w sadach wybielone. Potem zabudowania kończyły się, droga wiodła wśród pól; mijało się zabudowania starej cegielni i wyrobisko, w którym stała teraz woda. Można było się kąpać tylko w jednym zakolu, wszędzie indziej dno było grząskie i gliniaste, a gąszcz roślin wodnych nie pozwalał zbadać go dokładniej. W upalne dni, jeśli ktoś z dorosłych z nami poszedł, taplaliśmy się w tym prowizorycznym kąpielisku, śmielsi ryzykowali nawet wyprawę na niewielką wysepkę, co było nam surowo zabronione.
Tuż za cegielnią zaczynał się park krajobrazowy, dalej łączący się z rozległymi lasami. Jeden z wujków w młodości był lokajem u hrabiego, przedstawiciela starej rodziny, pieczętującej się herbami, na których pojawiał się lew i jednorożec, czarne leopardy i orły. Dawniej był tu zwierzyniec i myśliwski zameczek, potem na wzniesieniu zbudowano pałac, a wokół posadzono tysiące drzew, by stworzyć otoczenie dające iluzję naturalnego lasu, a tereny nadrzeczne wykarczowano, zakładając łąki. Mur, który odgradzał teren parku od pól, zbudowany z nieregularnych kamieni wapiennych, był już mocno wyszczerbiony i w znacznej części rozebrany. Parkowe ścieżki, dość szerokie dla samochodu - lub powozu - wiodły w stronę ruin. Zachowała się południowa ściana ze słonecznym zegarem i widmowe mury, otoczone gąszczem młodych drzewek i krzewów: niektóre z nich próbowały czepiać się ścian. Tyle zostało po pełnym wdzięku neorenesansowym pałacyku z tarasem widokowym wokół wieży, dwiema narożnymi basztami... Byłem dzieckiem, kiedy ruiny wysadzono w powietrze, wbrew zaleceniom konserwatorskim, jak miałem się dowiedzieć o wiele później. Nie mogłem tego zrozumieć, ani wtedy, ani teraz. Mój dziecięcy żal nie mija.
Park w pobliżu pałacu był przyjazny, pełen słońca, na polankach pod dębami kwitły kwiaty, w maju mnóstwo konwalii, a latem jagód i malin. Dalej las zmieniał się, tu i ówdzie rosły jeszcze świerki i graby, dziki bez i jarzębina, ale dominowała buczyna. Poszycie stawało się coraz uboższe, w końcu zostawały tylko szarawe pnie buków, szum ich koron gdzieś wysoko nad głowami i pobrunatniałe listowie butwiejące na ziemi. Czuliśmy się nieswojo, bajki o Babie Jadze i złym wilku ożywały. Nie należało iść dalej, podobno są tam dziki, lasy ciągną się daleko na zachód, można zabłądzić. Więc niechętnie przyznając się do obaw zawracaliśmy, wybieraliśmy inną drogę powrotną, przez wieś - obok pegeeru, tu kupowaliśmy w sklepie oranżadę w butelkach, które syczały przy otwieraniu, bąbelki kłuły w podniebienie, lepka słodycz przywracała siły. Bułki były rumiane i chrupiące, zagryzaliśmy je landrynkami, zmęczeni wracaliśmy do domu, do jego chłodnych wnętrz.

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz