sobota, 26 marca 2016
Daremne
"...kiedy serce jest naprawdę otwarte na powszechną komunię, to nic i nikt nie jest wykluczony z tego braterstwa. Dlatego też prawdą jest, że obojętność lub okrucieństwo wobec innych stworzeń tego świata zawsze w jakiś sposób przekłada się na sposób traktowania innych ludzi. Serce jest jedno i ta sama mizeria, która prowadzi do znęcania się nad zwierzętami, niechybnie przejawi się w relacji z innymi osobami. Wszelkie okrucieństwo wobec jakiegokolwiek stworzenia « jest sprzeczne z godnością człowieka ». Nie możemy uważać siebie za osoby naprawdę miłujące, jeśli wykluczamy z naszych zainteresowań jakąś część rzeczywistości: « Pokój, sprawiedliwość i ochrona stworzenia to trzy kwestie ściśle ze sobą związane, których nie można od siebie oddzielać w taki sposób, by były traktowane indywidualnie, gdyż mogłoby to grozić ponownym popadaniem w redukcjonizm ». Wszystko jest ze sobą powiązane i my, wszyscy ludzie, jesteśmy zjednoczeni jako bracia i siostry we wspaniałej pielgrzymce, połączeni miłością, którą Bóg obdarza każde ze swoich stworzeń, a która łączy nas z bratem Słońcem, Księżycem, siostrą rzeką i matką Ziemią."
Codziennie oglądam obrazy przemocy, cierpienia zadawanego istotom słabszym, ludziom i zwierzętom, przez ludzi.
Codziennie myślę, że Jego cierpienie i śmierć były daremne.
Franciszek, Pochwalony bądź
Jerzy Nowosielski, Mandylion
środa, 23 marca 2016
Przechodząc przez strumień
"Przejście przez strumień" powoli zmierza ku końcowi, ale zakończenia tu nie opublikuję. Dlaczego? Z tego samego powodu, z jakiego pomijam obszerne fragmenty. Ta opowieść istnieje, jest zapisana, choć nie zamknięta, ale nie tu jest jej miejsce.
Jest jeszcze jeden powód. Pisząc "Przejście..." przed dziesięciu (a może więcej?) laty byłam świadoma, że Liwia pozostaje zagadką. Dla Tomasza, ale także dla mnie i czytelników. Nie chciałam tej zagadki rozwiązywać, czułam, że odpowiedź musi dojrzeć do zapisania.
Kim jest Liwia? Niewinną czarodziejką? Księżniczką w wieży błagającą "Rycerzu, uratuj mnie"? Kobietą fatalną, okrutną Kirke? Kapryśną gąską? Zarozumiałą manipulatorką? Zranioną dziewczyną? Co zdarzyło się w jej życiu, że tak skrupulatnie je chroni przed obcymi, a nawet przyjaciółmi?
Teraz piszę. Szukam odpowiedzi, a raczej czekam, a ona pojawia się sama. Lubię ten stan, tę gotowość, otwarcie na opowieść, która już gdzieś istnieje. Dowiadywanie się, co by się napisało, gdyby się pisało...
Buduję opowieść jak gawrony za moim oknem budują gniazda. Ciesząc się każdą chwilą.
poniedziałek, 21 marca 2016
Przejście przez strumień (30)
Nie
było rozprawy pojednawczej. Wszystko
załatwiono szybko i sprawnie. Pani sędzia przyglądała się nam z
mieszaniną zdziwienia i pobłażliwości. Przez moment miałem
wrażenie, że nie wierzy w nasze oświadczenia o całkowitym
rozkładzie pożycia. Fakty świadczyły jednak za nami: brak dzieci,
osobne mieszkania. Po wyjściu z sądu zaproponowałem Wierze obiad,
na co się chętnie zgodziła (...)
-
Wiesz coś o Liwii? - zapytała nagle.
Zamurowało
mnie. Nie sądziłem, że do tego wróci. Pokręciłem głową.
-
Prawdopodobnie jest w Londynie - powiedziała.
Patrzyłem
na nią czekając.
-
Nie wiem nic więcej. Może Ewa... Były dość blisko.
-
Chyba nie. Ewa wtedy nic nie wiedziała.
-
Może jednak Liwia napisała do niej później? Nie porzuca się
ludzi w taki sposób.
Nie
porzuca się? Co ty wiesz, Wiero, o porzucaniu? (...) Jesteś taka solidna
i szlachetna. Założę się, że trzymasz w sejfie spisany
testament, żeby zaoszczędzić kłopotów bliźnim. Nie zasłużyłem
na ciebie, nigdy nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry, że też
dopiero teraz to do mnie dociera, pomyślałem z sarkazmem.
Wiera
siedziała przyglądając mi się uważnie. A potem powiedziała, że
na nią czas, żebym jej nie odprowadzał, bo - tu spojrzała na
zegarek - ktoś po nią ma przyjechać. Teraz zdałem sobie sprawę,
że to ona wybrała ten lokal, przewidziała, że ją zaproszę;
poczułem się jak pajac na sznurku. Po jej wyjściu długo
siedziałem bez ruchu przy stole. Nie myślałem: myśli przepływały
przeze mnie bezładnie, chaotycznie, kłębiły się niezrozumiałe
emocje. Poczułem, że mam ochotę się napić, upić, urżnąć jak
świnia. Nie, nie pójdę na wódkę, napiję się w domu, do lustra.
To nie jest kwestia instynktu samozachowawczego: po prostu nie jestem
zwierzęciem stadnym. Wolę się zaszyć w swojej norze.
Już
kiedyś tak było. Zdałem sobie z tego
sprawę, gdy z dwiema butelkami wódki przekroczyłem próg
mieszkania. Wtedy to była bezsilna wściekłość i rozpacz, a
teraz? Bezsilność i rozpacz, znów. Myślałem, że to ja decyduję
o swoim życiu, że to ja wybieram. Zawsze zdawało mi się, że
jeśli będę solidnie pracował, starał się, jeśli będę
uprzejmy dla ludzi i dobry dla zwierząt... Do kurwy nędzy,
przepraszam mamusiu, nie pozwalałaś mi używać brzydkich słów,
ale dlaczego zafundowałaś mi takie cholerne pranie mózgu na dzień
dobry, wszedłem w życie jak pierwszy naiwny i popatrz teraz, mam
trzydzieści pięć lat, jestem rozwodnikiem, nikomu niepotrzebnym
doktorem historii... Miałem być uczonym, pisarzem... Miałem być
piękny, bogaty i szczęśliwy, jeszcze parę lat temu to wszystko
było możliwe, co się stało? Czy to ja decyduję o swoim życiu?
Tak głupio wybieram? Widzę wokół wspinające się w górę,
zadowolone z siebie miernoty, nie zazdroszczę im, tylko zastanawiam
się, czego mi zabrakło, żeby czuć się choć w części tak
dobrze? Za czym pognałem, gdzie się zgubiłem? Kto pociąga za te
cholerne sznurki? (...)
Chętnie
jednak przyznałbym się do jakiejś wspólnoty. Podczepiłbym się
do grupy, do jakiegoś zbioru ludzi, w miarę określonego. Na
przykład: faceci wchodzący w smugę cienia i świadomi tego.
Nostalgicznie analizujący własną przeszłość i niepoddający się
potwornej refleksji, że już na wszystko za późno. Opowiadający
sobie i innym własne życie według tego samego rozpaczliwego wzoru.
Powracający nieustannie do inicjacyjnych doświadczeń, jakby na
nich i na ich ciągłym powtarzaniu kończył się świat. Jakby już
niczemu innemu nie byli w stanie nadać znaczenia.
Czy
ten schemat: pierwszy papieros, pierwsza masturbacja, pierwsza wódka,
pierwsza dziewczyna, a po nich następne wódki i następne
dziewczyny... czy ten schemat daje się zastosować także do mojego
życia? Chyba głównie wódka, a i to nie do końca, bo w
przeciwieństwie do moich kolegów jakoś nie dostrzegam ani
heroicznej, ani romantycznej strony pijaństwa, lecz jedynie raczej
smutną i obrzydliwą czasem konieczność. Ta ich pijacka duma:
aleśmy, kurwa, dali! Licytacje, kto najwięcej wypił, kto padł.
Wolę pić do lustra.
Nalałem
wody do czajnika, butelki umieściłem w zamrażalniku. Zrobiłem
sobie kanapki z żółtym serem, zaparzyłem zieloną herbatę. Nie
ma to jak wiek średni. Nakryłem do stołu w pokoju, zaniosłem tam
to wszystko, wyciągnąłem z pawlacza pudełko po butach oklejone
taśmą. Nie zaglądałem do niego od lat. Nikt o nim nie wiedział,
nikt nie miał prawa do niego zajrzeć.
Piłem
powoli i systematycznie, zagryzając kanapkami, popijając herbatą i
skrupulatnie oglądając zawarte w pudełku eksponaty. Prywatne
muzeum Tomasza.
Kilka
pożółkłych kartek, zapisanych na maszynie. Dwie fotografie.
Bilety do kina. Dwie pocztówki.
Czytałem
to, co napisała. Czytałem i zastanawiałem się, jak to możliwe,
że wtedy nic nie rozumiałem.
oni
się kochają
a
to znaczy tyle
co
błysk zapałki
w
konturach ich twarzy
oni
się kochają
słony
pot ich skóry
nawet
najbardziej złączonych
rozdziela
wędrujący
po dziwnych dalekich krainach
spotykają
się w krótkim momencie rozkoszy
samotni
w swojej żądzy
i
w swym nasyceniu
oni
się kochają
dwie
proste równoległe przeznaczone sobie
Rozmawiałem
z nią, jak wtedy. Jej twarz pochylona nad szklanką herbaty. Jej
profil na tle okna. Gest, jakim odrzucała włosy do tyłu.
Więc
jak się żyje, pytała, i
nie rani stóp o okruchy tego, co zostało po czułości i
okrucieństwie? Nie
wiem, Liwio, nigdy tego nie wiedziałem. Jak
żyć nie opłakując śmierci każdej chwili,
nie umierając z każdą umarłą miłością?
Przypomniałem
sobie jej stopy, bezbronne stopy na brzegu fotela. Wtedy. Patrzyłem
na nie z czułością, zazdroszcząc tamtemu, któremu pozwalała je
całować. Byle przybłęda miał więcej praw niż ja.
Odwracałem
kartki.
nie
bój się
wszystko
w życiu jest zwyczajne
nie
bój się
wszystko
to czego nie znasz
kiedyś
dotyczyć musi także ciebie
nie
bój się
każde
zło można oswoić
każdy
strach
nie
bój się
jutro
będzie jeszcze gorzej
Wiem.
Wszyscy
pisaliśmy takie wiersze, ale teraz z tych kartek patrzyła na mnie
jej twarz, jej uważne oczy. Pochylała się lekko i patrzyła, w
napięciu, z nadzieją, z oczekiwaniem. Ze smutkiem. Było w tej
twarzy nieme pytanie, zdawało mi się teraz, że było w niej
zawsze, tylko ja nie zdawałem sobie z tego sprawy.
nie
płacz
wiem
że się boisz
i
tak nikt nie usłyszy
twojego
cichego krzyku
boli
cię głowa
od
nadmiaru obcych słów
nie
martw się
straszne
jest tylko to czego nie znamy
chcesz
odejść
pomyśl
te
drzwi otwierają się tylko w jedną stronę
Drżenie
jej ramion, pochylona głowa i kosmyk, spadający na szyję.
Kosteczki kręgosłupa tuż nad zapięciem sukienki, to miejsce
wzbudzające czułość: pragnę cię dotknąć, dotknąć twojej
szyi tuż nad karkiem, przyciągnąć cię do siebie tym opiekuńczym
i władczym gestem; nie płacz albo i płacz, jestem przy tobie, już
nikt cię nie skrzywdzi, jestem twoim rycerzem, nigdy cię nie
opuszczę.
Przecież
skoczyłbym do rzeki, gdyby tonęła, bez wahania.
Dlaczego
więc cię opuściłem?
piszę
list do was na maszynie do pisania
są
zdania które maszynie nie przejdą przez gardło
Siedziałem
przy stole i płakałem. Jeszcze pamiętam, jak się to robi.
Trzeba sobie przypomnieć wczesne dzieciństwo, najsmutniejszą,
najbardziej bolesną chwilę. I zapomnieć, że duzi faceci nie
płaczą (...)
Byłem
jak inni: widziałem dołeczki w policzkach, jasne włosy, zmysłowe,
silne ciało, słyszałem jej śmiech i złośliwe uwagi, ale nie
widziałem jej. Nie wiedziałem, czego potrzebuje. Nie wierzyłem, że
mogę jej to dać. Dostrzegałem, że cierpi, ale ciągle byłem
przekonany, że to szybko mija, skoro potrafiła żartować, zanim
obeschły jej łzy. To ja cierpiałem, tak mi się zdawało, to moje
nieodwzajemnione uczucie było męką. Nieodwzajemnione? Nie
dosięgnie mnie nikt, napisała wtedy. Nigdy
nie rozumiałem jej dumy, choć była tak podobna do mojej.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
niedziela, 20 marca 2016
Przejście przez strumień (29)
Minęły
wakacje. Pies przywitał mnie z taka radością
i niedowierzaniem, jakby już dawno utracił nadzieję na mój
powrót. Chodził za mną przez cały dzień - na wsi nie było to
zbyt uciążliwe - co jakiś czas trącał nosem albo łapą,
domagając się pieszczot, lub kładł się z pyskiem na łapach i
patrzył wzrokiem wyrażającym całkowite, bezkrytyczne uwielbienie.
Moja próżność powinna zostać zaspokojona, ale życie nie jest
takie proste. Po emocjach wakacji, po tym kalejdoskopie wrażeń,
obrazów, doznań ogarnęła mnie trudna do zrozumienia apatia.
Któregoś dnia obudziłem się z poczuciem całkowitego rozbicia.
Snułem się po chałupie bez celu, brałem do ręki jakieś
przedmioty po to tylko, by je za chwilę odłożyć, włączyłem
radio i zaraz je wyłączyłem, zirytowany kretyńskim tekstem
piosenki. Sięgnąłem po książkę, którą matka zostawiła na
stole; był to tomik Mickiewicza. Machinalnie otworzyłem. Wiek
męski, wiek klęski. Odrzuciłem książkę
jak oparzony.
Za
późno. Przyczepił się do mnie jak refren.
Jako
młodociany, pilny uczeń o zacięciu humanistycznym, buntowałem się
przeciwko temu wierszowi. O ile urzekała mnie niepokojąca,
zatrzymana w ruchu wizja z wiersza Nad wodą
wielką i czystą, to Polały
się łzy mimo swej złudnej prostoty były
dla mnie tekstem niezrozumiałym. Jak to: wiek klęski? Przecież...
tu brakowało mi argumentów, ale to nie gasiło mojego żarliwego
sprzeciwu. Może nieznajomość biografii autora, pewnych niuansów,
o których nie mówiono w szkole, by nie kalać pamięci wieszcza,
miała tu jakieś znaczenie. Ale chyba raczej już wtedy
przeczuwałem, że to nie jest zwykłe podsumowanie jednostkowej
biografii, że ten tekst w swojej zdumiewającej, skondensowanej
genialności mówi: tak właśnie jest i ciebie też to czeka. Mój
sprzeciw był reakcją młodzieńca na widok starca, który ma jego
rysy. Ten sprzeciw dyktowała mi wiara we własną nieśmiertelność,
nieuleczalna choroba młodości.
Zadzwoniła
Wiera. Umówiła się ze mną w kawiarni.
Weszła elegancka, pachnąca. Uśmiechnięta. Pomyślałem, że moja
żona się zmienia. Teraz, wchodząc w wiek średni, zyskawszy
pewność siebie wynikającą z sukcesu zawodowego i rutyny, staje
się atrakcyjną kobietą, straciła tę sztywność i nadmierny
dystans, które czasem bywały męczące.
Postawiła
teczkę na krześle obok i rozejrzała się w poszukiwaniu kelnera.
Już tu był. Zadysponowała kawę ze śmietanką.
-
Co u ciebie? - zapytała.
-
Normalnie. Bez zmian - stwierdziłem bez entuzjazmu.
-
Myślę, że możemy się rozwieść.
Spojrzałem
na nią zdziwiony.
-
Dlaczego?
-
Mnie to nie jest szczególnie potrzebne, ale sądzę, że tobie tak.
Nadal
nic nie rozumiałem. Spojrzała mi w oczy. Była spokojna i poważna.
-
Tomku, wiem, że musisz ją odnaleźć.
-
Kogo? - zdziwiłem się.
-
Liwię - powiedziała niemal bezgłośnie.
Patrzyłem
na nią nierozumiejącym wzrokiem i zadawałem sobie pytanie, o czym
ona mówi i dlaczego. Kelner przyniósł jej kawę.
-
Tomku - powiedziała cicho Wiera. - Nie marnuj tak życia. Nie warto.
Sądziłam, że w końcu zapomnisz i będziemy razem, ale teraz wiem,
że to niemożliwe. Chcę, żebyś był wolny.
-
Wiedziałaś? - ciągle nie mogłem uwierzyć.
-
Od początku.
-
Więc dlaczego...
-
Kochałam cię. Nie rozumiesz?
-
I o jej wyjeździe?
-
Tak. Chyba tylko ja – zawahała się. - Spotkałam ją, jak
odbierała paszport. Nic nie powiedziała, ale od czego są koledzy z
roku? Robert zajrzał w papiery i już wiedziałam: dostała
zaproszenie z Anglii.
-
Wiedziałaś... ukryłaś to przede mną!
-
Chciałeś wtedy umrzeć. Miałam cię dobić?
Spojrzałem
na moją żonę i zdałem sobie sprawę, że od lat jestem z kobietą,
której nie znam. Jej wielkoduszność mnie rani. Nagle w innym
świetle zobaczyłem jej „ultimatum”. Liczyła się z tym, że
odejdę. Że posłucham swoich uczuć. Chciała mi to umożliwić.
Chciała, żebym sam wybrał... Gniew i upokorzenie, które mnie
dławiły na myśl o tamtym, ustępują. Jak mogłem tego nie
widzieć?
-
Wiero, jak mogłem tego nie widzieć? Jesteś...
-
Nic nie mów - przykryła moją dłoń swoją dłonią i delikatnie
przytrzymała. - Wystąpię o rozwód, załatwimy to od ręki,
dobrze?
Kiwnąłem
głową, nic nie mówiąc. Ona wstała, ja się podniosłem, podała
mi rękę i odeszła pewnym krokiem, wyprostowana, nie oglądając
się, w tym swoim mundurku kobiety sukcesu, nienagannie skrojonym
ciemnoszarym kostiumie, zostawiając za sobą smugę zapachu. Zawsze używała
drogich perfum. Nawet nie znałem ich nazwy. Przez moment miałem
ochotę wybiec za nią, powiedzieć: zostań, porozmawiajmy,
spróbujmy jeszcze raz, nie wiedziałem, że jesteś taka, wcale cię
nie znałem. Nie zrobiłem tego. Powiedziałaby: odpuść sobie, nie
chciałeś mnie wcale poznać, a poza tym to i tak się nie uda,
wiesz, że cię lubię i będzie tak zawsze. Nie psujmy tego, dobrze?
Więc
wiedziała. Obie wiedziały. Tylko ja byłem idiotą.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Tu się urodził Guillaume
W Falaise jesteśmy przejazdem w lutowe niedzielne popołudnie. Miasteczko ciche i puste. Po pochmurnym dniu na chwilę wychodzi słońce.
Kościół świętej Trójcy to jedna z kilku świątyń o poczatkach romańskich. Budowle były wielokrotnie niszczone i przebudowywane. Miasto bardzo ucierpiało także w czasie bitwy o Normandię i przez wiele dziesięcioleci leczyło rany.
A tu nasz bohater - Guillame dit Le Batard, William the Conqueror.
Zamek z XII wieku powstał na miejscu wcześniejszego. To tu Robert, wówczas pretendent do tytułu książęcego (następcą ojca był jego brat Ryszard III) ujrzał pewnego dnia Arlettę, córkę garbarza. Przyszłą matkę króla Anglii.
Zamek to trzy donżony: grand donjon, kwadratowy, zbudowany w 1126 roku, petit donjon na planie prostokąta z drugiej połowy XI wieku oraz trzynastowieczny na planie koła, zwany tour Talbot.
Na piętrze mieszczą się apartamenty książęce i wielka sala.
Gdy tam byliśmy w 2010 roku, trwał remont.
Kościół świętej Trójcy to jedna z kilku świątyń o poczatkach romańskich. Budowle były wielokrotnie niszczone i przebudowywane. Miasto bardzo ucierpiało także w czasie bitwy o Normandię i przez wiele dziesięcioleci leczyło rany.
A tu nasz bohater - Guillame dit Le Batard, William the Conqueror.
Zamek z XII wieku powstał na miejscu wcześniejszego. To tu Robert, wówczas pretendent do tytułu książęcego (następcą ojca był jego brat Ryszard III) ujrzał pewnego dnia Arlettę, córkę garbarza. Przyszłą matkę króla Anglii.
Zamek to trzy donżony: grand donjon, kwadratowy, zbudowany w 1126 roku, petit donjon na planie prostokąta z drugiej połowy XI wieku oraz trzynastowieczny na planie koła, zwany tour Talbot.
Na piętrze mieszczą się apartamenty książęce i wielka sala.
Gdy tam byliśmy w 2010 roku, trwał remont.
piątek, 18 marca 2016
Przejście przez strumień (28)
Wyruszyłem
znów na północ, zdając się na los. Morze, jak zawsze,
zahipnotyzowało mnie. Patrzyłem na fale, na ich zmieniającą się
barwę, na ludzi idących po plaży. Rozlegle połacie piasku były
puste, tu i ówdzie ktoś opalał się lub brodził w wodzie, wszyscy
inni pojechali na Riwierę, by tam w tłoku i ścisku prażyć się w
czterdziestostopniowym żarze. Pomyślałem o naszych zatłoczonych
bałtyckich plażach. Tutaj pola namiotowe świecą pustką nawet w
sezonie, za parę franków rozbijam namiot i idę w świat, włóczę
się po bunkrach, fotografuję umocnienia albo siedzę na plaży
obserwując owczarka, który z radosnym szczekaniem usiłuje coś
wykopać z piasku.
Patrzę
na morze. Nie muszę nawet wysilać wyobraźni, by tam być. Nie tam:
tutaj.
Szóstego
czerwca rankiem, tamtego roku.
Jest
pochmurno, pada drobny deszcz. Sztorm minął, ale pogoda może się
wkrótce załamać. Morze aż po horyzont pokrywają okręty, barki,
łodzie desantowe. Jeszcze nie zaczął się przypływ i na
przybrzeżnych wodach widać słupy minowe, a bliżej przeszkody i
zapory, czeskie jeże
i belgijskie wrota.
Plaża jest zaminowana.
Na
wzniesieniu, ponad plażą rozmieszczono stanowiska karabinów
maszynowych i schrony baterii. Nie zostały zniszczone, nawet
uszkodzone, bo piloci Liberatorów
podczas przygotowawczego bombardowania nie zeszli poniżej pułapu
chmur i zrzucili bomby, gdzie popadło.
Pancerniki,
krążowniki i niszczyciele prowadzą ostrzał artyleryjski. Morze
jest wzburzone i wciąż panuje mgła, co uniemożliwia prowadzenie
celnego ognia z barek desantowych. Silny wiatr i wysokie fale
sprawiają, że podczas opuszczania barek transportowych czołgi -
amfibie toną.
Potem
saperzy. Połowa z nich zginie, zanim dotrą na ląd. Zdziesiątkowana
ekipa usiłuje likwidować przeszkody przeciwczołgowe na plaży.
Muszą się spieszyć, lada chwila zacznie się przypływ.
Na
koniec szturmowe łodzie desantowe: zziębnięci, przemoczeni,
cierpiący od wielu godzin na chorobę morską żołnierze, każdy z
ekwipunkiem ważącym trzydzieści kilogramów. Co czują oprócz
śmiertelnego przerażenia? A potem, gdy barka tonie, a inne nawet
nie zatrzymują się, by ich ratować, bo taki jest rozkaz? Kiedy
udaje im się dobrnąć do plaży i widzą rzeź, która się tam
odbywa, czy nie pragną wrócić w morze, ukryć się w nim...
Nie
nadaję się na żołnierza. Dawno, dawno temu wojna była przygodą.
Dwudziestowieczna wojna jest rzezią, niczym więcej. Totalnym
piekłem. Być żołnierzem na froncie: paniczny lęk lub chore
podniecenie walką na przemian z godzinami nudy.
Nie
mogę tu być. Odchodzę z tej plaży, wyłączam wyobraźnię. Nie
chcę wiedzieć, jak to było i dlaczego tak, a nie inaczej.
Imponująca
operacja, wymagająca długotrwałych przygotowań: tak, to naprawdę
robi wrażenie. W dodatku udało im się całkowicie zaskoczyć
Niemców. Tak, to była konieczność. Wiem. I jeśli pytam o sens,
to nie o sens tej bitwy.
Kiedyś
pokłóciłem się z Liwią, już nie pamiętam, o co. Powiedziała:
ja widzę ludzi, a ty ich sztandary.
Zaczynam rozumieć, co miała na myśli.
Już
nie zapytam, kto ma rację.
Coraz
częściej zadaję pytania, na które nie znajduję odpowiedzi. Może
po prostu nie ma odpowiedzi? Tylko pytania.
W
miasteczku siadam przy kawiarnianym stoliku. Kawa, jak wszędzie
tutaj, jest mocna i aromatyczna. Piękne dziewczyny idą chodnikiem;
są tak świadome swojej atrakcyjności, że natychmiast przestają
mi się podobać. Mówią coś głośno, nie rozumiem tego. To
dobrze: nie chcę rozumieć. Chcę być tu obcy. Może to oznacza:
bardziej wrażliwy. Na urodę świata, lecz i na zranienie. Nie mam
praw, jestem tylko przechodniem. Chroni mnie moja bezbronność,
obcość.
Podróżowanie
po obcych krajach ma w sobie coś z dzieciństwa. Świat dany jest
nam we fragmencie, niepełny. Nie rozumiemy go do końca, nie czytamy
niuansów, podtekstów, ukrytych znaczeń. Patrzymy przez
półprzejrzystą zasłonę: nieznajomość lub niewystarczająca
znajomość języka sprawia, że umykają nam sensy, czasem budząc
zaciekawienie lub śmiech. Gra skojarzeń: Francuzi nie rozumieli
mojego rozbawienia, gdy widziałem napis Hotel
de Police, albo - jeszcze lepiej -
Hotel-Dieu!
W
podróży jestem dzieckiem: wszystko jest nowe, wszystko jest inne.
Urzekająca dziwność świata. Tajemnicze rytuały, które przy
bliższym poznaniu okazują się zwyczajne. Czasem chciałbym, by
ktoś mnie poprowadził. Nie jestem zbyt pewny siebie. Ale
eksplorowanie rzeczywistości na własną rękę wciąga.
Z
dala od nużących obowiązków, uwikłań, przykrej świadomości,
że to już chyba wszystko... Ucieczka w krainę wakacji,
nieodpowiedzialności. Jak we wczesnym dzieciństwie wyprawy za płot,
gdzie trawa była zieleńsza, a owoce słodsze. Jak wyjazdy na wieś,
gdzie wszystko było inne. Jest inne. Dopóki tam nie zamieszkamy (...)
I
znów łapię się na tym. Moja wyobraźnia lokuje mnie raczej wśród
obleganych niż oblegających. Ta uporczywa - pozbawiona rozsądku? -
determinacja. Skąd my to znamy? Przywołuję się do porządku. A
może - wbrew temu, czego uczyłem się w młodości, co mówiły mi
książki i tradycja, w co chciałem zawsze wierzyć - może to nie
była nasza wojna? Już nie nasza: kiedy zaczynało się lądowanie w
Normandii, nasze losy były rozstrzygnięte.
Może
to nigdy nie była nasza wojna, bo jeszcze zanim się zaczęła,
zostaliśmy zdradzeni. Po to, by wielcy mogli podzielić między
siebie łupy.
Mieli
stary samochód campingowy. Tak jak ja
oglądali schron, wchodzili do środka, choć woń nie była zbyt
zachęcająca, jako że plażowicze używali go w wiadomych celach.
Wyglądali na moich rówieśników, może trochę młodszych. Wyższy,
o rudawoblond włosach i jasnych oczach, dobrze zbudowany - i jego
kolega, drobny, szczupły, ciemnowłosy, na oko Francuz. Zaczęliśmy
rozmawiać, przysiedliśmy na murku. Zbliżał się wieczór, wiatr
stawał się chłodniejszy.
-
Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Damien, Francuz.
-
Na polu namiotowym, jakieś cztery kilometry stąd.
-
Masz samochód? - rozejrzał się.
-
Nie - zaśmiałem się. - Podróżuję autostopem.
Spojrzeli
na mnie jak na Marsjanina. Henry - jak już wiedziałem, był
Anglikiem - zaproponował nieśmiało:
-
Podwieziemy cię. Może się tam zatrzymamy? - spojrzał na kolegę.
Ten
kiwnął głową. Przyglądał mi się nadal z niedowierzaniem.
-
Autostopem?
-
Na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Mam ograniczone środki. - I
dodałem: - Jestem z Polski - jakby to miało coś wyjaśnić.
Ku
mojemu zaskoczeniu, wyjaśniło. Henry kiwnął głową.
-
Rozumiem - powiedział. - Moja żona jest Polką.
Wieczór
spędziliśmy nad wielkim garnkiem omułków, które Damien
przyrządził z ziołami prowansalskimi i białym winem.
-
Świetne są z porami i pieprzem, ale wtedy stanowią naprawdę silny
afrodyzjak, sam rozumiesz... - rozejrzał się z wyraźnym żalem po
pustawym kempingu.
Okazało
się, że spotkałem kolegów po fachu. Pytali o fortyfikacje w
Polsce. Co jest do obejrzenia? Czy zająłbym się organizacją
wyjazdu dla kilku osób?
Jakie
to proste, myślałem. Wystarczy chcieć.
Rano
Damien wskoczył na rower, który wozili przytwierdzony z tyłu
samochodu, by pojechać do boulangerie
po croissanty i bagietki. Wrócił podenerwowany.
-
Muszę wracać do Rennes. Nelly nie najlepiej się czuje, może
urodzić przed czasem.
Zabrali
się do pakowania. Pospiesznie zjedliśmy croissanty i wypiliśmy
kawę.
-
Thomas - zwrócił się do mnie Henry - jeśli masz ochotę, możesz
jechać dalej ze mną. Fajnie byłoby mieć towarzystwo - i widząc
moje wahanie, dodał: - Jak ci się znudzi, to się rozstaniemy. Nie
martw się o koszty, ja też muszę być oszczędny. Drugie dziecko w
drodze - oświadczył z dumą.
I
tak ruszyliśmy na włóczęgę. Nie zobaczyłbym tych miejsc,
skazany wyłącznie na uczynnych kierowców ciężarówek: wąskie
drogi wśród żywopłotów, pastwiska otoczone drzewami, pod
którymi, jak na obrazach Holendrów, odpoczywały stada krów.
Ścieżki prowadzące na bagna. Na wzgórzu maleńki kamienny
kościółek, z cmentarzykiem i widokiem na morze.
Tego
dnia dotarliśmy w miejsce, gdzie kończy się droga: parę domów,
knajpka i pole namiotowe. Był odpływ, na mokrym piasku widać było
ślady stóp i psich łap, a w dali dwaj ludzie zbierali coś, pewnie
mięczaki. Towarzyszyły im mewy, od czasu do czasu podnosząc
wrzask.
Rano
słońce i znów jazda przed siebie: nieoczekiwanie na rozstaju dróg
tablica, mały parking. Wejście do ptasiego rezerwatu. Wzięliśmy
lornetki i butelki z wodą.
Co
kilkaset metrów budka obserwacyjna ukryta w gęstwinie krzewów. Ze
zdziwieniem stwierdziliśmy, że na terenie rezerwatu znajduje się
gospodarstwo, a krowy wypasane są na podmokłych łąkach. Na
drzewach w dali przysiadło stado białych czapli, żurawie brodziły
w strumieniu. Zwrócił naszą uwagę jakiś ruch: to szczur piżmowy
wskoczył do wody i popłynął przed siebie.
Poszliśmy
dalej. Wydmy porastała szorstka, seledynowa trawa. Platynowozłoty
piasek na plaży. Kolor morza był uwodzicielski, nieopisany. Stałem
tam, w strumieniu wiatru, i nie mogłem wykrztusić słowa. Nagle
poczułem, że to za wiele dla mnie samego, że takie widoki trzeba z
kimś dzielić. Wiedziałem z kim, i nie był to Henry (...)
Kiedy
teraz przypominam sobie te dni, uświadamiam sobie, że
najsilniejszym uczuciem, które mi wtedy towarzyszyło, był zachwyt
połączony z dotkliwym bólem, że nie mam z kim go dzielić. Myślę,
że Henry czuł się podobnie. Codziennie dzwonił do domu, a
wieczorami sprawiał wrażenie nieobecnego.
-
Widzę, że często tu przyjeżdżasz - powiedziałem do Henry’ego.
- Dlaczego Normandia?
-
W końcu przez pewien czas należała do Anglii - zaśmiał się.
-
Paradoksalnie, tak.
-
Wiesz - powiedział Henry - że wielu angielskich historyków nie
lubi Normanów? Nie mogą im darować Hastings i tego, co było
potem. Kwestionują zasługi Wilhelma, i to, że na dobrą sprawę
uchronił Anglię przed rozpadem. Przed Hastings doszło w Anglii do
drastycznej erozji władzy, angielska klasa rządząca przestała się
liczyć, zresztą na własne życzenie. Nie zdobyli się ani na
skuteczny sprzeciw, ani na współdziałanie z Wilhelmem, więc ten
po kilku latach całkowicie pozbawił ich znaczenia, a elitę
polityczną sprowadził z Normandii. Zresztą była to niewielka
grupa, parę tysięcy ludzi wobec miliona Anglików. Normanowie nie
traktowali wyspy, jakby była kolonią, poza tym wcale się nie
chcieli tam przenosić, woleli wrócić do domu.
-
Może ze względu na klimat. Nie słyszałem o dobrych angielskich
winach - zażartowałem.
-
Niestety - zgodził się z żalem. - Ale serio: niektórzy historycy
kwestionują przewagę cywilizacyjną Normanów. Co ciekawe,
przemilczanie albo przeinaczanie faktów zaczęło się już w
tamtych czasach.
-
Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę kierunek ekspansji. Wy,
wyspiarze, nie lubicie rzeczy importowanych z kontynentu, prawda? -
zaśmiałem się. - Nawet jeśli są lepsze niż wasze wynalazki,
trudno wam to przyznać.
Henry
roześmiał się głośno.
-
To prawda. Ja jednak nie mam za złe Wilhelmowi, że się przeprawił
przez kanał. Od chwili, kiedy został koronowany, zaczął
postrzegać sytuację z angielskiej perspektywy i cokolwiek czynił,
miał na względzie dobro państwa. Czy wiesz, że jako król Anglii
odmówił złożenia hołdu lennego papiestwu?
Nie słyszałem, aby moi poprzednicy składali
go kiedykolwiek twoim poprzednikom, napisał do
papieża. Uważam, że był najlepszym królem w dziejach Anglii,
choć niektórzy z moich kolegów zlinczowaliby mnie za takie
poglądy. A poza tym noszę nazwisko Montgomery. Lubię myśleć, że
któryś z jego rycerzy był moim przodkiem. Może dlatego tak mnie
tutaj ciągnie?
Spojrzałem
na jego wysoką, barczystą sylwetkę, płową czuprynę i mocny
zarys szczęki.
-
Nie zdziwiłbym się - powiedziałem.
Pojechaliśmy
dalej. Wybieraliśmy boczne drogi, kierując
się małymi znaczkami na mapie: punkt widokowy, opactwo, mokradła,
saliny. Przed nami rozciągały się rozległe, płaskie, słone łąki
porośnięte srebrzystozieloną trawą; pasły się na nich nieliczne
owce. To pustkowie i wyblakły błękit nieba nad nim miały w sobie
jakąś stłumioną dzikość. Uderzające, pierwotne piękno pustyni
z jej ubóstwem kolorów, wiatrem i powietrzem wibrującym od upału.
Dalej
na południe: stanęliśmy na wysokim cyplu. U naszych stóp, poniżej
poszarpanych skał rozciągały się połacie ruchomych piasków. Był
odpływ i tylko rzeka Selune lśniąc torowała sobie drogę ku
morzu. Na horyzoncie, w błękitnoszarej mgiełce upalnego
popołudnia, ledwo widoczny w jaskrawym słońcu wznosił się
klasztor Mont Saint Michel.
-
Wrócimy tu wieczorem - powiedział Henry. - Nocą jest iluminowany.
To
jest zbyt łatwe, zbyt oczywiste. Nie powinno się o tym mówić, to
przecież rozpaczliwie banalne. Liwia buntowała się przeciwko takim
eksklamacjom: jakie to piękne! Nie godzę się
na banalność emocji i
wciąż ten sam sposób ich wyrażania. Ale
gdyby tam ze mną była, w mroku letniej, gwiaździstej nocy, na
cyplu nad morzem, w podmuchach chłodnej bryzy, i patrzyła na ten
świetlisty klejnot wynurzający się z morza...
Robię
się nieznośnie sentymentalny.
I
co z tego?
Dlaczego
nie mogę jej tego pokazać?
Wrzosowisk
i pól paproci rozciągających się na Cap Frehel.
Twierdzy
La Latte, gdy zbliża się wieczór.
Tego,
jak o szarej godzinie ostatnie światło dnia pada na rozlewiska:
woda lśni, a kępy trawy i skały ciemnieją. To tylko chwila, którą
trzeba zapamiętać, nie utrwali tego żaden aparat fotograficzny,
jedynie pamięć, ten zawodny sojusznik wrażliwców.
Łodzi
cumujących nocą w zatoce.
I
małej, otoczonej drzewami kaplicy świętego Nikodema pośród pól
Bretanii.
Krzyży
pokutnych przy drogach.
Pola
menhirów, wśród których pasą się czarne owce.
Te
czarne owce tak mnie rozczuliły, że po kolacji nauczyłem Henry’ego
słów i pijąc wino
śpiewaliśmy
fałszując Gdzieżeś to bywał, czarny
baranie? ku uciesze sąsiadów, którzy
natychmiast chcieli się dowiedzieć, skąd jesteśmy. Skończyło
się popojką a la maniere russe,
jako że towarzystwo było międzynarodowe i chętne do zabawy.
Rozstaliśmy
się z Henrym w Rennes, następnego dnia po kolacji u Damiena,
którego dziecko jeszcze się nie urodziło, a żona nadal była w
szpitalu. Damien zaproponował, żebym został jeszcze dzień - dwa i
zwiedził miasto.
Wróciłem
do domu.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Po części powtarzam ten tekst.
Polityka, Kościół, architektura...
Kiedy Wilhelm zwany Bastardem, nieślubny syn i jedyny spadkobierca księcia Normandii Roberta Wspaniałego, postanowił poślubić Matyldę, księżniczkę Flandrii, córkę Baldwina V i Adelajdy, królewny francuskiej, wśród jego sąsiadów zawrzało. To małżeństwo oznaczało wzmocnienie pozycji księcia, skądinąd wasala króla Francji, a także umocnienie jego teścia, księcia Flandrii.
Nic dziwnego, że do Watykanu pospieszyły poselstwa, by temu zapobiec. Argumenty polityczne były nie mniej ważne niż finansowe. Wziąwszy pod uwagę, że tamte czasy określane są jako ciemny wiek papiestwa ( kardynał Baronius był mniej litościwy, użył określenia "pornokracja"), trudno się dziwić, że starania króla Henryka I ( to on miał najwięcej do stracenia) odniosły skutek i ogłoszono zakaz zawierania małżeństw do siódmego stopnia pokrewieństwa - bo takimi dalekimi kuzynami byli Wilhelm i Matylda...
Wilhelm ze swej strony nie zaniedbał dyplomacji ( i otworzył kiesę) uzyskując dyspensę i ostatecznie poślubił Matyldę. W podzięce mieli ufundować dwa opactwa. Uczynili to po latach.
Abbaye aux Dames:
Abbaye aux Hommes
Tu się urodził
Więcej o Wilhelmie
Książka Paula Zumthora, rzecz wybitna
czwartek, 17 marca 2016
Przejście przez strumień (27)
Nadeszło
kolejne lato. Drugie lato bez babki. Nie
chciałem jechać na wieś, tym razem nie. Potrzeba zmiany nie dawała
mi spokoju. Wtedy, jak na życzenie, odezwał się z Francji kolega
ze studiów, już prawie tam zadomowiony. Ma ekipę remontową, sami
Polacy, oczywiście, i czy nie miałbym ochoty zarobić? Bo żaden z
nich nie mówi po francusku, a to czasem jednak bywa przydatne.
Trochę
się zdziwiłem, nie żyliśmy z Krzyśkiem w wielkiej przyjaźni,
ale dlaczego by nie spróbować? Spakowałem plecak, śpiwór, po
namyśle dorzuciłem mały, lekki namiot. Skoro już tam jadę, chcę
też coś zobaczyć.
Paryż
poznałem więc najpierw od strony podwórek, oficyn, kuchennych
schodów. Piękne, dziewiętnastowieczne kamienice, z mosiężnymi
tabliczkami lekarzy, architektów i prawników przy elektronicznie
zamykanej bramie, z parą dozorców Portugalczyków i eleganckimi
klatkami schodowymi, miały też drugie oblicze: chambres
de bonne na poddaszu, bez łazienki i kuchni,
duszne latem i lodowate zimą (któż by zakładał podwójne okna?)
Te piękne dzielnice zbudowano równie niechlujnie jak nasze wieżowce
z wielkiej płyty, a standard wielu mieszkań był nawet niższy niż
znanych mi z Polski (...)
Włóczyłem
się po mieście wieczorami, w niedziele zwiedzałem muzea, co bywało
torturą. Musiałem poruszać się w bezmyślnym stadzie ludzi,
sunących noga za nogą, by obejrzeć Monę Lisę i Wenus z Milo:
obejrzeć, sfotografować lub sfilmować i wyjść, bo nic więcej
ich nie interesuje. Przyszli tutaj po świadectwo, że byli,
widzieli, a jakże. W dalszych salach bywało pusto, a kiedy już
nasyciłem oczy, popatrywałem to tu, to tam na śliczne włoskie
madonny o słodkich twarzyczkach i delikatnych dłoniach, ocierające
się może o kicz, ale komu to przeszkadza? Pulchne bambini,
niesforne lub poważne, na ich kolanach. Siadywałem na podokiennych
kanapkach i patrzyłem na lśniący w słońcu dziedziniec pełen
miłośników Giocondy.
Upalny
lipiec dawał się we znaki. Nadmiar wrażeń przyprawiał mnie o ból
głowy. Chciałem naraz zobaczyć wszystko i w rezultacie nie
widziałem nic. Zmęczenie i poczucie winy przytłaczały mnie,
dopóki nie zastanowiłem się nad sobą. Do diabła, czy ja tu
jestem za karę? Czy ktoś mnie będzie egzaminował? To urlop, a nie
szkoła przetrwania. Odpuściłem sobie. W następną niedzielę
pojechałem do Saint Cloud, położyłem się w parku na trawie, z
panoramą Paryża przed oczami. Leżałem patrząc w niebo i nie
myślałem o niczym. Nagle poczułem, że chcę zobaczyć morze, że
to ciasne, kamienne, hałaśliwe miasto z jego klaustrofobiczną
atmosferą przytłacza mnie. Czas wyjeżdżać (...)
Nie
miałem dokładnego planu. Oczywiście
lądowanie aliantów, linie umocnień, muzea związane z tym czasem.
Ale Normandia to także Guillaume le Conquerant, Wilhelm Zdobywca.
Byłem
w Bayeux, na głównej ulicy właśnie kończył się targ. Nie
mogłem się oprzeć, na straganie z serami kupiłem brique
de brebis, miękką, pachnącą cegiełkę.
Do tego bagietka. Usiadłem na małym skwerze nad wodą, słońce
świeciło, krzewy i szum rzeki tłumiły gwar miasta. Ser był
cudowny, nie znałem takiego smaku. Jadłem powoli, zdumiony, mając
wrażenie, jakby wszystkie moje zmysły znalazły się nagle na
języku. Intensywność tego doznania oszołamiała. Ser brał mnie w
posiadanie, chciałem, żeby ta rozkosz nie kończyła się nigdy. Co
jest, zaśmiałem się sam do siebie, czy to jakieś czary?
Zobaczyłem
już Muzeum Bitwy o Normandię, teraz wypadało zanurzyć się
głębiej w przeszłość. Nie obiecywałem sobie zbyt wiele - cóż
takiego może mieć w sobie pas haftowanego płótna, nawet jeśli
piszą o nim we wszystkich podręcznikach historii sztuki?
Zatkało
mnie. Pewnie była to również zasługa autorów ekspozycji, powoli
prowadzących widza ku jedynemu eksponatowi. Muzyką, dźwiękiem,
obrazem wprawiających go w stan takiej ekscytacji, że wchodząc w
końcu do ciemnego tunelu, gdzie w gablocie rozciągnięto
siedemdziesiąt metrów płótna, pozostawał w niemym zachwyceniu.
Średniowieczny komiks, uwodzący obrazami. Taka właśnie miała
być, po to umieszczono ją w nowej katedrze. Ci, co nie umieli
czytać, nie musieli; obrazy były nad wyraz sugestywne, a łaciński
komentarz do kluczowych scen zwięzły i trafny.
Wyjazd
Harolda z Anglii, z sokołami i psami, uczta przed podróżą.
Przysięga
Harolda, którą potem, ku swojej zgubie, miał złamać.
Conan
z Bretanii uciekający po linie z oblężonej twierdzy Dinan.
Budowa
floty, załadunek: zbroje, broń, wielkie beczki z winem.
Łodzie
Normanów płynące do Anglii. W nich ludzie i różnobarwne rumaki.
Bitwa
pod Hastings: ranni, zabici, padające konie, ciała odarte ze zbroi.
Wilhelm
odsłaniający twarz na polu bitwy i przemawiający do rycerzy, by
dodać im ducha, bo pojawiła się pogłoska, że zginął.
Bitwa,
którą mógł przegrać. Wygrał ją, na długo zmieniając bieg
historii.
(...)
Jaki
on był? Jak wyglądał? Jego portret na tkaninie jest może
uproszczony, ale wyraźny: wysoki mężczyzna o masywnej posturze i
ciemnych włosach. Jego biografowie mówią, że był małomówny i
surowy. Namiętnie polował i ożywiał się przy stole, ale nie
znosił pijaństwa. Nie jego odwaga zdumiewa, lecz mądrość: to,
jak potrafił zgromadzić wokół siebie właściwych ludzi. Gdy
wymagała tego racja stanu, panował nad swoją popędliwością,
darował winy. Czy już jako nastoletni pretendent, sierota, w
dodatku bastard, wiedział, dokąd chce dojść?
Czytałem
opowieść o tym, jak postanowił poślubić Matyldę, księżniczkę
Flandrii, której - dorównującej mu dumą - nie po myśli było
wychodzić za bastarda. Podobno popędził wówczas konno do Lille,
wpadł do pałacu, przewrócił Matyldę i podarł jej sukienkę
ostrogami. Musiało jej się spodobać, bo natychmiast się zgodziła.
Nagle
Wilhelm stał się mi bliski, choć niekoniecznie ze względu na
formę zalotów. Zabawa z dzieciństwa, podróż w czasie. Znalazłem
się tam: wśród tych niestrudzonych poszukiwaczy przygód,
niespokojnych duchem wędrowców. Gdybym żył w jedenastowiecznej
Normandii, byłbym jednym z nich... czy na pewno? Czy mam ich dumę i
waleczność? Czy dorównałbym im ambicją - i okrucieństwem? Być
Normanem znaczyło być rycerzem, nawet stan duchowny tego nie
wykluczał. Więc może byłbym zwykłym bezimiennym kmieciem albo
budowniczym okrętów?
Chciałbym
być jednym z nich. Mieć ich optymizm, wiarę w siebie, zaufanie do
wodza. Mieć giermka, a także kolczugę, miecz i kopię, i siodło
ze strzemionami na długich pasach.
Konie,
destrier, hodowane do
walki. Na tkaninie przedstawione są dokładniej niż ludzie, barwne,
piękne: tu podnoszą kopyta, jakby tańczyły, tam cwałują. Każdy
jest inny, różnią się kolorem sierści, grzyw. Były niezbędne
na wojnie, a rycerze podczas bitwy potrzebowali ich po kilka. Ze
względu na nie potrzebna była tak duża flota, prawdopodobnie
siedemset drakkarów: niskich statków w kształcie migdała,
zwężających się ku wysokiemu dziobowi i niższej rufie. Na
maszcie czworokątny, pasiasty żagiel, w takie same pasy -
niebieskie, czerwone, czarne i złote - pomalowane są burty. Tak
przedstawia to tkanina, a jak było naprawdę?
Kanał
przepłynęło około siedmiu tysięcy ludzi - piechota, łucznicy i
rycerze - i zapewne tyleż wierzchowców. Nie tylko Normanowie, także
najemnicy. Dla pieniędzy, przygody i sławy wyruszyli z Wilhelmem na
podbój Anglii.
Nie
ma rady, trzeba pojechać do Caen. Nieurodziwe miasto, alianckie
naloty zrobiły swoje (...)
Po
zamku Wilhelma Zdobywcy pozostało tylko wzgórze i relikty zabudowy;
zarys palatium z kaplicą, salą tronową, przebudowanymi wieżami,
zachowującymi u podstaw kamienny wątek z czasów Zdobywcy lub jego
syna. Zachowały się też dwa wysunięte daleko przedbramia,
chatelet, pozwalające
nie tylko wydłużyć drogę do serca zamku, śmiertelnie dla
intruzów niebezpieczną, pod gradem pocisków, wrzątku i
uwłaczających rycerskiemu honorowi obelg, ale i zapewniające
wygodny ostrzał flankujący wzdłuż murów twierdzy.
Zamek
góruje nad miastem. Widać z niego Abbaye aux Dames i Abbaye auxHommes, ufundowane przez Matyldę i Wilhelma jako zadośćuczynienie
za ich małżeństwo - dalekich kuzynów, choć wiadomo, że nie ze
względu na pokrewieństwo Rzym długo odmawiał zgody na ich
związek. Książę Normandii zbyt wiele zyskiwał, biorąc za żonę
córkę diuka Flandrii. Jak się zresztą okazało, zyskał znacznie
więcej niż polityczny alians: godną siebie partnerkę,
przyjaciółkę, matkę dziesięciorga dzieci.
W
kościołach Caen cudowny romanizm, parzyste okna z kolumienkami,
łagodne łuki, spokój i solidność murów.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
środa, 16 marca 2016
Przejście przez strumień (26)
Ojciec
nie napisał mi wszystkiego. Wiem już o
Zofii. Nawet jeśli
ona już nie żyje, żyje jej córka. Chcę się z nią spotkać.
Zadzwoniłem
do niego. Milczał długo, a potem powiedział, że do mnie napisze.
Ale to potrwa i żebym go nie popędzał. Czekałem dwa tygodnie. W
końcu list przyszedł.
Synu,
pisał ojciec, może wyda ci się to śmieszne,
ale dotknąłeś czegoś bardzo ważnego. To było dawno, ale chyba
wiesz, jak można kochać, mając 10, 12, 15 lat? A może nie wiesz,
więc wyobraź sobie, kim była dla mnie Natalia w tamtym świecie, w
tej ponurej rzeczywistości pięciu okupacyjnych lat. Przy niej
zapominałem o wszystkim. Była czarodziejką.
Ona
mieszka w Mieście, blisko ciebie. Prosi, żebyś ją jak najszybciej
odwiedził.
Odwiedziłem
ją w jej pięknym mieszkaniu. Nie spodziewałem się, że w prawie
sześćdziesięcioletniej kobiecie zobaczę choć cień tego, co
zafascynowało mojego tatę w dziewczynce, która pojawiła się w
jego życiu na skutek dziejowego kataklizmu. A przecież zobaczyłem
to od razu, kiedy z uśmiechem otworzyła mi drzwi i powitała jak
kogoś z dawna oczekiwanego i bardzo bliskiego (...)
Natalia
jest jego rówieśnicą. Staszek przygląda
się nieufnie dziewczynce, która zrywa kwiaty w ogrodzie i od czasu
do czasu rzuca mu ukradkowe spojrzenie. Ma długie włosy,
jasnobrązowe loki, a na czubku głowy kokardę. Jej sukienka, choć
podniszczona, w niczym nie przypomina szaroburych ubiorów wiejskich
dziewcząt. To panienka z dworu, myśli Staszek, pewnie będzie
zadzierać nosa. Mimo to, mimo tej niechęci, jaką wobec niej czuje,
nie odchodzi, lecz patrzy na nią kopiąc kępę pokrzyw. To ona
prostuje się i spoglądając z namysłem na swój bukiet podchodzi
do chłopca.
-
Ty jesteś Staszek? - pyta.
On
czuje, że zaschło mu w gardle, a twarz oblał rumieniec. Kiwa
głową.
-
Ciocia Konstancja prosi, żebyś przyszedł na podwieczorek - mówi
Natalia.
Pokonując
ogarniającą go chęć ucieczki, Staszek znów kiwa głową.
-
Chodź - mówi dziewczynka i bierze go za rękę.
Jej
dłoń jest miękka i ciepła, i bardzo delikatna, myśli chłopiec.
A ja mam brudne paznokcie.
Ale
w kuchni, do której wchodzą razem, jest matka i to ona mówi do
Staszka: o, jesteś, umyj ręce. Więc szoruje je szczotką i mydłem,
aż są lśniące i czerwone, wyciera płóciennym ręcznikiem i
przegląda się w zamglonym lustrze nad umywalnią, poprawiając
niesforną grzywkę (...)
Natalia
i Staszek idą wśród pól. Zboża dojrzały, wkrótce żniwa.
Staszek zrywa chabry i kąkole, podaje je Natalii. Maków nie zrywaj,
mówi ona, zaraz umrą. Odgłos, który słyszą, sprawia, że
zatrzymują się przerażeni. To dźwięk silników. Natalia wykonuje
gwałtowny ruch, jakby chciała rzucić się do ucieczki, ale on
przytrzymuje ją mocno. Nie, mówi, zostajemy. Stoją tak na skraju
polnej drogi, trzymając się za ręce, a pod lasem już widać tuman
kurzu i coraz głośniej słychać silniki zbliżających się
maszyn. Natalia mocno zaciska dłoń, wbija paznokcie w rękę
Staszka.
Dwa
motocykle i odkryty samochód są bliżej, i Staszek widzi, że nie
trzeba się bać, jeszcze nie teraz: to dobry Niemiec, wiesz,
zdarzają się też dobrzy Niemcy, mówi do niej cicho (..)
Czasem
Natalia sięga po papier i kredki, i mówi: pozostań chwilę bez
ruchu. Szkicuje szybko. Staszek niecierpliwi się, chce zobaczyć.
Nie, jeszcze nie, mówi ona. A potem: nie udało się... W końcu
pozwala mu popatrzeć, ciężko wzdychając. Staszek patrzy z
podziwem, tak wyglądam? Narysowała go jako królewicza, rycerza,
pazia... Zawsze ubiera postacie na rysunkach w dawne stroje; jeśli
rysuje autoportret, patrząc w lustro, to czy w tym lustrze widzi
siebie w takiej sukni? Z dekoltem, koronką, haftem? Z diademem we
włosach i w naszyjniku z pereł?
-
A może żyliśmy w tamtych czasach? - patrząc na rysunek pyta ni to
siebie, ni to jego. - Na przykład w czasach króla Artura, a ty
byłeś jednym z tej gromady łobuzów i zabijaków, rycerzy
Okrągłego Stołu?
-
A ty? - pyta Staś.
-
Może byłam królową Ginewrą, a może czarodziejką? - zastanawia
się Natalia, a w jej miodowych oczach zapalają się psotne
iskierki. - Tak, byłam Nimue i rozkochałam w sobie Merlina, aż mi
powierzył wszystkie swoje sekrety.
Staszek
bierze papier i zaczyna rysować. Ona chce mu zajrzeć przez ramię,
lecz jej nie pozwala. Kiedy kończy, kładzie rysunek przed nią.
Jest to zamek, wielki zamek o siedmiu wieżach, w jednej z nich
otwarte okno i kobieca ręka, powiewająca chusteczką, a na błoniach
potykają się dwaj rycerze.
Nie
zapomniałem o Konstancji. Czym zajmowała
się w czasie okupacji? Legalna praca w Radzie Głównej Opiekuńczej,
a poza tym to wszystko, czego być może nie spodziewałbym się po
kobiecie takiej, jaką była mając dwadzieścia lat. Teraz ma lat
czterdzieści. Nie boi się? Tego nie wiem. Jest gotowa na wszystko,
to wiem na pewno.
Znajduję
jej ślady, choć zbyt gorliwie nie szukam. Wiem o dzieciach,
ukrywanych w klasztorach. O nocnych wizytach we dworze, po których
pustoszała spiżarnia. O tym, że pan Mertens kilkakrotnie ostrzegał
ją przed wizytami swoich rodaków.
Tamtych
ludzi nie udało się uratować. Wystraszonych, w łachmanach,
przyprowadzono na podwórze i zażądano klucza do piwnicy.
Mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci, sześcio-, ośmioletnich. Przy
drzwiach stanął żołnierz. Widać nie zdecydowali jeszcze, co z
nimi zrobić.
Natalia
i Staszek patrzą na to wszystko przez firankę. Niemiec stoi przy
drzwiach piwniczki, bezmyślnie gapiąc się w przestrzeń.
Konstancja wychodzi kuchennymi drzwiami, niosąc w rękach tacę. Na
niej dzbanek, kubki, chleb.... Dzieci zamarły.
Żołnierz
patrzy ze zdziwieniem na kobietę. Może przez moment pomyślał, że
to dla niego ten poczęstunek, ale chyba jej wyraz twarzy jest dość
czytelny, bo aż zesztywniał. Konstancja podchodzi i coś do niego
mówi. On zdecydowanie kręci głową. Ona nalega. Widać, że się
kłócą, on z coraz mniejszą pewnością siebie.
Potem
rozgląda się niespokojnie. Coś mówi do Konstancji, ona stawia
wszystko na murku i nalewa mleka z dzbanka do kubków. Niemiec kiwa
głową i czujnie się rozglądając, wyjmuje klucz.
Wszędzie
są ślady. Wystarczy patrzeć.
Małe
miasteczka, tak niesprawiedliwie zdyskredytowane przez pewnego poetę
(nie wiem, czy przemawiał przez niego daimonion, czy raczej na wpół
przetrawiony alkohol, frustracja i pycha), otóż małe miasteczka
Małopolski, Podkarpacia, Lubelszczyzny mają dla mnie jakąś dziwną
moc przyciągania. Tak jakby za tym rynkiem z nieefektownym pomnikiem
na skwerku, za fasadami chylących się domów, za uliczkami, gdzie
na wyszczerbionych chodnikach leniwie polegują rudawe psy, jakby za
tym wszystkim kryło się drugie dno, tajemnica...
Tak
właśnie jest: ci, co tu teraz mieszkają, często nie pochodzą
stąd. W najlepszym razie to ich rodzice przybyli tu ze wsi,
zasiedlając opuszczone przez dawnych właścicieli domy.
Po
tamtych zostały ślady na framugach drzwi, coraz mniej czytelne.
Widziałem je, nie patrząc. Nie szukając. Po prostu tam były.
Wszystko
może być źródłem, tekstem historii. Notatką, pozostawioną
przez czas. Wystarczy się zatrzymać. Czytam te miasteczka jak
palimpsest.
Może
po to potrzebna mi była historia. Żeby
poznawać cudze opowieści i snuć własne. Wertować książki,
przeszukiwać archiwa, by potem ci ludzie stawali przede mną i - jak
mi się zdawało - przemawiali własnym głosem. A może to był mój
głos?
I
chyba jeszcze bardziej, choć dopiero teraz zaczynałem to powoli
rozumieć, potrzebowałem jej dla siebie. Żeby wędrując po
przeszłości dostrzec tę wąską ścieżkę, która prowadzi do
mnie - teraz. Odzyskać swoją tożsamość.
Nie,
nie mam na myśli identyfikacji z grupą. Nie myślę o wspólnocie,
nie tylko. To wielka pokusa, wiem. Jesteśmy silni pod jednym
sztandarem. Jednostka zerem...
Moja
tożsamość bierze się z tego, że po najdłuższej choćby
wędrówce w przeszłość wracam tu. Tu i teraz. Ale dzięki niej
wiem o sobie więcej, niż wiedziałem przedtem.
W
tym sensie podróż w czasie nie różni się od podróży w
przestrzeni.
Chcę
dążyć do zrozumienia, ale nie chcę rozumieć, wiedzieć na pewno.
Nie chcę wyciągać łatwych i efektownych wniosków, podkreślać
narzucających się podobieństw. Nie chcę zaprzestać poszukiwań.
Nawet rozumienie mechanizmów nie uprawnia do wygłaszania jedynie
słusznych opinii. Żyjemy w tych samych czasach, ale każdy z nas ma
swoja własną opowieść. Nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy te
opowieści mogą się spotkać i splątać.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Subskrybuj:
Posty (Atom)