Nie
było rozprawy pojednawczej. Wszystko
załatwiono szybko i sprawnie. Pani sędzia przyglądała się nam z
mieszaniną zdziwienia i pobłażliwości. Przez moment miałem
wrażenie, że nie wierzy w nasze oświadczenia o całkowitym
rozkładzie pożycia. Fakty świadczyły jednak za nami: brak dzieci,
osobne mieszkania. Po wyjściu z sądu zaproponowałem Wierze obiad,
na co się chętnie zgodziła (...)
-
Wiesz coś o Liwii? - zapytała nagle.
Zamurowało
mnie. Nie sądziłem, że do tego wróci. Pokręciłem głową.
-
Prawdopodobnie jest w Londynie - powiedziała.
Patrzyłem
na nią czekając.
-
Nie wiem nic więcej. Może Ewa... Były dość blisko.
-
Chyba nie. Ewa wtedy nic nie wiedziała.
-
Może jednak Liwia napisała do niej później? Nie porzuca się
ludzi w taki sposób.
Nie
porzuca się? Co ty wiesz, Wiero, o porzucaniu? (...) Jesteś taka solidna
i szlachetna. Założę się, że trzymasz w sejfie spisany
testament, żeby zaoszczędzić kłopotów bliźnim. Nie zasłużyłem
na ciebie, nigdy nie byłem dla ciebie wystarczająco dobry, że też
dopiero teraz to do mnie dociera, pomyślałem z sarkazmem.
Wiera
siedziała przyglądając mi się uważnie. A potem powiedziała, że
na nią czas, żebym jej nie odprowadzał, bo - tu spojrzała na
zegarek - ktoś po nią ma przyjechać. Teraz zdałem sobie sprawę,
że to ona wybrała ten lokal, przewidziała, że ją zaproszę;
poczułem się jak pajac na sznurku. Po jej wyjściu długo
siedziałem bez ruchu przy stole. Nie myślałem: myśli przepływały
przeze mnie bezładnie, chaotycznie, kłębiły się niezrozumiałe
emocje. Poczułem, że mam ochotę się napić, upić, urżnąć jak
świnia. Nie, nie pójdę na wódkę, napiję się w domu, do lustra.
To nie jest kwestia instynktu samozachowawczego: po prostu nie jestem
zwierzęciem stadnym. Wolę się zaszyć w swojej norze.
Już
kiedyś tak było. Zdałem sobie z tego
sprawę, gdy z dwiema butelkami wódki przekroczyłem próg
mieszkania. Wtedy to była bezsilna wściekłość i rozpacz, a
teraz? Bezsilność i rozpacz, znów. Myślałem, że to ja decyduję
o swoim życiu, że to ja wybieram. Zawsze zdawało mi się, że
jeśli będę solidnie pracował, starał się, jeśli będę
uprzejmy dla ludzi i dobry dla zwierząt... Do kurwy nędzy,
przepraszam mamusiu, nie pozwalałaś mi używać brzydkich słów,
ale dlaczego zafundowałaś mi takie cholerne pranie mózgu na dzień
dobry, wszedłem w życie jak pierwszy naiwny i popatrz teraz, mam
trzydzieści pięć lat, jestem rozwodnikiem, nikomu niepotrzebnym
doktorem historii... Miałem być uczonym, pisarzem... Miałem być
piękny, bogaty i szczęśliwy, jeszcze parę lat temu to wszystko
było możliwe, co się stało? Czy to ja decyduję o swoim życiu?
Tak głupio wybieram? Widzę wokół wspinające się w górę,
zadowolone z siebie miernoty, nie zazdroszczę im, tylko zastanawiam
się, czego mi zabrakło, żeby czuć się choć w części tak
dobrze? Za czym pognałem, gdzie się zgubiłem? Kto pociąga za te
cholerne sznurki? (...)
Chętnie
jednak przyznałbym się do jakiejś wspólnoty. Podczepiłbym się
do grupy, do jakiegoś zbioru ludzi, w miarę określonego. Na
przykład: faceci wchodzący w smugę cienia i świadomi tego.
Nostalgicznie analizujący własną przeszłość i niepoddający się
potwornej refleksji, że już na wszystko za późno. Opowiadający
sobie i innym własne życie według tego samego rozpaczliwego wzoru.
Powracający nieustannie do inicjacyjnych doświadczeń, jakby na
nich i na ich ciągłym powtarzaniu kończył się świat. Jakby już
niczemu innemu nie byli w stanie nadać znaczenia.
Czy
ten schemat: pierwszy papieros, pierwsza masturbacja, pierwsza wódka,
pierwsza dziewczyna, a po nich następne wódki i następne
dziewczyny... czy ten schemat daje się zastosować także do mojego
życia? Chyba głównie wódka, a i to nie do końca, bo w
przeciwieństwie do moich kolegów jakoś nie dostrzegam ani
heroicznej, ani romantycznej strony pijaństwa, lecz jedynie raczej
smutną i obrzydliwą czasem konieczność. Ta ich pijacka duma:
aleśmy, kurwa, dali! Licytacje, kto najwięcej wypił, kto padł.
Wolę pić do lustra.
Nalałem
wody do czajnika, butelki umieściłem w zamrażalniku. Zrobiłem
sobie kanapki z żółtym serem, zaparzyłem zieloną herbatę. Nie
ma to jak wiek średni. Nakryłem do stołu w pokoju, zaniosłem tam
to wszystko, wyciągnąłem z pawlacza pudełko po butach oklejone
taśmą. Nie zaglądałem do niego od lat. Nikt o nim nie wiedział,
nikt nie miał prawa do niego zajrzeć.
Piłem
powoli i systematycznie, zagryzając kanapkami, popijając herbatą i
skrupulatnie oglądając zawarte w pudełku eksponaty. Prywatne
muzeum Tomasza.
Kilka
pożółkłych kartek, zapisanych na maszynie. Dwie fotografie.
Bilety do kina. Dwie pocztówki.
Czytałem
to, co napisała. Czytałem i zastanawiałem się, jak to możliwe,
że wtedy nic nie rozumiałem.
oni
się kochają
a
to znaczy tyle
co
błysk zapałki
w
konturach ich twarzy
oni
się kochają
słony
pot ich skóry
nawet
najbardziej złączonych
rozdziela
wędrujący
po dziwnych dalekich krainach
spotykają
się w krótkim momencie rozkoszy
samotni
w swojej żądzy
i
w swym nasyceniu
oni
się kochają
dwie
proste równoległe przeznaczone sobie
Rozmawiałem
z nią, jak wtedy. Jej twarz pochylona nad szklanką herbaty. Jej
profil na tle okna. Gest, jakim odrzucała włosy do tyłu.
Więc
jak się żyje, pytała, i
nie rani stóp o okruchy tego, co zostało po czułości i
okrucieństwie? Nie
wiem, Liwio, nigdy tego nie wiedziałem. Jak
żyć nie opłakując śmierci każdej chwili,
nie umierając z każdą umarłą miłością?
Przypomniałem
sobie jej stopy, bezbronne stopy na brzegu fotela. Wtedy. Patrzyłem
na nie z czułością, zazdroszcząc tamtemu, któremu pozwalała je
całować. Byle przybłęda miał więcej praw niż ja.
Odwracałem
kartki.
nie
bój się
wszystko
w życiu jest zwyczajne
nie
bój się
wszystko
to czego nie znasz
kiedyś
dotyczyć musi także ciebie
nie
bój się
każde
zło można oswoić
każdy
strach
nie
bój się
jutro
będzie jeszcze gorzej
Wiem.
Wszyscy
pisaliśmy takie wiersze, ale teraz z tych kartek patrzyła na mnie
jej twarz, jej uważne oczy. Pochylała się lekko i patrzyła, w
napięciu, z nadzieją, z oczekiwaniem. Ze smutkiem. Było w tej
twarzy nieme pytanie, zdawało mi się teraz, że było w niej
zawsze, tylko ja nie zdawałem sobie z tego sprawy.
nie
płacz
wiem
że się boisz
i
tak nikt nie usłyszy
twojego
cichego krzyku
boli
cię głowa
od
nadmiaru obcych słów
nie
martw się
straszne
jest tylko to czego nie znamy
chcesz
odejść
pomyśl
te
drzwi otwierają się tylko w jedną stronę
Drżenie
jej ramion, pochylona głowa i kosmyk, spadający na szyję.
Kosteczki kręgosłupa tuż nad zapięciem sukienki, to miejsce
wzbudzające czułość: pragnę cię dotknąć, dotknąć twojej
szyi tuż nad karkiem, przyciągnąć cię do siebie tym opiekuńczym
i władczym gestem; nie płacz albo i płacz, jestem przy tobie, już
nikt cię nie skrzywdzi, jestem twoim rycerzem, nigdy cię nie
opuszczę.
Przecież
skoczyłbym do rzeki, gdyby tonęła, bez wahania.
Dlaczego
więc cię opuściłem?
piszę
list do was na maszynie do pisania
są
zdania które maszynie nie przejdą przez gardło
Siedziałem
przy stole i płakałem. Jeszcze pamiętam, jak się to robi.
Trzeba sobie przypomnieć wczesne dzieciństwo, najsmutniejszą,
najbardziej bolesną chwilę. I zapomnieć, że duzi faceci nie
płaczą (...)
Byłem
jak inni: widziałem dołeczki w policzkach, jasne włosy, zmysłowe,
silne ciało, słyszałem jej śmiech i złośliwe uwagi, ale nie
widziałem jej. Nie wiedziałem, czego potrzebuje. Nie wierzyłem, że
mogę jej to dać. Dostrzegałem, że cierpi, ale ciągle byłem
przekonany, że to szybko mija, skoro potrafiła żartować, zanim
obeschły jej łzy. To ja cierpiałem, tak mi się zdawało, to moje
nieodwzajemnione uczucie było męką. Nieodwzajemnione? Nie
dosięgnie mnie nikt, napisała wtedy. Nigdy
nie rozumiałem jej dumy, choć była tak podobna do mojej.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz