Wyruszyłem
znów na północ, zdając się na los. Morze, jak zawsze,
zahipnotyzowało mnie. Patrzyłem na fale, na ich zmieniającą się
barwę, na ludzi idących po plaży. Rozlegle połacie piasku były
puste, tu i ówdzie ktoś opalał się lub brodził w wodzie, wszyscy
inni pojechali na Riwierę, by tam w tłoku i ścisku prażyć się w
czterdziestostopniowym żarze. Pomyślałem o naszych zatłoczonych
bałtyckich plażach. Tutaj pola namiotowe świecą pustką nawet w
sezonie, za parę franków rozbijam namiot i idę w świat, włóczę
się po bunkrach, fotografuję umocnienia albo siedzę na plaży
obserwując owczarka, który z radosnym szczekaniem usiłuje coś
wykopać z piasku.
Patrzę
na morze. Nie muszę nawet wysilać wyobraźni, by tam być. Nie tam:
tutaj.
Szóstego
czerwca rankiem, tamtego roku.
Jest
pochmurno, pada drobny deszcz. Sztorm minął, ale pogoda może się
wkrótce załamać. Morze aż po horyzont pokrywają okręty, barki,
łodzie desantowe. Jeszcze nie zaczął się przypływ i na
przybrzeżnych wodach widać słupy minowe, a bliżej przeszkody i
zapory, czeskie jeże
i belgijskie wrota.
Plaża jest zaminowana.
Na
wzniesieniu, ponad plażą rozmieszczono stanowiska karabinów
maszynowych i schrony baterii. Nie zostały zniszczone, nawet
uszkodzone, bo piloci Liberatorów
podczas przygotowawczego bombardowania nie zeszli poniżej pułapu
chmur i zrzucili bomby, gdzie popadło.
Pancerniki,
krążowniki i niszczyciele prowadzą ostrzał artyleryjski. Morze
jest wzburzone i wciąż panuje mgła, co uniemożliwia prowadzenie
celnego ognia z barek desantowych. Silny wiatr i wysokie fale
sprawiają, że podczas opuszczania barek transportowych czołgi -
amfibie toną.
Potem
saperzy. Połowa z nich zginie, zanim dotrą na ląd. Zdziesiątkowana
ekipa usiłuje likwidować przeszkody przeciwczołgowe na plaży.
Muszą się spieszyć, lada chwila zacznie się przypływ.
Na
koniec szturmowe łodzie desantowe: zziębnięci, przemoczeni,
cierpiący od wielu godzin na chorobę morską żołnierze, każdy z
ekwipunkiem ważącym trzydzieści kilogramów. Co czują oprócz
śmiertelnego przerażenia? A potem, gdy barka tonie, a inne nawet
nie zatrzymują się, by ich ratować, bo taki jest rozkaz? Kiedy
udaje im się dobrnąć do plaży i widzą rzeź, która się tam
odbywa, czy nie pragną wrócić w morze, ukryć się w nim...
Nie
nadaję się na żołnierza. Dawno, dawno temu wojna była przygodą.
Dwudziestowieczna wojna jest rzezią, niczym więcej. Totalnym
piekłem. Być żołnierzem na froncie: paniczny lęk lub chore
podniecenie walką na przemian z godzinami nudy.
Nie
mogę tu być. Odchodzę z tej plaży, wyłączam wyobraźnię. Nie
chcę wiedzieć, jak to było i dlaczego tak, a nie inaczej.
Imponująca
operacja, wymagająca długotrwałych przygotowań: tak, to naprawdę
robi wrażenie. W dodatku udało im się całkowicie zaskoczyć
Niemców. Tak, to była konieczność. Wiem. I jeśli pytam o sens,
to nie o sens tej bitwy.
Kiedyś
pokłóciłem się z Liwią, już nie pamiętam, o co. Powiedziała:
ja widzę ludzi, a ty ich sztandary.
Zaczynam rozumieć, co miała na myśli.
Już
nie zapytam, kto ma rację.
Coraz
częściej zadaję pytania, na które nie znajduję odpowiedzi. Może
po prostu nie ma odpowiedzi? Tylko pytania.
W
miasteczku siadam przy kawiarnianym stoliku. Kawa, jak wszędzie
tutaj, jest mocna i aromatyczna. Piękne dziewczyny idą chodnikiem;
są tak świadome swojej atrakcyjności, że natychmiast przestają
mi się podobać. Mówią coś głośno, nie rozumiem tego. To
dobrze: nie chcę rozumieć. Chcę być tu obcy. Może to oznacza:
bardziej wrażliwy. Na urodę świata, lecz i na zranienie. Nie mam
praw, jestem tylko przechodniem. Chroni mnie moja bezbronność,
obcość.
Podróżowanie
po obcych krajach ma w sobie coś z dzieciństwa. Świat dany jest
nam we fragmencie, niepełny. Nie rozumiemy go do końca, nie czytamy
niuansów, podtekstów, ukrytych znaczeń. Patrzymy przez
półprzejrzystą zasłonę: nieznajomość lub niewystarczająca
znajomość języka sprawia, że umykają nam sensy, czasem budząc
zaciekawienie lub śmiech. Gra skojarzeń: Francuzi nie rozumieli
mojego rozbawienia, gdy widziałem napis Hotel
de Police, albo - jeszcze lepiej -
Hotel-Dieu!
W
podróży jestem dzieckiem: wszystko jest nowe, wszystko jest inne.
Urzekająca dziwność świata. Tajemnicze rytuały, które przy
bliższym poznaniu okazują się zwyczajne. Czasem chciałbym, by
ktoś mnie poprowadził. Nie jestem zbyt pewny siebie. Ale
eksplorowanie rzeczywistości na własną rękę wciąga.
Z
dala od nużących obowiązków, uwikłań, przykrej świadomości,
że to już chyba wszystko... Ucieczka w krainę wakacji,
nieodpowiedzialności. Jak we wczesnym dzieciństwie wyprawy za płot,
gdzie trawa była zieleńsza, a owoce słodsze. Jak wyjazdy na wieś,
gdzie wszystko było inne. Jest inne. Dopóki tam nie zamieszkamy (...)
I
znów łapię się na tym. Moja wyobraźnia lokuje mnie raczej wśród
obleganych niż oblegających. Ta uporczywa - pozbawiona rozsądku? -
determinacja. Skąd my to znamy? Przywołuję się do porządku. A
może - wbrew temu, czego uczyłem się w młodości, co mówiły mi
książki i tradycja, w co chciałem zawsze wierzyć - może to nie
była nasza wojna? Już nie nasza: kiedy zaczynało się lądowanie w
Normandii, nasze losy były rozstrzygnięte.
Może
to nigdy nie była nasza wojna, bo jeszcze zanim się zaczęła,
zostaliśmy zdradzeni. Po to, by wielcy mogli podzielić między
siebie łupy.
Mieli
stary samochód campingowy. Tak jak ja
oglądali schron, wchodzili do środka, choć woń nie była zbyt
zachęcająca, jako że plażowicze używali go w wiadomych celach.
Wyglądali na moich rówieśników, może trochę młodszych. Wyższy,
o rudawoblond włosach i jasnych oczach, dobrze zbudowany - i jego
kolega, drobny, szczupły, ciemnowłosy, na oko Francuz. Zaczęliśmy
rozmawiać, przysiedliśmy na murku. Zbliżał się wieczór, wiatr
stawał się chłodniejszy.
-
Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Damien, Francuz.
-
Na polu namiotowym, jakieś cztery kilometry stąd.
-
Masz samochód? - rozejrzał się.
-
Nie - zaśmiałem się. - Podróżuję autostopem.
Spojrzeli
na mnie jak na Marsjanina. Henry - jak już wiedziałem, był
Anglikiem - zaproponował nieśmiało:
-
Podwieziemy cię. Może się tam zatrzymamy? - spojrzał na kolegę.
Ten
kiwnął głową. Przyglądał mi się nadal z niedowierzaniem.
-
Autostopem?
-
Na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Mam ograniczone środki. - I
dodałem: - Jestem z Polski - jakby to miało coś wyjaśnić.
Ku
mojemu zaskoczeniu, wyjaśniło. Henry kiwnął głową.
-
Rozumiem - powiedział. - Moja żona jest Polką.
Wieczór
spędziliśmy nad wielkim garnkiem omułków, które Damien
przyrządził z ziołami prowansalskimi i białym winem.
-
Świetne są z porami i pieprzem, ale wtedy stanowią naprawdę silny
afrodyzjak, sam rozumiesz... - rozejrzał się z wyraźnym żalem po
pustawym kempingu.
Okazało
się, że spotkałem kolegów po fachu. Pytali o fortyfikacje w
Polsce. Co jest do obejrzenia? Czy zająłbym się organizacją
wyjazdu dla kilku osób?
Jakie
to proste, myślałem. Wystarczy chcieć.
Rano
Damien wskoczył na rower, który wozili przytwierdzony z tyłu
samochodu, by pojechać do boulangerie
po croissanty i bagietki. Wrócił podenerwowany.
-
Muszę wracać do Rennes. Nelly nie najlepiej się czuje, może
urodzić przed czasem.
Zabrali
się do pakowania. Pospiesznie zjedliśmy croissanty i wypiliśmy
kawę.
-
Thomas - zwrócił się do mnie Henry - jeśli masz ochotę, możesz
jechać dalej ze mną. Fajnie byłoby mieć towarzystwo - i widząc
moje wahanie, dodał: - Jak ci się znudzi, to się rozstaniemy. Nie
martw się o koszty, ja też muszę być oszczędny. Drugie dziecko w
drodze - oświadczył z dumą.
I
tak ruszyliśmy na włóczęgę. Nie zobaczyłbym tych miejsc,
skazany wyłącznie na uczynnych kierowców ciężarówek: wąskie
drogi wśród żywopłotów, pastwiska otoczone drzewami, pod
którymi, jak na obrazach Holendrów, odpoczywały stada krów.
Ścieżki prowadzące na bagna. Na wzgórzu maleńki kamienny
kościółek, z cmentarzykiem i widokiem na morze.
Tego
dnia dotarliśmy w miejsce, gdzie kończy się droga: parę domów,
knajpka i pole namiotowe. Był odpływ, na mokrym piasku widać było
ślady stóp i psich łap, a w dali dwaj ludzie zbierali coś, pewnie
mięczaki. Towarzyszyły im mewy, od czasu do czasu podnosząc
wrzask.
Rano
słońce i znów jazda przed siebie: nieoczekiwanie na rozstaju dróg
tablica, mały parking. Wejście do ptasiego rezerwatu. Wzięliśmy
lornetki i butelki z wodą.
Co
kilkaset metrów budka obserwacyjna ukryta w gęstwinie krzewów. Ze
zdziwieniem stwierdziliśmy, że na terenie rezerwatu znajduje się
gospodarstwo, a krowy wypasane są na podmokłych łąkach. Na
drzewach w dali przysiadło stado białych czapli, żurawie brodziły
w strumieniu. Zwrócił naszą uwagę jakiś ruch: to szczur piżmowy
wskoczył do wody i popłynął przed siebie.
Poszliśmy
dalej. Wydmy porastała szorstka, seledynowa trawa. Platynowozłoty
piasek na plaży. Kolor morza był uwodzicielski, nieopisany. Stałem
tam, w strumieniu wiatru, i nie mogłem wykrztusić słowa. Nagle
poczułem, że to za wiele dla mnie samego, że takie widoki trzeba z
kimś dzielić. Wiedziałem z kim, i nie był to Henry (...)
Kiedy
teraz przypominam sobie te dni, uświadamiam sobie, że
najsilniejszym uczuciem, które mi wtedy towarzyszyło, był zachwyt
połączony z dotkliwym bólem, że nie mam z kim go dzielić. Myślę,
że Henry czuł się podobnie. Codziennie dzwonił do domu, a
wieczorami sprawiał wrażenie nieobecnego.
-
Widzę, że często tu przyjeżdżasz - powiedziałem do Henry’ego.
- Dlaczego Normandia?
-
W końcu przez pewien czas należała do Anglii - zaśmiał się.
-
Paradoksalnie, tak.
-
Wiesz - powiedział Henry - że wielu angielskich historyków nie
lubi Normanów? Nie mogą im darować Hastings i tego, co było
potem. Kwestionują zasługi Wilhelma, i to, że na dobrą sprawę
uchronił Anglię przed rozpadem. Przed Hastings doszło w Anglii do
drastycznej erozji władzy, angielska klasa rządząca przestała się
liczyć, zresztą na własne życzenie. Nie zdobyli się ani na
skuteczny sprzeciw, ani na współdziałanie z Wilhelmem, więc ten
po kilku latach całkowicie pozbawił ich znaczenia, a elitę
polityczną sprowadził z Normandii. Zresztą była to niewielka
grupa, parę tysięcy ludzi wobec miliona Anglików. Normanowie nie
traktowali wyspy, jakby była kolonią, poza tym wcale się nie
chcieli tam przenosić, woleli wrócić do domu.
-
Może ze względu na klimat. Nie słyszałem o dobrych angielskich
winach - zażartowałem.
-
Niestety - zgodził się z żalem. - Ale serio: niektórzy historycy
kwestionują przewagę cywilizacyjną Normanów. Co ciekawe,
przemilczanie albo przeinaczanie faktów zaczęło się już w
tamtych czasach.
-
Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę kierunek ekspansji. Wy,
wyspiarze, nie lubicie rzeczy importowanych z kontynentu, prawda? -
zaśmiałem się. - Nawet jeśli są lepsze niż wasze wynalazki,
trudno wam to przyznać.
Henry
roześmiał się głośno.
-
To prawda. Ja jednak nie mam za złe Wilhelmowi, że się przeprawił
przez kanał. Od chwili, kiedy został koronowany, zaczął
postrzegać sytuację z angielskiej perspektywy i cokolwiek czynił,
miał na względzie dobro państwa. Czy wiesz, że jako król Anglii
odmówił złożenia hołdu lennego papiestwu?
Nie słyszałem, aby moi poprzednicy składali
go kiedykolwiek twoim poprzednikom, napisał do
papieża. Uważam, że był najlepszym królem w dziejach Anglii,
choć niektórzy z moich kolegów zlinczowaliby mnie za takie
poglądy. A poza tym noszę nazwisko Montgomery. Lubię myśleć, że
któryś z jego rycerzy był moim przodkiem. Może dlatego tak mnie
tutaj ciągnie?
Spojrzałem
na jego wysoką, barczystą sylwetkę, płową czuprynę i mocny
zarys szczęki.
-
Nie zdziwiłbym się - powiedziałem.
Pojechaliśmy
dalej. Wybieraliśmy boczne drogi, kierując
się małymi znaczkami na mapie: punkt widokowy, opactwo, mokradła,
saliny. Przed nami rozciągały się rozległe, płaskie, słone łąki
porośnięte srebrzystozieloną trawą; pasły się na nich nieliczne
owce. To pustkowie i wyblakły błękit nieba nad nim miały w sobie
jakąś stłumioną dzikość. Uderzające, pierwotne piękno pustyni
z jej ubóstwem kolorów, wiatrem i powietrzem wibrującym od upału.
Dalej
na południe: stanęliśmy na wysokim cyplu. U naszych stóp, poniżej
poszarpanych skał rozciągały się połacie ruchomych piasków. Był
odpływ i tylko rzeka Selune lśniąc torowała sobie drogę ku
morzu. Na horyzoncie, w błękitnoszarej mgiełce upalnego
popołudnia, ledwo widoczny w jaskrawym słońcu wznosił się
klasztor Mont Saint Michel.
-
Wrócimy tu wieczorem - powiedział Henry. - Nocą jest iluminowany.
To
jest zbyt łatwe, zbyt oczywiste. Nie powinno się o tym mówić, to
przecież rozpaczliwie banalne. Liwia buntowała się przeciwko takim
eksklamacjom: jakie to piękne! Nie godzę się
na banalność emocji i
wciąż ten sam sposób ich wyrażania. Ale
gdyby tam ze mną była, w mroku letniej, gwiaździstej nocy, na
cyplu nad morzem, w podmuchach chłodnej bryzy, i patrzyła na ten
świetlisty klejnot wynurzający się z morza...
Robię
się nieznośnie sentymentalny.
I
co z tego?
Dlaczego
nie mogę jej tego pokazać?
Wrzosowisk
i pól paproci rozciągających się na Cap Frehel.
Twierdzy
La Latte, gdy zbliża się wieczór.
Tego,
jak o szarej godzinie ostatnie światło dnia pada na rozlewiska:
woda lśni, a kępy trawy i skały ciemnieją. To tylko chwila, którą
trzeba zapamiętać, nie utrwali tego żaden aparat fotograficzny,
jedynie pamięć, ten zawodny sojusznik wrażliwców.
Łodzi
cumujących nocą w zatoce.
I
małej, otoczonej drzewami kaplicy świętego Nikodema pośród pól
Bretanii.
Krzyży
pokutnych przy drogach.
Pola
menhirów, wśród których pasą się czarne owce.
Te
czarne owce tak mnie rozczuliły, że po kolacji nauczyłem Henry’ego
słów i pijąc wino
śpiewaliśmy
fałszując Gdzieżeś to bywał, czarny
baranie? ku uciesze sąsiadów, którzy
natychmiast chcieli się dowiedzieć, skąd jesteśmy. Skończyło
się popojką a la maniere russe,
jako że towarzystwo było międzynarodowe i chętne do zabawy.
Rozstaliśmy
się z Henrym w Rennes, następnego dnia po kolacji u Damiena,
którego dziecko jeszcze się nie urodziło, a żona nadal była w
szpitalu. Damien zaproponował, żebym został jeszcze dzień - dwa i
zwiedził miasto.
Wróciłem
do domu.
© 2014 Alina L
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
Po części powtarzam ten tekst.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz