piątek, 18 marca 2016

Przejście przez strumień (28)

Wyruszyłem znów na północ, zdając się na los. Morze, jak zawsze, zahipnotyzowało mnie. Patrzyłem na fale, na ich zmieniającą się barwę, na ludzi idących po plaży. Rozlegle połacie piasku były puste, tu i ówdzie ktoś opalał się lub brodził w wodzie, wszyscy inni pojechali na Riwierę, by tam w tłoku i ścisku prażyć się w czterdziestostopniowym żarze. Pomyślałem o naszych zatłoczonych bałtyckich plażach. Tutaj pola namiotowe świecą pustką nawet w sezonie, za parę franków rozbijam namiot i idę w świat, włóczę się po bunkrach, fotografuję umocnienia albo siedzę na plaży obserwując owczarka, który z radosnym szczekaniem usiłuje coś wykopać z piasku.
Patrzę na morze. Nie muszę nawet wysilać wyobraźni, by tam być. Nie tam: tutaj.

Szóstego czerwca rankiem, tamtego roku.
Jest pochmurno, pada drobny deszcz. Sztorm minął, ale pogoda może się wkrótce załamać. Morze aż po horyzont pokrywają okręty, barki, łodzie desantowe. Jeszcze nie zaczął się przypływ i na przybrzeżnych wodach widać słupy minowe, a bliżej przeszkody i zapory, czeskie jeże i belgijskie wrota. Plaża jest zaminowana.
Na wzniesieniu, ponad plażą rozmieszczono stanowiska karabinów maszynowych i schrony baterii. Nie zostały zniszczone, nawet uszkodzone, bo piloci Liberatorów podczas przygotowawczego bombardowania nie zeszli poniżej pułapu chmur i zrzucili bomby, gdzie popadło.
Pancerniki, krążowniki i niszczyciele prowadzą ostrzał artyleryjski. Morze jest wzburzone i wciąż panuje mgła, co uniemożliwia prowadzenie celnego ognia z barek desantowych. Silny wiatr i wysokie fale sprawiają, że podczas opuszczania barek transportowych czołgi - amfibie toną.
Potem saperzy. Połowa z nich zginie, zanim dotrą na ląd. Zdziesiątkowana ekipa usiłuje likwidować przeszkody przeciwczołgowe na plaży. Muszą się spieszyć, lada chwila zacznie się przypływ.
Na koniec szturmowe łodzie desantowe: zziębnięci, przemoczeni, cierpiący od wielu godzin na chorobę morską żołnierze, każdy z ekwipunkiem ważącym trzydzieści kilogramów. Co czują oprócz śmiertelnego przerażenia? A potem, gdy barka tonie, a inne nawet nie zatrzymują się, by ich ratować, bo taki jest rozkaz? Kiedy udaje im się dobrnąć do plaży i widzą rzeź, która się tam odbywa, czy nie pragną wrócić w morze, ukryć się w nim...
Nie nadaję się na żołnierza. Dawno, dawno temu wojna była przygodą. Dwudziestowieczna wojna jest rzezią, niczym więcej. Totalnym piekłem. Być żołnierzem na froncie: paniczny lęk lub chore podniecenie walką na przemian z godzinami nudy.
Nie mogę tu być. Odchodzę z tej plaży, wyłączam wyobraźnię. Nie chcę wiedzieć, jak to było i dlaczego tak, a nie inaczej.
Imponująca operacja, wymagająca długotrwałych przygotowań: tak, to naprawdę robi wrażenie. W dodatku udało im się całkowicie zaskoczyć Niemców. Tak, to była konieczność. Wiem. I jeśli pytam o sens, to nie o sens tej bitwy.
Kiedyś pokłóciłem się z Liwią, już nie pamiętam, o co. Powiedziała: ja widzę ludzi, a ty ich sztandary. Zaczynam rozumieć, co miała na myśli.
Już nie zapytam, kto ma rację.
Coraz częściej zadaję pytania, na które nie znajduję odpowiedzi. Może po prostu nie ma odpowiedzi? Tylko pytania. 
 
W miasteczku siadam przy kawiarnianym stoliku. Kawa, jak wszędzie tutaj, jest mocna i aromatyczna. Piękne dziewczyny idą chodnikiem; są tak świadome swojej atrakcyjności, że natychmiast przestają mi się podobać. Mówią coś głośno, nie rozumiem tego. To dobrze: nie chcę rozumieć. Chcę być tu obcy. Może to oznacza: bardziej wrażliwy. Na urodę świata, lecz i na zranienie. Nie mam praw, jestem tylko przechodniem. Chroni mnie moja bezbronność, obcość.
Podróżowanie po obcych krajach ma w sobie coś z dzieciństwa. Świat dany jest nam we fragmencie, niepełny. Nie rozumiemy go do końca, nie czytamy niuansów, podtekstów, ukrytych znaczeń. Patrzymy przez półprzejrzystą zasłonę: nieznajomość lub niewystarczająca znajomość języka sprawia, że umykają nam sensy, czasem budząc zaciekawienie lub śmiech. Gra skojarzeń: Francuzi nie rozumieli mojego rozbawienia, gdy widziałem napis Hotel de Police, albo - jeszcze lepiej - Hotel-Dieu!
W podróży jestem dzieckiem: wszystko jest nowe, wszystko jest inne. Urzekająca dziwność świata. Tajemnicze rytuały, które przy bliższym poznaniu okazują się zwyczajne. Czasem chciałbym, by ktoś mnie poprowadził. Nie jestem zbyt pewny siebie. Ale eksplorowanie rzeczywistości na własną rękę wciąga.
Z dala od nużących obowiązków, uwikłań, przykrej świadomości, że to już chyba wszystko... Ucieczka w krainę wakacji, nieodpowiedzialności. Jak we wczesnym dzieciństwie wyprawy za płot, gdzie trawa była zieleńsza, a owoce słodsze. Jak wyjazdy na wieś, gdzie wszystko było inne. Jest inne. Dopóki tam nie zamieszkamy (...)
I znów łapię się na tym. Moja wyobraźnia lokuje mnie raczej wśród obleganych niż oblegających. Ta uporczywa - pozbawiona rozsądku? - determinacja. Skąd my to znamy? Przywołuję się do porządku. A może - wbrew temu, czego uczyłem się w młodości, co mówiły mi książki i tradycja, w co chciałem zawsze wierzyć - może to nie była nasza wojna? Już nie nasza: kiedy zaczynało się lądowanie w Normandii, nasze losy były rozstrzygnięte.
Może to nigdy nie była nasza wojna, bo jeszcze zanim się zaczęła, zostaliśmy zdradzeni. Po to, by wielcy mogli podzielić między siebie łupy. 
 
Mieli stary samochód campingowy. Tak jak ja oglądali schron, wchodzili do środka, choć woń nie była zbyt zachęcająca, jako że plażowicze używali go w wiadomych celach. Wyglądali na moich rówieśników, może trochę młodszych. Wyższy, o rudawoblond włosach i jasnych oczach, dobrze zbudowany - i jego kolega, drobny, szczupły, ciemnowłosy, na oko Francuz. Zaczęliśmy rozmawiać, przysiedliśmy na murku. Zbliżał się wieczór, wiatr stawał się chłodniejszy.
- Gdzie się zatrzymałeś? - spytał Damien, Francuz.
- Na polu namiotowym, jakieś cztery kilometry stąd.
- Masz samochód? - rozejrzał się.
- Nie - zaśmiałem się. - Podróżuję autostopem.
Spojrzeli na mnie jak na Marsjanina. Henry - jak już wiedziałem, był Anglikiem - zaproponował nieśmiało:
- Podwieziemy cię. Może się tam zatrzymamy? - spojrzał na kolegę.
Ten kiwnął głową. Przyglądał mi się nadal z niedowierzaniem.
- Autostopem?
- Na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Mam ograniczone środki. - I dodałem: - Jestem z Polski - jakby to miało coś wyjaśnić.
Ku mojemu zaskoczeniu, wyjaśniło. Henry kiwnął głową.
- Rozumiem - powiedział. - Moja żona jest Polką.
Wieczór spędziliśmy nad wielkim garnkiem omułków, które Damien przyrządził z ziołami prowansalskimi i białym winem.
- Świetne są z porami i pieprzem, ale wtedy stanowią naprawdę silny afrodyzjak, sam rozumiesz... - rozejrzał się z wyraźnym żalem po pustawym kempingu.
Okazało się, że spotkałem kolegów po fachu. Pytali o fortyfikacje w Polsce. Co jest do obejrzenia? Czy zająłbym się organizacją wyjazdu dla kilku osób?
Jakie to proste, myślałem. Wystarczy chcieć.
Rano Damien wskoczył na rower, który wozili przytwierdzony z tyłu samochodu, by pojechać do boulangerie po croissanty i bagietki. Wrócił podenerwowany.
- Muszę wracać do Rennes. Nelly nie najlepiej się czuje, może urodzić przed czasem.
Zabrali się do pakowania. Pospiesznie zjedliśmy croissanty i wypiliśmy kawę.
- Thomas - zwrócił się do mnie Henry - jeśli masz ochotę, możesz jechać dalej ze mną. Fajnie byłoby mieć towarzystwo - i widząc moje wahanie, dodał: - Jak ci się znudzi, to się rozstaniemy. Nie martw się o koszty, ja też muszę być oszczędny. Drugie dziecko w drodze - oświadczył z dumą.
I tak ruszyliśmy na włóczęgę. Nie zobaczyłbym tych miejsc, skazany wyłącznie na uczynnych kierowców ciężarówek: wąskie drogi wśród żywopłotów, pastwiska otoczone drzewami, pod którymi, jak na obrazach Holendrów, odpoczywały stada krów. Ścieżki prowadzące na bagna. Na wzgórzu maleńki kamienny kościółek, z cmentarzykiem i widokiem na morze.
Tego dnia dotarliśmy w miejsce, gdzie kończy się droga: parę domów, knajpka i pole namiotowe. Był odpływ, na mokrym piasku widać było ślady stóp i psich łap, a w dali dwaj ludzie zbierali coś, pewnie mięczaki. Towarzyszyły im mewy, od czasu do czasu podnosząc wrzask.
Rano słońce i znów jazda przed siebie: nieoczekiwanie na rozstaju dróg tablica, mały parking. Wejście do ptasiego rezerwatu. Wzięliśmy lornetki i butelki z wodą.
Co kilkaset metrów budka obserwacyjna ukryta w gęstwinie krzewów. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że na terenie rezerwatu znajduje się gospodarstwo, a krowy wypasane są na podmokłych łąkach. Na drzewach w dali przysiadło stado białych czapli, żurawie brodziły w strumieniu. Zwrócił naszą uwagę jakiś ruch: to szczur piżmowy wskoczył do wody i popłynął przed siebie.
Poszliśmy dalej. Wydmy porastała szorstka, seledynowa trawa. Platynowozłoty piasek na plaży. Kolor morza był uwodzicielski, nieopisany. Stałem tam, w strumieniu wiatru, i nie mogłem wykrztusić słowa. Nagle poczułem, że to za wiele dla mnie samego, że takie widoki trzeba z kimś dzielić. Wiedziałem z kim, i nie był to Henry (...)
Kiedy teraz przypominam sobie te dni, uświadamiam sobie, że najsilniejszym uczuciem, które mi wtedy towarzyszyło, był zachwyt połączony z dotkliwym bólem, że nie mam z kim go dzielić. Myślę, że Henry czuł się podobnie. Codziennie dzwonił do domu, a wieczorami sprawiał wrażenie nieobecnego.

- Widzę, że często tu przyjeżdżasz - powiedziałem do Henry’ego. - Dlaczego Normandia?
- W końcu przez pewien czas należała do Anglii - zaśmiał się.
- Paradoksalnie, tak.
- Wiesz - powiedział Henry - że wielu angielskich historyków nie lubi Normanów? Nie mogą im darować Hastings i tego, co było potem. Kwestionują zasługi Wilhelma, i to, że na dobrą sprawę uchronił Anglię przed rozpadem. Przed Hastings doszło w Anglii do drastycznej erozji władzy, angielska klasa rządząca przestała się liczyć, zresztą na własne życzenie. Nie zdobyli się ani na skuteczny sprzeciw, ani na współdziałanie z Wilhelmem, więc ten po kilku latach całkowicie pozbawił ich znaczenia, a elitę polityczną sprowadził z Normandii. Zresztą była to niewielka grupa, parę tysięcy ludzi wobec miliona Anglików. Normanowie nie traktowali wyspy, jakby była kolonią, poza tym wcale się nie chcieli tam przenosić, woleli wrócić do domu.
- Może ze względu na klimat. Nie słyszałem o dobrych angielskich winach - zażartowałem.
- Niestety - zgodził się z żalem. - Ale serio: niektórzy historycy kwestionują przewagę cywilizacyjną Normanów. Co ciekawe, przemilczanie albo przeinaczanie faktów zaczęło się już w tamtych czasach.
- Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę kierunek ekspansji. Wy, wyspiarze, nie lubicie rzeczy importowanych z kontynentu, prawda? - zaśmiałem się. - Nawet jeśli są lepsze niż wasze wynalazki, trudno wam to przyznać.
Henry roześmiał się głośno.
- To prawda. Ja jednak nie mam za złe Wilhelmowi, że się przeprawił przez kanał. Od chwili, kiedy został koronowany, zaczął postrzegać sytuację z angielskiej perspektywy i cokolwiek czynił, miał na względzie dobro państwa. Czy wiesz, że jako król Anglii odmówił złożenia hołdu lennego papiestwu? Nie słyszałem, aby moi poprzednicy składali go kiedykolwiek twoim poprzednikom, napisał do papieża. Uważam, że był najlepszym królem w dziejach Anglii, choć niektórzy z moich kolegów zlinczowaliby mnie za takie poglądy. A poza tym noszę nazwisko Montgomery. Lubię myśleć, że któryś z jego rycerzy był moim przodkiem. Może dlatego tak mnie tutaj ciągnie?
Spojrzałem na jego wysoką, barczystą sylwetkę, płową czuprynę i mocny zarys szczęki.
- Nie zdziwiłbym się - powiedziałem. 

Pojechaliśmy dalej. Wybieraliśmy boczne drogi, kierując się małymi znaczkami na mapie: punkt widokowy, opactwo, mokradła, saliny. Przed nami rozciągały się rozległe, płaskie, słone łąki porośnięte srebrzystozieloną trawą; pasły się na nich nieliczne owce. To pustkowie i wyblakły błękit nieba nad nim miały w sobie jakąś stłumioną dzikość. Uderzające, pierwotne piękno pustyni z jej ubóstwem kolorów, wiatrem i powietrzem wibrującym od upału.
Dalej na południe: stanęliśmy na wysokim cyplu. U naszych stóp, poniżej poszarpanych skał rozciągały się połacie ruchomych piasków. Był odpływ i tylko rzeka Selune lśniąc torowała sobie drogę ku morzu. Na horyzoncie, w błękitnoszarej mgiełce upalnego popołudnia, ledwo widoczny w jaskrawym słońcu wznosił się klasztor Mont Saint Michel.
    - Wrócimy tu wieczorem - powiedział Henry. - Nocą jest iluminowany.
To jest zbyt łatwe, zbyt oczywiste. Nie powinno się o tym mówić, to przecież rozpaczliwie banalne. Liwia buntowała się przeciwko takim eksklamacjom: jakie to piękne! Nie godzę się na banalność emocji i wciąż ten sam sposób ich wyrażania. Ale gdyby tam ze mną była, w mroku letniej, gwiaździstej nocy, na cyplu nad morzem, w podmuchach chłodnej bryzy, i patrzyła na ten świetlisty klejnot wynurzający się z morza...
Robię się nieznośnie sentymentalny.
I co z tego?
Dlaczego nie mogę jej tego pokazać?
Wrzosowisk i pól paproci rozciągających się na Cap Frehel.
Twierdzy La Latte, gdy zbliża się wieczór.
Tego, jak o szarej godzinie ostatnie światło dnia pada na rozlewiska: woda lśni, a kępy trawy i skały ciemnieją. To tylko chwila, którą trzeba zapamiętać, nie utrwali tego żaden aparat fotograficzny, jedynie pamięć, ten zawodny sojusznik wrażliwców.
Łodzi cumujących nocą w zatoce.
I małej, otoczonej drzewami kaplicy świętego Nikodema pośród pól Bretanii.
Krzyży pokutnych przy drogach.
Pola menhirów, wśród których pasą się czarne owce.


Te czarne owce tak mnie rozczuliły, że po kolacji nauczyłem Henry’ego słów i pijąc wino
śpiewaliśmy fałszując Gdzieżeś to bywał, czarny baranie? ku uciesze sąsiadów, którzy natychmiast chcieli się dowiedzieć, skąd jesteśmy. Skończyło się popojką a la maniere russe, jako że towarzystwo było międzynarodowe i chętne do zabawy.
Rozstaliśmy się z Henrym w Rennes, następnego dnia po kolacji u Damiena, którego dziecko jeszcze się nie urodziło, a żona nadal była w szpitalu. Damien zaproponował, żebym został jeszcze dzień - dwa i zwiedził miasto.
Wróciłem do domu.

© 2014 Alina L
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie tekstu w całości lub we fragmentach bez zgody autora zabronione. 
All rights reserved. Any unauthorised copying will be an infringement of copyright.
 

Po części powtarzam ten tekst.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz